Strona:Klemens Junosza - Z mazurskiej ziemi.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Nie — to ból głowy.
— Ach! migrena zapewne?
— Być może.
— Gdzież Alfred?
— Kto?
— Alfred?
Panna Natalia obejrzała się po salonie.
— Prawdopodobnie... pan Alfred wyszedł.
— Jakto prawdopodobnie, — przecież zauważyłybyśmy to.
— O, mylisz się, ja byłam zamyśloną, a ten pan, ten... twój kuzyn, nie ma widocznie zwyczaju kłaniać się wychodząc. Zresztą, cóż mnie to, ostatecznie, obchodzi? Nie czuję powołania do stanowiska bony, mającej uczyć prawideł grzeczności, tak już pełnoletnie dzieci...
— Cóż to, posprzeczaliście się może?
— Ja? za kogóż mnie bierzesz znowu? Czy przypuszczenie swoje oprzeć chcesz na jakiemś staroświeckiem przysłowiu?
— Ale uważam, że na seryo gniewasz się na niego...
— Cóż mnie ten pan interesuje?
— No... przecież kuzyn — i dość blizki.
— To nic nie znaczy.
— Prawie że twój narzeczony.
— Rzecz szczególna! nie wiedziałam o tem że pan Alfred aż tak jest łaskaw, że chce mnie powierzyć misyę noszenia jego nazwiska.
— Ależ... to prawie ułożone...