Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i krzaków, a pułkownik również przed pójściem w pole trochę ochłodzić się pragnął. — Spoglądał na niebo, jakby się chciał przekonać, czy na jasnym horyzoncie nie ukazuje się chmurka i nie zwiastuje deszczu, który, podczas żniw zwłaszcza, lubi najmniej przewidziane niespodzianki rolnikom urządzać, lecz niebo było czyste zupełnie, słońce paliło się wysoko. — Pułkownik do zwykłej swojej dumki o Klaruni powrócił i, po raz setny może, zadawał sobie w myśli, to pytanie: co robić?
Tym razem zdawało mu się że znalazł już rozwiązanie pomyślne. Sprzeciwiało się ono, co prawda, tradycyom taktyki wojskowej wiarusa, lecz w położeniu danem bodaj czy nie było jedynie możliwym punktem wyjścia.
Postanowił wyjechać z wnuczką na kilka miesięcy zagranicę. Wprawdzie na ten cel trzeba naruszyć zebrany na czarną godzinę kapitalik, wprawdzie w tak ważnym dla gospodarstwa czasie, wypadnie pozostawić folwark właściwie na łasce i niełasce ludzi, gdyż ciotka Józefa męzkiemu gospodarstwu rady nie da, — lecz mniejsza o to. Straty jakie ztąd wynikną niczem są w porównanin ze stratą, na jakąby mogła narazić się Klarunia, zrobiwszy niewłaściwy wybór.
Pułkownik zdecydował się wyjechać — i to jak najprędzej. — Pojadą nad Ren, do Szwajcaryi potem. — Młodziutka Klarunia, wrażliwa na piękno, mając przed oczami czarujące widoki, zapomni