Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ustronia, może ją zachwycał widok budzącej się ze snu przyrody, bo na ustach drobnych, wykrojonych prześlicznie, błądził uśmiech — a duże, rozumne czarne oczy patrzyły jakby w zachwycie.
Po chwili schyliła nieco główkę i ujrzała w wodzie własny swój obraz. Nie przestraszył on jej zapewne, przeciwnie przypatrywała mu się z zadowoleniem. Woda mówiła jej, że jest piękną, a kobieta lubi to słyszeć, nawet lubi długo słuchać tego. Z niewinną kokieteryą patrzyła też ona na wodę, a kiedy wietrzyk zakradł się przez trzcinę i gładką powierzchnię rzeczki poruszył — śmiała się ze zmarszczek, w które się stroił jej obraz... Bawiła się tą zmianą jak dziecko... Bawiła się tak dalece, że na chwilę zapomniała nawet o celu swej podróży — wodnej. A przecież miała tyle interesów do załatwienia! Naprzód, przejrzeć się w wodzie; powtóre wylądować na łące po niezapominajki, których tam rosło mnóstwo, a niezapominajki to jej ulubione kwiaty. Zrywa je codzień, układa z nich wieńce na talerzach i ozdabia niemi wszystkie stoły we dworku; po trzecie, miała zobaczyć co się dzieje z ptaszkami w gniazdku, które wypatrzyła nad brzegiem. Czy jeszcze tam siedzą, czy też pofrunęły już w świat, na swój chleb? Nakoniec miała przedostać się na drugą stronę stawu, wysiąść na grobli i pójść do młyna, odwiedzić starą młynarkę cierpiącą od dwóch tygodni na febrę.
Tyle interesów na raz to nie żarty! ale ponieważ spóźniła się już trochę, więc jutro narwie