Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tam do nich, do... Borków.
— Nie wiem... zdaje się jednak, że wypada mi jeszcze przed odjazdem pożegnać pułkownika.
— Pułkownika!? ha! ha! ha! — zaśmiała się szyderczo — ten twój pułkownik, kuzynku, o ile mi się zdaje, ma na imię Klarcia... wiem, wiem, zapisałeś się do jej pułku, jesteś jej wiernym rycerzem.
Alfred milczał.
— Prawda więc? kto milczy ten się zgadza, jak mówi przysłowie.
Młody człowiek zapierać się chciał.
— Ależ... — jąkał — zkąd wniosek?
— Co dziwnego? ładna jest ta rusałka z Borków, szatańsko-piękne ma oczy, a sercu trudno rozkazywać, — kapryśne ono jest i samowolne... A zwracając na Alfreda swe duże, modre oczy, zapytała:
— Alfredzie, powiedz mi, dlaczego serce takie samowolne jest? dlaczego żadnych rozkazów nie słucha?
— Zkąd ci to pytanie, kuzynko?...
— Nie wiem... zdenerwowana, może chora jestem, gniewam się że słońce świeci, że róże kwitną, gniewa mnie zieleń liści i ciche szmery wód, bo to wszystko takie piękne... a w duszy ludzkiej smutno... czarno, jak na cmentarzu...
To mówiąc, wyjęła różę przypiętą do gorsu, obskubywała listek po listku i rzucała na ziemię, a oczy jej były łez pełne.