Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/343

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Sprzedaż?! dzierżawa? — bez mojej wiedzy, bez poradzenia się, bez zawiadomienia mnie nawet — nie! to już niedelikatność, posunięta do ostatecznych granic! To niepodobieństwo! ty musiałaś się przesłyszeć, Natalciu...
— Może... ale nie zdaje mi się, bo i w jakim celu braliby ze sobą rządcę?
Pani Stanisłowa zaczęła szybko po pokoju chodzić, Natalcia zaś podniosła się z fotelu, przyszła do okno i podniosła spuszczoną roletę.
Promienie słoneczne, nie znajdując już żadnej przeszkody, oświetliły jasno cały pokój, pokładły się na kwiatach, lustrach, na meblach aksamitem krytych. W świetle tych promieni pani Laura ujrzała bladą, zmęczoną, chociaż pomimo tego zawsze piękną, twarz Natalci.
Ciężkie jakieś cierpienie moralne wyryło na niej głębokie ślady, powieki, wilgotne jeszcze, świadczyły o łzach niedawno wylanych, z policzków zniknęły delikatne rumieńce, a cała twarz nosiła wyraz bolesnego przygnębienia i smutku.
Pani Laura aż się cofnęła z przerażenia.
— Co to jest? co tobie? — zawołała, chwytając kuzynkę za rękę.
— Bagatelka, — nic... to przejdzie, a zresztą, uspokój się, Lorciu...
— Tyś chora!... gorączkę masz? — zapytała z współczuciem.
Natalcia uśmiechnęła się irocznie.