Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/344

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawda, — odrzekła — byłam chorą, miałam jakieś sny łudzące, marzyłam, majaczyłam jak w malignie.
— Kiedy? dziś, czy wczoraj? dlaczego nie przysłałaś po mnie, nie powiedziałaś mi o tem?
— Nie zrozumiałaś mnie, Lorciu. Moje cierpienie datuje się przecież nie od wczoraj, trwało ono dość długo, jak ci to bardzo dobrze wiadomo, gdyż nie robiłam przecie tajemnicy przed tobą. Dziś to już przeminęło... już przeszło... i czuję się... wyleczoną zupełnie.
Pani Stanisławowa spojrzała w oczy Natalci. W tych modrych, pięknych oczach, malował się smutek głęboki i cierpienie, które sztucznie udawanym spokojem zamaskować pragnęła.
Obie panie milczały przez chwile. Natalcia machinalnie oskubywała kwiatek zerwany z wazonu.
Pani Stanisławowa odezwała się pierwsza.
— Alfred! — szepnęła z cicha — Alfred temu winien. Domyślam się, że jest to zapewne nowe jakieś szaleństwo, podyktowane przez mego melancholicznego małżonka...
— Szaleństwo! szaleństwo! doprawdy nie wiem czyś to określiła dobrze — ale nie, to chyba nie jest szaleństwo. Ja przynajmniej wyobrażam je sobie gwałtownem, demonicznem prawie... a to było takie spokojne, takie ciche, a zarazem tak okropnie chłodne, jak powierzchnia rzeki zamarzłej. — Wyrazy od niego słyszane, spadały na me serce jak kawałki lodu... czułam taki dziwny chłód, cmen-