Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kaczek, dzikich kur i dzikich indyków — to już chyba stanowczo nigdy myśliwym nie będę.
— I niestety przepowiednia się sprawdziła! Kuzynku! ja mam ochotę napisać elegię na zgon twej sławy myśliwskiej.
— O! nie spiesz — pani, przygoda moja jest raczej materyałem do bardzo romantycznej ballady...
— Romantycznej? — zapytała pani domu — zaczynasz nas zaciekawiać Alfredzie.
— Co prawda, najbardziej zaciekawiony jestem ja sam, ale słuchajcie państwo... Płynę wśród owej trzciny i obliczam wiele mam naboi i czy wszystka zwierzyna zmieści się w czółno, w tem łódź unosząca mnie i moje losy, zatrzymuje się tak, że jej ani naprzód ani w tył posunąć nie mogę. — Wszystkie wysiłki mojej inteligencyi i muskułów są nadaremne — i widzę że jestem skazany na uwięzienie w trzcinie, w towarzystwie dzikich kaczek. Rzeczywiście sytuacya nie do zazdrości! Gdy rozmyślam jakim cudem wyjść z tego położenia, nagle słyszę jakiś szum, trzcina się rozchyla i zgrabna, malowana łódka uderza w przód mego czółna. Z początku przestraszyłem się, ale zdziwienie moje jeszcze bardziej wzrosło, gdym ujrzał w czółnie...
— Zapewne młynarza?
— Prześliczną, młodziutką osóbkę...
— I jakże, w obec tego, śmiesz twierdzić kuzynku, że nie masz szczęścia do... kaczek?!