Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/226

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prawda, lecz bądź co bądź, chciałem żeby groziło. Udałem się więc wprost aleją lipową, potem polem, później przez brzezinę, przez łąki, aż nad staw...
— To już nie nasze terytoryum — zauważył gospodarz.
— To mi było wszystko jedno. Idąc napawałem się świeżością poranku, który był istotnie prześliczny. — Nad brzegiem spotkałem jakiegoś młynarczyka, ten pozwolił mi wsiąść do swej łodzi i powiedział, że w trzcinie jest mnóstwo dzikich kaczek, kurek wodnych i innych ptaków, których nazwisk już zapomniałem w tej chwili. Należało tylko podpłynąć powoli, bez szelestu i strzelić, a paluszek kuzynki będzie musiał pełnić funkcyę rożna... Rzeczywiście, ten sposób wydawał mi się bardzo dobrym. Wsiadam więc w czółno i jak mogę radzę sobie wiosłem.
— A czy kuzynek równie dobrze wiosłuje jak strzela?
— Prawie tak samo, z tą tylko różnicą, że łatwiej jest trafić wiosłem w wodę, aniżeli śrutem w ptaka. W każdym razie, znajduję że pływanie czółnem nie jest tak dalece trudnem, gdyż ostatecznie udało mi się dotrzeć do owej trzciny. Wysoka ona jest i gęsta — ale zauważyłem, że wśród niej wyrobiona jest jakby dróżka, jakby jakiś korytarzyk mały. Otóż myślę sobie, tam wjadę — a jeżeli w owej gęstwinie nie zabiję z pół kopy dzikich