Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ba! naco tu się łudzić, nam starym do pacierza, ciepłego pieca i różańca, a jej na świat dopiero... Czyż byłbym tak samolubny, żebym dla własnej przyjemności i pociechy, miał ją więzić przy sobie? To się po mnie nigdy nie pokaże; pragnę jej szczęścia, niech ona je znajdzie, a ja tu zostanę szczęśliwy. Tylko o jedno mi idzie...
— Słucham wujaszka.
— O ręce w jakie się ten skarb dostanie, o te ręce, Józieczko. Niechby one były nawet narobione i grube, tem lepiej! bo dziś nastał czas pracy, ale żeby czyste i zacne były. Okropność pomyśleć, moja Józieczko gdyby się inaczej stać miało, nie przeżyłbym tego... a zdaje mi się...
— Co się wujowi zdaje? na miłość Boską, domyśleć się nawet nie mogę.
— Zdaje mi się, chociaż pewności bezwarunkowej nie mam, że w dzieweczce naszej serce się budzi.
— Ależ pułkowniku, wujaszku, kto? gdzie? jak?! ja o niczem nie wiem.
— Otóż widzisz że ja także nie wiem, i w tem jest, mościa dobrodziejko, sęk — i to najgorszy!
Panna Józefa rozśmiała się głośno.
— Ależ, wujaszku, czegóż się więc lękasz? Jakto, pułkownik! stary wojak, boi się jakiegoś przywidzenia, jakiejś mary sennej, która nie istnieje. Coż bo znowu?
— Bagatela! — a wieszże asińdźka, że nieprzyjaciel, którego się nie zna, gorszy jest od ja-