Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i ludzie jak skoszone kłosy padali — i nie oszczędzany w tym boju, skaleczały, jak liść uniesiony na wzburzonej fali rzeki, wyrzucony został na obce, a niezawsze gościnne brzegi.
Kawał to czasu już temu.
Wydobrzawszy, Południe całe przeszedł i Wschód, ale i pod rozkosznem niebem Włoch i nad brzegami Bosforu nie zaznał upragnionego spokoju. Zawsze ciągnęła go nieprzeparta tęsknota do swoich, do rodzinnego zakątka, do tych łanów obszernych i lasów cienistych, które z oddalenia wydawały mu się tak cudownie pięknemi, jak żaden krajobraz na świecie.
Patrzył na palmy, a myślał o sośnie karłowatej; oddychał wonią wspaniałych kwiatów południa, a oddałby je wszystkie za jeden wonny bławatek z sandomierskiej pszenicy; przechadzał się pod smukłemi portykami najwspanialszych dzieł architektury — a zapłakałby rzewnie gdyby mu dano ujrzeć zwykłą wioskę ubogą, gościniec nasz piaszczysty i poczerniały od deszczów krzyż przydrożny...
W pracy, nieraz nad siły podejmowanej, znajdywał najskuteczniejsze przeciw tęsknocie lekarstwo. Po kilku latach wędrówki do książki się wziął, uczył się, wyższą szkołę w Paryżu ukończył, a kiedy otrzymał z kraju wiadomość, że mu śmierć ukochaną kobietę zabrała, wstąpił do wojska znowuż i szukał zapomnienia w Algierze. — Nigdzie jednak nie zaznał pociechy, nigdzie ukojenia. Tę-