Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie, niestety. Tego tylko jestem pewna, że mój, jak go nazwałaś Hamlet, nie błądzi po cmentarzach i nie rozmawia z czaszką Yorika. Powraca najczęściej w usposobieniu ponurem i chmurnem, ledwie że raczy głową kiwnąć na moje powitanie... Dwa razy tylko dostrzegłam w jego oczach blask szczególny, blask niekłamanego szczęścia, czy też jakiejś radośnej nadziei. Dostrzegłam ten płomień w przelocie, ale skoro oczy Alfreda z mojemi się spotkały, blask zniknął natychmiast i dawny smutny wyraz na nie powrócił. Oto takie są dzieje moich poranków spędzanych bezsennie — nie wesołe jak widzisz i taka przyczyna mego roztargnienia i smutku.
— Biedna dziewczyno — rzekła z współczuciem pani Stanisławowa — teraz dopiero widzę, jak ty go bardzo kochasz, lecz nie obawiaj się.
— O nie, nadaremnie chcesz mnie uspokoić, ja obawiam się i bardzo się obawiam — ja aż dotychczas sama nie wiedziałam o tem, że noszę w sercu tak głębokie uczucie. — Ono było jakby uśpione aż dotąd, dopóki nie zaczęło mu grozić niebezpieczeństwo poważne...
— Ach! — zawołała pani nagle, uderzając się w czoło — jestem na tropie, pułkownikówna!!
— Tak, pułkownikówna...
— Ależ to dragon! to prosta dziewczyna wiejska, bez wychowania żadnego, to pół-dzikie stworzenie, które przecież nie może się mierzyć