Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

roko, jakby pragnąc orzeźwić się chłodnem a świeżem tchnieniem nocy letniej.
Klarunia niewidziana i niedostrzeżona przez nikogo pod oknem siedziała.
Usłyszała ona jak drzwi do pokoju ciotki otworzyły się nagle — i dały się słyszeć miarowe, dobrze jej znane kroki dziadka.
— No, Józieczko — rzekł stary — dobrze że nie spisz jeszcze, rozmówić się z tobą potrzebuję.
— Słucham, słucham...
— Ale w cztery oczy, mościa panno, rzecz ważna!
— Ho, ho, znowuż jakiś kłopot?
— No, wiadomo że nie wesele przecież... ale gdzie nasza panna?
— Jak zwykle w tej porze do ogrodu wyszła... nie bronię jej tego, niech się tam trochę na powietrzu po skwarze całodziennym orzeźwi.
— No, no, nie szkodzi to nic, któżby jej bronił? tak tylko spytałem, bo o niej właśnie chciałbym się z tobą rozmówić.
Klarunia pod oknem siedząca zaczęła słuchać pilnie.
— Już to teraz dla mnie nie sekret, że się zakochała w tym gapiu...
— W jakim? co znowu?
— No, w tym ze Starzyna — wizytę nam przecież złożyli...