Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/236

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ból głowy. Nie wiadomo zkąd przyszedł, nie wiadomo gdzie się podzieje — jutro znów będę wesoła i jeżeli dziadzio pozwoli, towarzyszyć mu będę w wycieczce na łąki.
— Ale owszem, dla czegóż nie miał bym pozwolić?
— Teraz chciałabym wyjść do ogrodu — jest taka piękna noc, taki miły wietrzyk wieje od wschodu, że może jego orzeźwiające tchnienie będzie najlepszem dla mej chorej głowy lekarstwem.
To mówiąc zarzuciła chusteczkę na ramiona i wyszła. Pułkownik z ciotką Józefą zostali sami.
Dość długo trwało milczenie, aż je pierwszy przerwał pułkownik.
— Wiesz co Józiu, — rzekł — ten jej ból głowy nie jest naturalny.
— Co też wujaszek mówi?
— Powoli, powoli moja pani, znam ja się na tem potrosze. Czy my, niech cię to moja Józiu nie obraża, czy my starzy nie zapominamy, że to dziewczyna dorosła? Nam się zdaje ciągle, że to ta sama maleńka Klarcia, którąśmy na rękach nosili, a to, mościa dobrodziejko, panna już. — Czy tam serduszko nie zaczyna już pukać? Czy temu pisklęciu, nad którem czuwamy oboje, nie zaciasno już w gniazdku? czy nie chciałoby ono własnego lotu spróbować, o swoich siłach w świat polecić — a nas tu samych zostawić?
— Czyżby mogła?