Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/345

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tarny prawie, żem sądziła przez chwilę, że mnie już w grób za życia złożono.
Pani Stanisławowa z wzrastającem ciągle zdumieniem słuchała tej spowiedzi dziewczęcia, a Natalcia mówiła dalej półgłosem, jakby sama do siebie:
— Tak zimne były jego wyrazy... a ręka, którą mi na pożegnanie podał, lodowata, sztywna, tak że i moja zesztywniała w jego dłoni. Chciałam coś odpowiedzieć, lecz czułam że się chwieję, wyrazy konały mi na ustach. Nie mogłam utrzymać się na nogach, usiadłam więc na ławce, przy której stałam. On spojrzał na mnie tylko, ukłonił się i odszedł... Odszedł, a raczej odjechał... gdyż w kilka minut potem słyszałam turkot oddalającego się powozu. Z nim razem oddalały się wszystkie moje złudzenia...
— Natalciu! Natalciu! — mówiła pani Stanisławowa, obejmując szyję dziewczęcia — czemu ty do mnie tak zagadkowo przemawiasz, dlaczego nie chcesz mi powiedzieć wprost, jak siostrze, co między wami zaszło? co się stało, jaki był powód niespodziewanego wyjazdu? obojętnego rozstania się z tobą? — przecież ty go kochałaś tak bardzo...
— To prawda, Lorciu, jam go bardzo, bardzo kochała, szepnęła półgłosem Natalcia. O uczuciu tem wiedziałaś przecie, gdyż ci je wyjawiłam sama. Jeżeli przypominasz sobie, mówiłaś mi, że on... że on również... jest dla mnie życzliwym — i na podstawie tej snułam plany różne... myślałam