Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z temi słowy pani Laura, przez salon i kilka przyległych pokoi, udała się do pokoiku Natalci.
Był to niewielki, bardzo gustownie i bogato urządzony buduar. Zasłonięte okno nie przepuszczało promieni słonecznych, a bogate lustra, meble i kwiaty tonęły w łagodnym półcieniu.
Pani Laura otworzyła drzwi pocichu i ujrzała Natalcię siedzącą w dużym fotelu. Głowa jej bezwładnie opierała się na miękkiej poduszce, powieki były zamknięte. Ręce miała zaciśnięte konwulsyjnie, kurczowo.
Pani Laura pochyliła się nad nią.
— Natalciu! Natalciu! — rzekła, dotykając się jej ramienia — czy ty nie chora jesteś?
Dziewczyna szybko zerwała się z fotelu i patrzyła na swą kuzynkę dużemi, szeroko otwartemi oczami, jak gdyby nie rozumiejąc pytania.
— Czyś nie chora, Natalciu? — z troskliwością powtórzyła pani.
— Chora? kto, Lorciu, — czy ja? Nie, ja nie jestem chora, broń Boże... nawet mi teraz bardzo dobrze... tak dobrze... doskonale...
Chciała się rozśmiać — ale śmiech zamarł jej w gardle.
Pani Laura przysunęła się do niej, ujęła za rękę i w oczy pilnie patrzyła.
— Powiedz mi, Natalciu, — rzekła po chwili milczenia — czy teraz dzień jest, czy noc? czy my, a raczej czy ja, mam tylko sen przykry, czy też wszystko co się tu dzieje jest rzeczywistą prawdą?