Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sknotę i żal miał za nieodstępnych stałych towarzyszów.
Wreszcie i jemu uśmiechnęło się szczęście — mógł wracać. Miał jeszcze córkę w kraju — córkę zamężną już i szczęśliwą podobno, przy niej też miał zamiar przepędzić starość i odpocząć po ciężkiej życiowej wędrówce...
Niedługo miał jednak tę pociechę upragnioną i spokój. Córka słabego zdrowia była i zmarła, zięć zaś, ladaco niestety, wyjechał w inne strony i ożenił się z jakąś bogatą wdową, a pułkownik pozostał znów samotny i smutny jak przedtem.
Nie wyrzekał jednak i nie złorzeczył losowi, bo po córce pozostała mu wnuczka, śliczne dziecko, z czarnemi, rozumnemi oczami. Gdy szczebiotała do niego, targała mu wąsy, gdy obejmowała jego szyje rączętami drobnemi, to zdawało się staremu, że nic w życiu nie przeszedł, że żadnej boleści nie zaznał — że to był tylko sen przykry, krótkotrwały, po którym najpiękniejsza nastąpiła rzeczywistość. Nieraz w takiej chwili po jego twarzy spływała łza rozrzewnienia, nieraz wznosił oczy do nieba, jakby tem wejrzeniem chciał przesłać dzięk serdeczny za jedyną, a jednak tak wielką pociechę.
Wziął wnuczkę całkiem do siebie. Zebrawszy resztki funduszów kupił ten mały folwarczek — i uciekł ze skarbem swoim w ustronne zacisze.
Klarcia była dzieckiem wątłem i słabowitem, ale powietrze, balsamiczna woń iglastego lasu i ruch ciągły wzmocniły, zahartowały ją, a gdy podrosła