Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Czuł się zawstydzonym i upokorzonym trochę. Wszakże przybył z wielkiego miasta na wieś, do brata, aby użyć wszystkich przyjemności wiejskich. Wybrał się na przejażdżkę wodną i na polowanie — ale przekonał się że ani czółna prowadzić, ani polować nie umie. Nawet marny wróbel nie jest jego myśliwskim trofeem, a gdyby nie pomoc jakiejś nieznajomej panienki, byłby do tej pory siedział uwięziony w trzcinie, bo nie miał wyobrażenia o tem jak się z owej matni wyplątać. A przecież ani polować, ani pływać nie jest tak wielką sztuką.
Marcin, gajowy jego brata, prosty chłop, który prawdopodobnie ani czytać ani pisać nie umie, przyniósł tyle różnego ptatcwa wczoraj — a wiosłować znów lada przewoźnik potrafi.
Co gorsza jednak (bo te dwie pierwsze nieumiejętności można wybaczyć) co gorsza jednak, to że on, obyty w salonach, używający przecież opinii człowieka umiejącego z wystrojonemi paniami paplać o niczem z jak największą łatwością, wobec tej dziewczyny wiejskiej, tej jakiejś parafianki, rumienił i zachowywał się jak student.
Nie potrafił zdobyć się ani na jedno słówko grzeczne, ani na jeden komplement, co już przecież jest szczytem niepowodzenia! A ta parafianka znowuż ma w sobie jakiś wdzięk szczególny, piękna jest i śmiała, tą właśnie pełną prostoty śmiałością, która onieśmiela najśmielszych.
Nie ujął jej nawet za rękę, ba! nawet nie przedstawił się i nie powiedział swego nazwiska.