Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Niedaleko na ławce siedział pułkownik. Światło padające z okien dworku, pozwalało go dostrzedz Klaruni. Cicho zbliżyła się do niego, wsparła drobną rękę na jego ramieniu, i głosem pieszczonym, wkradającym się do duszy, rzekła:
— Dziaduniu!
— Ach, jesteś!? jak to dobrze żeś przyszła, właśnie sam cię chciałem poszukać.
— Przeczułam więc rozkaz — i stawiłam się na życzenie...
— Rozkaz? — moje dziecko, czyż rozkazywałem ci kiedy?
— O nie, nie, dziaduniu najdroższy, ale jesteś dla mnie zawsze tak troskliwy, tak wyrozumiały, tak dobry — że już przez to samo, życzenie każde twoje staje się dla mnie rozkazem.
— Więc ty mnie tak kochasz? — dziewczyno.
— Czyż możesz pytać! mój dziadziu.
— A słuchasz że mnie?
— Zawsze przecież posłuszną byłam.
— A w przyszłości?
— I teraz i zawsze i na wieki wieków... mówiła śmiejąc się Klarunia, a na amen pozwolisz dziadziu że ucałuję twoją rękę. Czy kontent jesteś ze mnie?
— Tak, tak, moje dziecko... a raczej tyś już nie dziecko, Klaruniu...
— A cóż ja jestem?
— Panna dorosła już...
Rozśmiała się dziewczyna.