Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/313

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wionym motylkiem, fruwającym z kwiatka na kwiatek, wyznać jej uczucie, które całą istność pochłania?
Jakże powiedzieć że się pragnie być jej opiekunem, przewodnikiem na drodze życia?
Rozśmiałaby się może, a stary pułkownik zmarszczyłby brwi białe i zapytał: — a któż ciebie, panie, prowadzić będzie? kto zaopiekuje się tobą?...
Widział to Alfred i czuł że pomiędzy nim a Klarunią leży przepaść, którą tylko praca ciężka, praca wytrwała nad sobą samym, wypełnić może — gotówby się nawet rzucić w wir tej pracy, dźwigając ciężar do którego nie nawykł — ale któż wie czy przez ten czas próby serce Klaruni nie uderzy dla kogo innego? czy rączka jej biała nie spocznie w silnej, męzkiej, narobionej dłoni? w dłoni człowieka, który już ten tytuł, to jest tytuł człowieka, zdobyć sobie zdołał?
Dziwne, nieznane dotychczas, sercem jego miotały uczucia. W krótkim stosunkowo czasie doznał tyle wrażeń, tyle przemyślał, przecierpiał, przebolał... To zdawało mu się że już chwyta słabą nitkę nadziei, a dla tej nadziei gotów syzyfowe nawet prace podejmować, to znów ta złota nitka rwała się i niknęła, a życie wówczas wydawało się tak strasznie pustem, czczem, bezbarwnem, samotnem, że bywały chwile, w których brał broń do ręki i już gotów był prawie przerwać tę egzystencyę meczącą...