Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ciotka Józefa zdawała relacye ze swego gospodarstwa kobiecego, w którem także wzorowy ład, a rygor niemal wojskowy panował, jedna tylko Klarunia była milcząca, co tem dziwniejszem się zdawało, że zwykle szczebiot jej i śmiech srebrzysty rozweselał i dziadka i ciotkę.
Naturalnie, że to milczenie dzisiejsze nie uszło uwagi obojga.
Pułkownik żartobliwie o przyczynę smutku pytał.
— Cóż to? — mówił, przyznaj się czy ci jaki ptaszek zdechł? czy broń Boże, biały kotek zakulał, czy inne jakie nieszczęście się stało? Co? powiedzże Klaruniu, nie trzymaj nas w takiej niepewności. Ptaszkowi możemy świetny pogrzeb wyprawić — do kota można kowala zawezwać, przecież on nawet konie leczy, ba! i ludziom, jak potrzeba, zęby wyrywa — czemuż by kotowi nie mógł nogi opatrzeć?
— Dziadzio sobie żartuje — ptaszki żyją, a kot śpi jak zabity pod piecem i cieszy się wybornem zdrowiem.
— Więc czemuż mam twoje zmartwienie przypisać?
Klarcia wstała, objęła starca za szyję i rzekła z pieszczotą.
— Nie, drogi dziadziu, zmartwień żadnych nie mam, a zresztą jakież bym nawet mogła mieć zmartwienie, będąc otoczoną tak zacną i troskliwą opieką? Nie zważaj na to, dziaduniu, to tylko lekki