Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przychodziły mu na myśl różne plany i kombinacye, w jaki sposób możnaby się pozbyć tego niebezpiecznego, niepożądanego sąsiada. — Raz zastanowiła go myśl, którą chciał nawet zaraz, przy pierwszej sposobności urzeczywistnić.
Cóż łatwiejszego jak obrazić młodzika i stanąć z nim do honorowej rozprawy? zręczne pchnięcie szpadą, którą stary wojak po mistrzowsku władał, lub kula pistoletowa upuści mu krwi trochę i odbierze ochotę do dalszych wycieczek po stawie i konnych w stronę Borków przejażdżek.
Lecz po chwili refleksya przyszła. — Bić się z jakimś młodzikiem, dla błahej, zmyślonej przyczyny? do czego doprowadzi? jak wyglądać będzie w oczach ludzi, w obec opinii? czy wreszcie nie uczyni Klaruni bohaterką plotek jakich i gawęd niepotrzebnych? czy nie zakrwawi jej serca?
Nie, nie, — to nie jest środek, to nie doprowadzi do celu.
W takich myślach biedny pułkownik tracił dnie i noce, przyjazdu oczekiwanego gościa wyglądając napróżno, bo ów gość, nietylko że nie przyjeżdżał, ale nawet ani znaku życia o sobie nie dawał. Nawet na list do przyjaciela i towarzysza broni pisany dotychczas odpowiedzi nie było.
Raz po południu, w czasie żniw właśnie, pułkownik siadł z fajeczką w ganku ocienionym powojami i bluszczem. Gorąco było piekielne, zdawało się że, jak to mówią, ogień z nieba leci. — Ludzie do żniwa najęci odpoczywali pod cieniem drzew