Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się nie skończyło śniadanie — a już przed gankiem stał piękny, kary wierzchowiec, z niecierpliwością bił nogą w ziemię i gryzł błyszczące wędzidło.
Stary wnuczkę w głowę pocałował, czapkę włożył i wyszedłszy przed dom raźno na konia wskoczył; kary rzucił się kilkakrotnie, lecz silną ręką jeźdźca osadzony na miejscu, spokojnie stępa poszedł za bramę.
Pułkownik wyprostowany po wojskowemu, z prawą ręką opartą na biodrze, defilował jak niegdyś przed frontem — i ktokolwiek go ujrzał nie mógł na żaden sposób przypuścić, że widzi przed sobą starca, dźwigającego siedm krzyżyków na grzbiecie. A jednak tak było. Dzielny starzec zahartował się w trudach i niewygodach żołnierskich; nie szczędziły go kule w bitwach, bo kilkakrotnie był ranny, nie oszczędzało go i życie samo, gdyż przeszedł całą szkołę niewygód, kłopotów, ciężkich zmartwień i strat bolesnych... a jednak nie ugiął się i nie złamał...
Rogata dusza siedziała w tem ciele, ona to ożywiała je i dodawała sił, gdy krzyże były zbyt ciężkie, — ona podtrzymywała go, zachęcała do życia... A trzeba było jakiejś zachęty i podniety, bo samo życie zbyt mało przedstawiało powabów. Młodość jego na burzliwe natrafiła czasy — i gdy mu się właśnie uśmiechało szczęście, gdy był przy boku kochającej i ukochanej kobiety, gdy patrzył na dziecię igrające na jej kolanach, powołano go gdzieindziej; — poszedł tam gdzie krew się lała