Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkiego była ukochana, wypieszczona Klarunia, i jej serce, zaczynające się budzić z uśpienia.
Pomimo zaleconej czujności, ciotka nic dostrzedz nie mogła, lecz stary wiarus czuwał i stał na straży, jak żuraw, czuwał i dojrzał niebezpieczeństwo.
Bystre oko pułkownika umiało dostrzedz zdaleka jak po gładkiej powierzchni stawu sunęło szybko czółenko Klaruni, a za niem zdawała się gonić druga łódka. Czółenko zniknęło wśród olch otaczających brzeg rzeki, a łódka zawróciła w stronę przeciwną i powoli, leniwie popłynęła ku grobli.
Widział to pułkownik, lecz milczał jeszcze, obserwował tylko baczniej i pilniej niż przedtem.
Na trzeci dzień znowuż oko jego dostrzegło krótko bardzo trwającą scenę.
Pułkownik był na łąkach, niedaleko drogi. Klarunia wracała z konnej przejażdżki. Kiedy przejeżdżała obok lasku, na spotkanie jej, przypadkowo niby, wysunął się jakiś jeździec. Siedział on na ładnym, kasztanowatym koniu, ubrany był elegancko, nawet wykwintnie.
Spostrzegłszy Klarunię, uchylił kapelusz i ukłonił jej się, na co ta odpowiedziała mu lekkiem skinieniem głowy. Zdawało się pułkownikowi, że młodzi ludzie rozmawiają z sobą, lecz rozmowa ta trwała chwilkę zaledwie. Potem znów nastąpiła zamiana ukłonów — i Klarunia powoli jechała ku domowi, a ów młody człowiek popędził szybko w stronę przeciwną.