Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— I ja się jeszcze pytam — rzekł Alfred — ujmując ją za rękę.
Pułkownik rozśmiał się.
— No, moja Klarciu, tegom się nie spodziewał po tobie, żebyś miała myśli, którychbyś wobec mnie i na moją prośbę, wypowiedzieć nie chciała. Nienawidzę skrytości.
— Ach, mój dziadziu, wiec już powiem, trzy razy powiem nawet: kocham pana Alfreda, kocham, kocham! tylko nie każcie mi tego powtarzać, bo... to tak trudno wymówić.
Zawstydzona, rozpłakana, padła w objęcia dziadka.
— No, uspokój się, dzieweczko moja, otrzyj oczy i spojrzyj na nas... dotychczas miałaś mnie jednego, teraz przybywa ci ktoś, co mnie z czasem zastąpi.
— Dziaduniu! nie mów tak...
— Dzieci moje — rzekł pułkownik, ujmując Klarunię i Alfreda za ręce — co prawda nie spodziewałem się takiego obrotu rzeczy... Nie przypuszczałem nawet że do tego dojść może. Lecz skoro wola wasza, podajcie sobie ręce i niech was przywiązanie jakie macie do siebie nie opuszcza już nigdy... Klarunia oczekiwać będzie, może nie bez tęsknoty — ale cierpliwie i wiernie — a ty, panie Alfredzie, idź i zarabiaj na miłość.
— O tak, tak, szanowny pułkowniku, na miłość panny Klary i na szacunek pański. Mam przekonanie że cel ten, jak gwiazda przewodnia świecić