Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zważając na moją obecność, opuszczał salon, widziałam, że zapalał cygaro — ja ogień ten widzę tam właśnie...
— Ach!
— Śmiejesz się zapewne z tak prozaicznego środka... Cóż robić? dawniej zakochanych prowadziły gwiazdy — dziś zaś innego ognia prócz cygarowego nie widzimy. Smutne to jest — o bardzo smutne. Mówiąc to znowuż oparła jasną swą główkę na ręku i utonęła w milczeniu.
— Więc twierdzisz Natalciu, że usposobienie mego męża nie mogło na Alfreda wpłynąć niekorzystnie?
— Prawie pewnam tego. A w każdym razie, chociażby nawet ten wpływ mógł oddziałać, to nigdy w takim aż stopniu.
— Przypuszczasz więc, że są inne jakieś wpływy?
— Tak jest, chciałabym się nie domyślać, a lękam się odgadnąć.
— Ależ na czem opierasz twoje przypuszczenia?
— Na całym szeregu spostrzeżeń. Ty, moja droga, będąc słabowitego zdrowia i sypiając prawie do południa, widzisz go tylko przez pół dnia zaledwie, ja zaś.
— Jakto? Natalciu, czyż byś ty teraz o wschodzie słońca wstawała?
— Tak... tak... pomimo odmiennego zupełnie przyzwyczajenia, widuję codzień jutrzenkę, którą dawniej oglądałam przypadkowo tylko, po-