Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Umrze pani? — spytał Alfred nieśmiało.
— Tak, umrę! przekładam śmierć nad życie, do którego przyzwyczajona nie jestem, które mi sprawia wstręt i odrazę. Och! tu mieszkać, zagrzebaną być w tym grobie!
— Zwracam uwagę pani że to jest przecież grób familijny, tuśmy już tyle folwarków pogrzebali...
— Alfredzie — ja się rozpłaczę...
— Będę się starał pocieszać.
— Bez serca jesteś, mój panie.
Alfred westchnął.
— Zapewne... — w zamyśleniu rzekł.
— Więc nie chcesz mnie wysłuchać spokojnie?
— Ależ pani, sama grzeczność obowiązuje mnie do tego.
— Słuchaj więc, jeżeli nie przez sympatyę dla nieszczęśliwej, to przynajmniej przez grzeczność dla kobiety.
Alfred przysunął się z krzesłem bliżej jeszcze.
— Co ci wiadomo o interesach Starzyna?
— Wiadomo mi to, że na części waszej, długi przewyższają wartość — na mojej zaś jest ich także sporo.
— To wiesz prawdę, niestety.
— Tak sądzę.
— Co do mnie widzę jeden tylko środek ratunku... w tobie...
— We mnie?