Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Dziewczyna prowadzi czółenko stojący, opiera wiosło o dno i odpycha je rękami, każde poruszenie posuwa łódkę o sążeń. Na samym środku owej dróżki, wśród trzciny jest zakręt — trzeba tak manewrować, żeby go minąć szybko, bo przy nieumiejętności kierowania można tu uwięznąć — no i czekać zmiłowania, dopóki jaki młynarczyk nie nadpłynie i nie wybawi z kłopotu.
Ale ona znała doskonale to miejsce, przepływała je przecież tylokrotnie, a w zimie, gdy mrozy silne były, a gładka powierzchnia stawu zamarzła, przesuwała się tędy nieraz na łyżwach. To też i teraz opiera się o wiosło z całej siły i oto już minęła szkopuł i znalazła się... tuż na wprost drugiego czółna z przeciwnej dążącego strony.
W czółnie znajdował się młody człowiek nieznany jej zupełnie. Wybrał się widocznie na przejażdżkę wodną i na polowanie, bo broń leżała na dnie czółna.
Natrafiwszy na tak nieprzewidzianą przeszkodę, dziewczyna wydała lekki okrzyk, a piękna jej twarzyczka pokryła się rumieńcem szkarłatnym. Młody człowiek, niemniej tem spotkaniem zdziwiony i pomięszany cokolwiek, machinalnie uchylił kapelusza i skłonił się w milczeniu.
Stali tak chwilkę oboje naprzeciwko siebie z wiosłami w rękach, a czółna ich stykały się z sobą.
Pierwsza przerwała milczenie dziewczyna.