Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o uczuciu, które się do serduszka jej wkradło, a zapewne ugruntować jeszcze nie zdołało.
Tak, tak, to jedyna myśl praktyczna, tylko ją wykonać co prędzej potrzeba!
W oczach staruszka błysnęła iskra zapału, ożywił się myślą owego wyjazdu i co najprędzej postanowił ją urzeczywistnić. Zerwał się więc z ławki i do pokoju panny Józefy chciał iść, aby jej o zamiarze powiedzieć i dać czas do przygotowania rzeczy do podróży Klaruni nieodzownych, gdy wtem wzrok jego padł na gościniec.
Pułkownik oczy ręką od słońca zasłonił i patrzył.
Na drodze wznosił się tuman kurzu, wśród którego widać było powozik, ciągniony przez cztery rosłe konie.
Jakżeby to być mogło, żeby się stary kawalerzysta koniom nie przyjrzał? patrzył więc — i zdawało mu się, że poznaje ekwipaż ze Starzyna.
Zdziwienie staruszka bardziej jeszcze wzrosło, gdy ekwipaż z gościńca ku dworkowi wprost skręcił, stangret kilkakrotnie z bicza trzasnął i spienione konie tuż przed samym gankiem osadził.
W powozie znajdowali się obydwaj bracia ze Starzyna.
Młodszy szybko wyskoczył i pomógł wysiąść bratu, który się z trudnością podnosił z siedzenia.
Pułkownik do przybyłego rękę na powitanie wyciągnął, pana Stanisława znał bowiem osobiście, spotykał go nieraz w kościele, raz nawet, wspólnie