Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w uszach dzwoniło. Jeżeli ci się podobała, to winszuję owego ideału z kańczugiem, ale... nie zazdroszczę.
— Widziałam też raz w kościele jej rączki... opalone i wcale nie zgrabne.
— Ale bliżej jej panie nie znacie? nie wiecie czy jest wykształconą...
— Nie widziałam w niej ani materyału do studyów, ani właściwej dla nas towarzyszki. Co do wykształcenia... miała jakąś guwernantkę i podobno edukacyę kończyła w... Borkach. Przypuszczam, że musi umieć dobrze smarzyć konfitury i prawdopodobnie z powodzeniem trudni się hodowlą drobiu...
Pan domu z niecierpliwością wąsy przygryzał milcząc, pani zaś cedziła dalej zwolna, jakgdyby delektując się dźwiękiem własnych wyrazów:
— Tak, kochany kuzynie — bezwątpienia, dla jakiego ekonoma, lub drobnego dzierżawcy, partya to świetna — nawet majątkowo może — ale dla człowieka z towarzystwa, to, choćby zamknąć oczy na ekscentryczne wychowanie panny, bo jak wiadomo, kobieta się prędko do otoczenia przyzwyczaja i potrafi zastosować się do sfery w którą wchodzi, gdyby, powiadam raz jeszcze, zamknąć na to wszystko oczy — to i ów dziadunio marsowaty, egzemplarz przypominający starego kaprala ze sceny, jest niezbyt ciekawy!
Pan domu poruszył się gniewnie.