Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/280

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Uśmiech zniknął z jej twarzy; pomizerniała, pobladła, a piękne jej oczy częstokroć zachodziły łzami.
Do fortepianu siadała bardzo rzadko, a jeżeli, ulegając prośbom pani Laury, dotknęła klawiszów, to, albo dobywała z nich akompaniament do jakiej dumki rzewnej, — albo też grała smętne nokturny i marsze żałobne, co niemal do spazmów gospodynią domu doprowadzało.
Zrywała się wtenczas z krzesła i sama zamykała fortepian, lub też uciekała w najbardziej oddalone aleje ogrodu.
Im bardziej Alfred oddalał się od Natalci, tem więcej przywiązanie jej do niego wzrastało. Doznawała przytem uczucia zazdrości; poniżoną, upokorzoną się czuła.
Miłość jest spokojna, dopóki nie zazna niepowodzenia i przeszkód, zaznawszy — staje się gwałtowną, burzliwą, tem więcej też do ukrywania i stłumienia trudną...
W ów dzień, w którym pan Stanisław z Alfredem pojechali do Borków, ona sobie miejsca znaleźć nie mogła. Chodziła niespokojna po ogrodzie, wyglądała przez sztachety, czy nie powracają już z tej wizyty fatalnej — ale się powrotu doczekać nie mogła.
Te kilka godzin wydały jej się długiemi... długiemi jak nieskończoność, jak wieczność. Kiedy wreszcie, o północy prawie, powóz stanął przed dworem, kiedy się skończyły już dla niej straszne godziny czekania — usnąć nie mogła.