Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Alfred spojrzał na nią zdziwiony.
— Pan się dziwi?
— Rzeczywiście, pani.
— Ależ to jest tak naturalne przecie; mnie się zdaje, że kto niema nic do roboty, ten musi się nudzić śmiertelnie; a zresztą robotę można polubić, oddać jej się z zamiłowaniem, — a pan czy nie doznaje tego?
— Ja?
— No, tak.
— Co prawda, nie miałem sposobności doświadczać tego wrażenia.
— To szkoda... przyznałby mi pan słuszność zupełną.
— Ja ją też przyznaję — lecz, z drugiej strony, zgodzi się pani zapewne na to, że mając czas tak ciągle zajęty, pomimowoli może człowiek się... zaniedbuje.
— Jak to mam rozumieć, proszę pana?
— Mniej w towarzystwach bywa, mniej ma rozrywek, mniej czyta wreszcie...
— O, przepraszam pana, trzymamy kilka pism, które sumiennie czytuję; oprócz tego, dziadunio ma niewielką, lecz wyborową bibliotekę, a w niej jest jedna półka z książkami, wyłącznie dla mnie przeznaczonemi, a w naszym poczciwym kalendarzu jest tyle świąt — w zimie tyle długich wieczorów, podczas których robota w gospodarstwie ustaje, że kto chce czytać i niezaniedbywać umysłu, ma aż nadto czasu po temu!