Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

niezapominajek i zobaczy gniazdko, a dziś przedewszystkiem pośpieszy do chorej. Ma w koszyku trochę cukru, herbaty i jakieś krople niezawodne, które robi sam dziadzio. Mają one być cudowne, bo wchodzi w nie dziewięć ziół, a każde z innej strony świata pochodzi. Z takim kordyałem, co od razu może chorą uleczyć, — nie można się przecież opóźniać, chwyta więc obydwoma rączkami wiosło i pracuje jak może, by czas stracony odrobić. Lekka łódka posuwa się żwawo, już minęła łąki nadbrzeżne, już pruje gładką powierzchnię stawu. Za pięć, sześć minut, najwyżej za dziesięć, stanie u celu podróży.
Ale którędy płynąć? Czy środkiem stawu, gdzie woda głębsza i czysta, czy też bokiem, przez wązki przesmyk wśród trzciny. Przesmyk ten wyrobili w trzcinie młynarczyki, bo im był potrzebny do bliższej komunikacyi z drugą groblą i upustem, jest on tak wązki, że ledwie jedna łódka tamtędy przesunąć się może — ale droga krótsza za to.
Pojedzie przesmykiem. Zdecydowała się tak, bo już słońce wzbija się coraz wyżej i trzeba wracać do domu niebawem. Dróżka którą obrała, przypomina ścieżkę krętą wydeptaną w gęstwinie leśnej... Z jednej i z drugiej strony, wysoko, jak mur zielony wznosi się trzcina, szeleszcząca dziwnie. Chłodno tu i spokojnie. Woda nie głęboka, lecz czółno sunie prędko, bo się wiosłem można o dno opierać. Oba brzegi łódki trą się z szelestem o trzcinę.