Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/290

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

już jak pasmo nitek zmiętych w figlarnem ręku dziecka, lecz płynęły cicho, spokojnie, niby strumień, wśród ukwieconej łąki.
Serce jej nie uderzało gwałtownie, a jakkolwiek czuła budzącą się dla Alfreda sympatyę, jakkolwiek pragnęła go widzieć często, słyszeć jego głos o dźwięcznem, metalicznem brzmieniu; niemniej jednak nie widziała w nim nic takiego, coby ją porwać, lub zachwycić mogło.
Kiedy dziadzio co mówił, Klarcia słuchała z wytężoną uwagą; gdy opowiadał jej przeszłość, gdy szlachetne myśli i idee wygłaszał, młode jej serduszko przyspieszonem uderzało tętnem, a pod czarem tych słów wzniosłych, dusza jej wyrywała się do ideałów, do czynu.
Słowa Alfreda nie sprawiały na niej tego wrażenia, choć brzmiały milej, harmonijniej, dźwięczniej, aniżeli suchy głos starca.
Zdawało jej się, że z Alfredem pobiegłaby chętnie zrywać kwiaty i gonić motyle po łąkach, — a z dziadkiem gotowaby pójść w ogień i w wodę — i na niebezpieczeństwo wszelkie. — W Alfredzie widziała urodę, w dziadku duszę zacną i silną — żałowała że Alfred nie posiada podobnej.
Zamyślona o nowym swoim znajomym, Klarunia na ławeczce darniowej, pod oknem pokoiku ciotki Józefy usiadła, wsparła główkę na dłoniach i w głębokiej utonęła zadumie. Ciotka nie spała jeszcze, chodziła po pokoju, a okno otwarła sze-