Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Powiada mi rządca, że dobrze, co do mnie, mało wychodzę, przyznam się ze wstydem, że rzadko kiedy w polu bywam, chory, rozstrojony jestem, zdenerwowany...
— Modna to dziś podobno choroba, zauważył pułkownik, za naszych czasów takich cierpień nie znano...
— Bo, podobno też i czasy tam te były lepsze — co do mnie miło mi jest zawsze widzieć ludzi, którzy je pamiętają, zazdroszczę im nawet.
— Czy starości i siwizny może?
— A cóż pułkownik myśli? czy nie jest godną zazdrości starość, przy której jednak człowiek zachowuje pamięć, energię i siłę.
— No... tak, ale zawsze już owe liczne krzyżyki niemałem na barkach ciężą brzemieniem.
— Cóż brzemię znaczy, gdy się ma do dźwigania dość mocy i...
Nie dokończył pan Stanisław, gdyż do pokoju wbiegła Klarcia. Wracała z ogrodu i wszedłszy tylnemi drzwiami do dworku, nie wiedziała że są goście, a jednym z nich ów nieznajomy — znajomy.
Chciała się cofnąć, lecz przypomniała sobie, że jako już awansowanej na pannę dorosłą, nie wypada uciekać. — Skłoniła się, zapłoniona, jak wiśnie, których pełen koszyk w ręku trzymała.
— Niechże nas pan pułkownik przedstawi — rzekł pan Stanisław.
Stary wymienił nazwiska.