Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/275

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Ale, przyzna pani, że i samo czytanie niekiedy znudzi.
— Otóż tego nie wiem, gdyż w ogóle nie mam dokładnego wyobrażenia otem, czem są właściwie tak zwane nudy...
— Nie zna ich pani wcale?... O, to niepodobna!...
— Mogę pana zapewnić, że tak jest; słyszę o nich, czytam niekiedy w powieści — ale nie mogę sobie dokładnie wytłómaczyć jakie to wrażenie. Wspomniał pan również, że brak rozrywek sprawia pewną przykrość.
— Bezwątpienia — i to jest właśnie słaba strona pobytu dłuższego na wsi.
— Kochając wieś, muszę stanąć w jej obronie i zawsze utrzymywać będę, że żadne miasto, choćby najpiękniejsze nawet, nie może dać tych przyjemności co wieś. Nie wyobrażam sobie nawet co może zastąpić nasze niebo pogodne, wody, lasy, łąki, a nawet i śnieg biały, gdy się równym, szerokim całunem po polach rozłoży.
— No cóż, to przecież zwykłe takie, pospolite...
— A może właśnie dla tego tak piękne... dla mnie przynajmniej... Ja się w tem lubuję i nie wzdycham do zacieśnionych murów, bo zdaje mi się, że tam jest ciemno... duszno...
— Tak — ale tam się żyje, widzi pani.
— Alboż nie żyje się i tutaj? jak jeszcze! cicho, spokojnie, powiem nawet, że szczęśliwie prawie.