Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/347

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

grzeczności i szacunku — i ani o miłości ani o małżeństwie mowy między nami nie było.
— Więc cóż ci powiedział ten... ten półgłówek! waryat, odpychający rękami własnemi szczęście, którego nawet wart nie był?...
— Co mi powiedział? Tak niewiele a tak dużo zarazem... tak bardzo dużo w kilku słowach...
— Ale cóż? wyznał przed tobą uczucie dla tej czarnej wnuczki starego kaprala z Borków.
— Nie — i o tem Alfred także nie mówił.
— Więc?
— Mówił, moja Lorciu, że dotychczasowe swe życie zmarnował... że je strwonił, bez pożytku dla siebie, dla bliźnich i dla kraju...
— A to zkąd znowuż?
— Mówił że chce to naprawić, że pójdzie daleko, między obcych ludzi — uczyć się, aby z czasem pożytecznym obywatelem kraju się stać i nie oglądając się na majątek — zapewnić sobie byt pracą rąk własnych i głowy.
— Ha! ha... wzniosłe teorye bezposażnych panien i starych inwalidów! o, czuję ja ten wpływ! To są skutki wizyt pana Stanisława w Borkach. Apostołowie pracy!! tak, tak, zapewne, pójdą sami w pole bronować z chłopami — a nas zapędzą do kurników, obór i chlewów... To są teorye dobrze wychowanych ludzi, ludzi umiejących się szanować!! O Natalciu, Natalciu! jakież to okropne czasy! jakie życie straszne, przy tych marzycielach szalonych!