Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/251

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Być to może, a jednak ja, obserwując to pilnie, zauważyłam, że kuzynek Alfred niewiele chwil swemu bratu poświęca... ja... ja nawet — tu zapłoniła się mocno — może mi nie wypada tego mówić, ale przyrzekłam ci być otwartą, — ja staram się śledzić wszystkie kroki Alfreda...
— Ty? moja Natalciu...
— Tak, ja, a właściwie nie ja... zresztą sama nie wiem...
— Więc któż? jeżeli ty i zarazem nie ty?
— To moje przywiązanie dla niego, to też jestem zawsze przy nim myślą przynajmniej... Oto w tej chwili naprzykład... jego tu niema, wyszedł nie rzekłszy do mnie ani jednego wyrazu — a jednak ja go widzę.
— Gdzie go widzisz?
— O! mam wzrok doskonały! patrz tam — przez te drzwi do ogrodu otwarte. Wprost drzwi ciągnie się jak wiesz ten długi szpaler grabowy, ozdoba waszego parku. Otóż Alfred tam jest, na samym końcu alei. Stoi właśnie oparty o sztachety i myśli zapewne... o czem? nie wiem, ale że nie o mnie — to jestem aż nadto pewna tego.
— Ależ dziecko jesteś, jakim sposobem, w nocy, na takiej odległości można dostrzedz człowieka? to niepodobieństwo.
— Jak dla kogo! moja droga, zresztą jest to bardzo naturalne, nie działa tu żadna siła nadprzyrodzona, żadne jasnowidzenie miłości, tylko obserwacya czujna i nieustająca. Otóż kiedy Alfred, nie