Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/351

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Natalcia odjeżdżając nie miała łez w oczach, na ustach jej zarysowanych artystycznie, błądził nawet uśmiech, lecz na białem czole znać było pewną zadumę...
Ileż bo przez ten czas krótki przemyślała, przedumała biedaczka...
Kochała po raz pierwszy w życiu, kochała serdecznie, i miłość jej prawie że odrzuconą została. Człowiek, któremu duszę swą oddać pragnęła, ucieka, oddala się od niej. Powiada że idzie czas stracony odrobić i powetować, że przejrzał, że w świat idzie — dla zasady, dla idei.
Dokądże idzie i po co? Czemu stanąć chce w szeregu pracowników zwykłych, czemu? gdy może żyć wygodnie i bez troski?
Co go skłania do tego?
Natalcia domyśliła się łatwo. Spojrzała w stronę Borków i wnet znalazła rozwiązanie zagadki. — Tak, to miłość go w świat rzuca, miłość otworzyła mu oczy, dla tej miłości lepszym, szlachetniejszym być pragnie.
Piękne oczy dziewczęcia zachodziły łzami — a nie były to łzy rozpaczy, lecz owe ciche łzy rezygnacyi i smutku, który się na długo, na bardzo długo, w głębi serca osiedlić zamierza...
Po kilku dniach, po owem rozstaniu się z Alfredem, myśli jej, które plątały się dotychczas, jak powikłany motek nici, zaczęły do porządku przychodzić. Natalcia zastanowiła się nad dziejami swego uczucia, nad Alfredem, nad czarnooką Klarcią i jej