Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/357

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tego pani Laura nigdy przebaczyć kuzynce nie może.
Natalcia też o przebaczenie nie prosi.
Dnie upływają jej szybko, jeden schodzi za drugim niewiadomo kiedy, a każdy niemal ściąga na jej głowę błogosławieństwa pocieszonych biedaków.
Może też te błogosławieństwa zjednały jej zadowolenie wewnętrzne i spokój, który się maluje na jej pięknej twarzy...
W Borkach po dawnemu idzie, tylko listy z zagranicznemi markami przerywają dni jednostajne, a listy widać pocieszające, pomyślne, bo Klarcia się rumieni jak wisienka, ciotka Józefa coś z cicha o wyprawie wspomina, a pułkownik z zadowoleniem białe wąsy gładzi i z pod oka na Klarcię spogląda.
Właśnie i teraz wieczór jest letni, zapach kwiatów dolatuje z ogródka, z łąk wiatr przynosi woń skoszonego siana, z lasów balsamiczne tchnienie sosen i świerków.
Ptaszęta śpiewają, młodziutki księżyc lekko rysuje się na niebie, oczekując rychło-li zachodzące słońce za lasy zapadnie.
Pułkownik siedzi na ganku, przy nim z główką na jego ramieniu opartą, Klarunia. Rozwinęła się, wypiękniała, urosła. Jest obecnie w samym rozkwicie wiosny życia, jest jak kwiat róży, gdy się z zielonych obsłonek pączka dobędzie i całą pełnią blasków zajaśnieje.
Pułkownik mówi do niej.