Przejdź do zawartości

Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wyszła z pokoju i bez bieganiny, krzątaniny i kłopotu, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różczki, znalazło się przyjęcie, niewykwintne wprawdzie, lecz wyborne i podane z tą delikatną a serdeczną uprzejmością, które nasze gospodynie cechuje.
Stół nakryto w dużej, pół oszklonej werendzie, od ogrodu. Pan Stanisław z pułkownikiem rozmawiał, Alfred zaś do Klaruni przysiadł.
Mówili z sobą dużo, a w miarę jak rozmowa trwała, zupełnie odmiennych doznawali wrażeń. Alfredowi czarne oczy Klarci wydawały się jeszcze bardziej pięknemi, bardziej rozumnemi, niż wtedy gdy ją po raz pierwszy na stawie ujrzał. Alfred natomiast w oczach Klaruni tracił nieco.
Gdy jej zaczął opowiadać o życiu miejskiem i jego przyjemnościach, o zabawach wypełniających czas cały, patrzyła na niego z podziwieniem; gdy jej treść najświeższych komedyj francuzkich opowiadał, a w rozmowie przypadkiem się zdradził że polskiej literatury zna bardzo niewiele, — wówczas spojrzała mu w oczy i znalazła, ze nie jest tak ładnym jak wówczas, gdy zakłopotany na stawie kłaniał jej się i za wyświadczoną przysługę dziękował...
— A zatem pan nie lubi wsi? — zapytała.
— Co prawda... niebardzo, tak na wypoczynek, w lecie, na jakiś czas przyjechać — to dobrze.
— Więc pan wypoczywa teraz?
— Tak, pani.