Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

— I stood
Among them, but not of them, in a shroud.
Of thougts which were not their thougts.
Byron, Child Harold C. III.

O toi, que ton destin
Pousse pour ton malheur dans ce fatal chemin,
Qui crois le voir semé de lauriers et de roses,
Viens, contemple ma vie.
C. Delavigne.

Die Poesie komme zu uns, wie und wo sie will, sie kleide sich wie der Jupiter der Heiden, in welchen prosaischen, engen, dürftigen Leib, sobald sie nur wirklich darin wohnt, so sei uns dieser Maskenball willkommen.
Jean Paul.

I.
Dzieci i kwiaty.
Jako oliwka mała pod wysokim sadem,
Idzie z ziemi ku górze macierzyńskim śladem,
Jeszcze ani gałązek ani listków rodząc,
Sama tylko dopiero szczupłym prątkiem wschodząc.
Kochanowski, Tren V.

Widzisz tam dzieci na łące ubranej jak perski kobierzec w różnobarwne kwiatki, które wiosna, deszcz i ziemia utkały, a słońce pomalowało? Tam pod lasem jest ich troje, dwóch chłopców i dziewczynka. — Jeden z chłopców jedzie na kijkowym koniku, szablę ma drewnianą u boku, stosowany kapelusz z papieru na głowie, słomiane szlify i drewniane ostrogi. — Dziewczynka ma lalkę w ręku, którą ubrała w kwiatki, w wieńce, dwa razy większe od niej, jak los, co daje czasem ludziom większe od nich szczęście. — Drugi chłopczyk patrzy w niebo i kwiatek trzyma w ręku.
— Co ty tam myślisz o tym kwiateczku? — zawołała dziewczynka — oddaj go lepiej mojej Magdusi, której sprawiam wesele.
— O! nie — odpowiedział chłopczyk, wpatrując się ciągle w kielich polnego dzwonka (Campanula arvensis) — nie — szkoda tego kwiatka! Właśnie myślałem zerwawszy go, iż on nie na to może rósł i kwitnął, żeby wiądł w naszych rękach; patrz, moja Maryniu, jak go Bóg w piękne ustroił sukienki! w piękne sukienki szafirowe, jak skrzydła motyla. Ta sukienka szafirowa, którą tobie twoja mama sprawiła, daleko mniej piękna! — Słuchaj! — mnie się zdaje, że kwiatek musi żyć, musi kochać swoje siostrzyczki i braciszki kwiatki; a my zrywając, zabijamy go.
— Kwiatki nie żyją — odpowiedziała dziewczynka, — one są jak moja lalka, Gustawie.
— Przepraszam! — rzekł chłopiec — twoją lalkę zrobili ludzie, a on sam urósł z ziemi, rozkwitł pod słońcem, pił rosę, ssał ziemię i kochał braciszki kwiatki.
Na te słowa nadbiegł drugi chłopczyk, machając drewnianą szabelką i ścinając po drodze głowy kwiatkom, które spotykał.
— Wstydź się, Franku — rzekł Gustaw — tyle kwiatków zabijać, gdybyś przynajmniej zrobił z nich wianek, jak Marynia.
— A na cóż mi na drodze rosną? — odpowiedział drugi chłopiec.
— A któż ci kazał tędy biegać?
— Kto mi zabroni? — rzekł dumnie Franek — to moja łąka i moje kwiatki.
— Łąka i kwiatki Boże, nie twoje!
Chłopiec nie słuchał tego i pobiegł dalej.
Gustaw został sam jeden z głową schyloną nad kwiatkiem.
Znacie tę chwilę, kiedy w duszę dziecinną zstąpi z nieba myśl pierwsza, i aureola pojęcia, blada jak promień księżyca, obwinie śpiącą jeszcze głowę? Jest to przebudzenie duszy. Zdaje się, że wszystko wyjaśnia przed oczyma drugiemi, oczyma umysłu — że jakiś głos wewnętrzny mówi do duszy, że długi czarny sen rozbija się jasnem marzeniem. — Takie były uczucia Gustawa na widok kwiatka, który mu pierwszą myśl w duszy zaszczepił. — Spojrzawszy na jego sukienkę, zaczął jak przez mgły się domyślać, że ktoś ją stworzył i uszyć musiał, że ktoś te kwiatki po łące rozsypał, kazał im rosnąć, kwitnąć, więdnąć, i podniósł Gustaw oczy do nieba.
A na niebie był zachód słońca.
Na łożu różowem, otoczone chmureczkami, umierało ono powoli, bladło, wzrok jego coraz był mniej jasny, krąg coraz mniejszy, aż się skryło zupełnie. Lecz ostatnie jego wejrzenie powiedziało jeszcze Gustawowi toż samo co kwiatek. Wówczas pojął Boga i świat o tyle, o ile je pojąć można w tym wieku, a maleńkie jego serce wstrzęsło się przestrachem i niepojętem uczuciem rozkoszy — uwielbienia, podziwu.
— Czy widzisz ty słońce, Franiu? — zapytał Gustaw.
— Widzę — zachodzi! — odpowiedział chłopiec mustrując siostrę.
— Czy ono ci nic nie mówi?
— Ono? alboż słońce gada? chyba w bajce.
— Czy nic nie myślisz, kiedy patrzysz na ten zachód?
— Myślę, że prędko dadzą kolację, a potem spać pójdziemy.
— A ten kwiatek?
— Wszak wiesz, że kwiaty tylko w bajkach gadają.
— Ale myślałeś co, Franusiu, — spojrzawszy nań; ktoś go musiał stworzyć i kazać kwitnąć jemu i słońcu. Ty nie myślałeś tego?
— Nie! — odpowiedział Franuś, bo ja o Panu Bogu myślę tylko w kaplicy, jeśli nie zimno, i przy pacierzu, jeśli mi się spać nie chce.
— Ale On jest wszędzie — rzekł Gustaw — w kwiatku, w słońcu, w koło. Franiu, pomódlmy się do Niego, ty za papę i mamę, ja za swoich, chociaż już poumierali.
— Ja się będę modlił wieczorem! Wio, hop! wio, hop! — I pobiegł na koniu, a za nim Marynia z lalką, na której wahał się wieniec, gubiąc po drodze składające go kwiatki, jak człowiek gubi po drodze życia swoje złudzenia i nadzieje.
Nie zrozumiany od swoich rówieśników Gustaw, sądził chwilę, że wszystkie jego myśli były tylko dziwacznem marzeniem. Potrzebował się przekonać, że miał słuszność, bo serce jego mu to mówiło, potrzebował wylać się komuś takiemu, któryby go zrozumiał, pobiegł więc do ciotki.
— Proszę cioci — rzekł Gustaw wchodząc do pokoju — wszakto Bóg tak pięknie poubierał kwiatki.
— Tak, moje dziecię.
— A wszak na to są kwiatki — przerwał mu Franuś — żeby je dzieci zrywały?
— Wszak prawda, że nie? — zawołał Gustaw — wszak kwiatek żyje, ciociu, wszak kwiatek kocha kwiatki, jak człowiek człowieka.
— Kwiatek, moje dziecię — odpowiedziała pani Werner — nie kocha dlatego, że nie ma ani duszy, ani myśli, kwiatek jest dla człowieka pokarmem, ozdobą, lekarstwem.
— Ach! moja ciociu — zawołał Gustaw — czyż Bóg to wszystko dla człowieka stworzył? a cóż człowiek za to Panu Bogu robi?
— Powinien być za to nabożny, posłuszny, dobry, wszystkich kochać i na nikogo się nie gniewać, a Pana Boga kochać bardziej, niż wszystko.
— Ale, moja ciociu, moja ciociu — przerwał Gustaw — czyż to być może, aby kwiatek zasiewał się, wschodził, żył, ssał ziemię, pił rosę i otwierał się do słońca dla jednego człowieka? — A w pustyniach gdzie niema ludzi, wszak są kwiatki?
Pani Werner trochę zaambarasowana tem pytaniem, odpowiedziała chcąc się zbyć dziecka:
— Niema, moje dziecię.
Gustaw się zamyślił.
— A jakże o tem wiedzą ludzie, kiedy tam ludzi niema? — zapytał.
— Czasem przychodzą tam — odpowiedziała ciotka.
— A kwiatki, czy tam zaraz wyrosną, gdzie ludzie przyjdą?
— Zapewne, jeśli będą posiane.
— Ale same się nie znajdą?
— Nie.
— To mnie się zdaje, ciociu, że Pan Bóg musiał stworzyć kwiatki dla nich, a ludzie tylko tak sobie powiedzieli, bo im nikt zrywać nie broni.
— Co ty pleciesz, Gustawie? — zawołał sam pan Werner grubym głosem, wstając z kanapy, na której spokojnie fajkę palił. — Ciotka wie o tem lepiej od ciebie.
Gustaw zamilkł, bo się bardzo wuja lękał, zamilkł, i spojrzawszy na róże, kwitnące na oknie w wazonie, pomyślał sobie:
— One tu same nie przyszły, biedne niewolnice; jak ich kwiatki pozwracały się do okna, jak wyglądają na podwórze, jak im tu ciemno być musi! — jakie blade! Tamte róże, co rosną pod oknem na świeżem powietrzu, daleko są piękniejsze.
— Ciociu — zawołał znowu, pociągając ją z lekka za suknię i lękliwie na wuja spoglądając, wszak te róże są z ogrodu?
— Z ogrodu!
— Te same?
— Te same. — Potem umilkł i zamyślił się.
A Franuś budował pałac z kart na stoliku i dmuchaniem go walił. Marynia prowadziła żywą mowę ze swoją lalką. Gustaw patrzył i myślił.
— Ciociu — rzekł po cichu, widząc pałac Franciszka walący się — czy tak i nasze domy popadają, kiedy mocny wiatr zawieje?
— Czasem, kiedy są źle budowane, to się zdarza.
— A kiedy są dobrze zbudowane, to stoją zawsze?
— Nie, — tylko długo.
— Jak długo?
— Rozmaicie, czasem bardzo wiele lat. Daleko stąd, w najgorętszej części świata, która się nazywa Afryka, jest kraj Egipt, tam stoją budynki wielkie, podobne formą do tego pałacu, który stawia Franuś, a że są ogromne i z kamienia, przeżyły już bardzo wiele tysięcy ludzi.
— Jak się nazywają te budynki?
— Piramidy.
— Czy to są kościoły, czy domy?
— Groby.
— I groby łatwo przeżyły ludzi? — zapytał Gustaw. — A te domy, ciociu, w których my mieszkamy, czy prędko upadną?
— Za sto lat pewno ich nie będzie.
— A potem co?
— Albo kto je odbuduje albo nie.
— To cóż będzie na tem miejscu?
— Wszystko być może lub nic, pole, kościół, cmentarz, stajnia. — Gustaw znowu się zamyślił.
— I nikt nie będzie wiedział, żeśmy tu mieszkali?
— Zapewne!
— To smutno! — rzekł Gustaw. — I w tem miejscu, gdzie my pomrzemy, mogą się bawić? — zapytał znowu.
— Czemu nie!
— Gustawie, pleciesz bez sensu i nudzisz ciotkę — odezwał się pan Werner; na co się zdały takie pytania? jeżeli chcesz pytać, pytaj o co rozumniejszego. Co tobie do tego, co jest, co będzie; ucz się, to wszystko zrozumiesz powoli. Czemu się lepiej nie pytasz: jak się to żyto sieje, jak się pole orze, jak woły karmią, jak się kupuje, przedaje?
— A toż, wujaszku, na co się zdało? — zawołał Gustaw.
— Kiedyś zapewne będziesz gospodarzem.
— Nie!
— Jakto nie? a cóż myślisz robić?
— Nie wiem. — Będę myślał o Panu Bogu i o kwiatkach.
Państwo Werner spojrzeli po sobie, dając sobie oboje do zrozumienia to, czego nie zrozumieli, a Franuś zawołał:
— A ja, mamo, będę żołnierzem, będę miał szlify świecące jak u pana Adolfa, i pióra na głowie, i buty z podkówkami, i wielkie białe ostrogi. Pojadę na wojnę i będę bił, — pobiję wszystkich i zostanę generałem, a potem królem. I ożenię się z królewną bardzo piękną, która będzie miała, jak w bajce Magdusi, księżyc na czole, a suknię w gwiazdy, i perłami będzie płakać. — Nie, — nie będzie płakać: — na co płakać? — My będziem bardzo szczęśliwi, będziem mieli wielki pałac złoty, a okna w nim będą brylantowe.
— I cóż będziecie robić? — zapytała matka, głaszcząc syna pod brodę.
— Co? będziem się pięknie ubierać, i tak jak papa z mamą, będziem siedzieli i będziem się nudzić!
Rodzice się rozśmieli.
— Dlaczego nudzić się? — kiedy my się nie nudzim!
— Alboż to można nie nudzić się, siedząc tak ciągle na jednej kanapie?
— Jest robota.
— A kiedy mama robi tylko pończochę, a papa nogą kiwa.
— Papa często pisze i myśli zawsze, ja kiedy nic nie robię, to myślę także.
— A, co tam te myśli! — odpowiedział Franuś; — ja nigdy myśleć nie będę! na co mnie się to zdało! To strasznie nudno! — Będę sobie biegał! — Ej! jak będę królem, Maryniu, zobaczysz, jakie twojej lalce sprawię sukienki, a papie i mamie dam dużo, dużo, cały worek pieniędzy, bo mama i papa bardzo pieniądze lubią.
— Maryniu! a ty co będziesz robić? — zapytał ojciec, którego to bawiło.
— Ja nie wiem, papo, jak to będzie. — Ale jak mi się zdaje, że jak wyrosnę, to będę słuszna panna, — wówczas będę siedzieć na kanapie, a wszyscy mi się będą kłaniać i w ręce całować. I nie będę miała niańki, ani lalki, będę gadać dużo i śmiać się przy gościach, wolno mi będzie napierać się do śniadania — bo będę bardzo ładna. Otóż jeden pan bogaty zobaczy mnie i ożeni się, wówczas kupim sobie dwoje dzieci, i będziem chować i kochać, tak, jak papa z mamą nas. A potem jak się zestarzeję, to będę tak jak pani kasztelanowa; zamiast lalki, będę miała szpica, będę nosić okulary, codzień chodzić na mszę, łajać wszystkich, robić pończochę i ziewać.
— A ty, Gustawie, jakiegoż chcesz życia? — jakby ci najlepiej było?
Dziecię się zarumieniło, spojrzało w koło i odpowiedziało ze łzami:
— Ja będę myślał o Bogu i o kwiatkach.
— Czyż będziesz tak szczęśliwy?
— O nie! — odpowiedział sierota, łzy ocierając. — Nie będę szczęśliwy, aż zobaczę papę i mamę.
Ciotka spojrzała na niego i z wzruszeniem przycisnęła go do siebie, całując w czoło, ale słowa nie odpowiedziała.
— Wszak oni kiedyś wyjdą z tego cmentarza, z pod tej trawy co na nich rośnie, i kamieni, co ich gniotą? — zapytał cicho. — Wszak ja ich zobaczę, ciociu? wszak oni mnie będą tak kochać, jak ciocia Marysię i Frania?
— Będą, moje serce, ale nie płacz. Idź się bawić, grajcie w ciuciubabkę.
— W ciuciubabkę! — powtórzyły dzieci, ciągnąc za sobą Gustawa, który łzy ocierał jeszcze i mówił po cichu:
— Jabym wolał myśleć o Bogu, o papie, o mamie i o kwiatkach.
— Osobliwsze dziecko! — odezwał się pan Werner, rzucając fajkę — nieprawdaż, Zofjo? ja sądzę że on pewnie oszaleje, bo tak mu się coś bez sensu kręci po mózgu, i raz w raz ojca i matkę wspomina.
— Biedna sierota! — odpowiedziała pani Werner — bodajby jej dziecię szczęśliwsze było niż ona! — A w duchu pomyślała biedna kobieta — bodajby było szczęśliwsze niż my wszystkie!
Pan Werner spojrzał tylko na żonę, i śpiewając coś poszedł nową fajkę nałożyć.





II.
Pocałunek.
Ty tak możesz być szczęsna, że cię swemi
Wdzięcznie całuje usty różanemi.
Kochanowski, Fraszki Ks. III. Do Reiny.

Widziałeś kiedy na wsi spokojny wieczór? Nie ze wzgórza, z którego lasy, doliny i góry u stóp się rozwijają, nie w pustem polu, nad którem tylko płaczą gałęzie brzóz białych; ale wśród ogrodu twojego domowego, z za lipowego szpaleru, słuchając szczekania twoich psów, które umiesz rozeznać po głosie, beczenia baranów, rżenia koni, ryku wołów, wesołych śmiechów czeladzi, przy śpiewie słowika w bzach rozkwitłych, przy pieśni melancholijnej twojej żony, siostry, córki? pieśni, która żegna zachodzące słońce, przesiąkła wieczornem dumaniem, płynie po spadającej rosie, miesza się z dymem twojej prozaicznej fajki i grubem przekleństwem ekonoma, jak śpiewy aniołów z jękami szatana.
Takiego to wieczora siedział Gustaw, siedmnastoletni już chłopiec, na ławce w ogrodzie pod wielkim kasztanem, siedział, patrzał na rubinowy zachód przeglądający przez drzewa, i dumał.
Młoda głowa jego już się paliła potrójnym ogniem młodości, miłości i poezji; serce biło w piersiach wzdętych, które naciskały tysiączne niewyraźne żądze, — oczy wilgotne rzucały się po wszystkich stronach, ręce drżały załamane i czuł potrzebę płaczu, choć nie widział powodu. Biedny poeta!
W tem koło bzowych krzaków zaświeciła sukienka i zadźwięczyła piosnka:

O mój aniele, pójdziem połączeni
Przez świat i życie, rozkosz i boleści,
Jak powój, co się na dębie zieleni
I miękkim listkiem korę jego pieści,

Jak dwie łzy oczu, dwa piersi westchnienia
Razem, do życia i świata skończenia,
Ty zawsze ze mną, ja zawsze przy tobie,
Na świecie, w niebie i w grobie!

— Ach! i ty tu, Guciu! — przerwała Marynia, płonąc trochę, otrząsając z rosy bukiet, który składała.
— Tak, to ja! — odpowiedział Gustaw smutnie.
— Cóżeś tu robił?
— Nic, — myślałem.
— Myślałeś? I dlatego jesteś smutny, że myślisz zawsze. Powiedz mi, czy myśl twoja włada przyszłością, czy odmieni życie i losy? — Wszak nie? — wszak ci tylko smutki i przeczucia przynosi, na cóż myśleć? A ja nigdy nie myślę!
— Ja więc muszę, — za nas dwoje.
— Bardzo dziękuję! — lepiej daj temu pokój. — Czy myślisz, że to dla mnie wesoło, gdzie cię spotykam, zawsze chmurne widzieć czoło, zawsze boleści? — I czego? powiedz, proszę cię, bardzo proszę, czego ty się smucisz?
I zbliżyła się do niego, podskakując z bukietem.
— Powiesz mi? W tem masz coś tajemnego, a między nami żadnych być tajemnic nie powinno, wszak prawda?
— Powiedzieć ci tego nie mogę, — bo nie wiem.
— Żartujesz sobie ze mnie? to nie ładnie, panie Gustawie, to wcale nie ładnie! Ja się będę gniewać. — Ja każę.
A potem dodała jeszcze, patrząc na bukiet:
— Ja proszę, pięknie proszę, — bardzo proszę! — Bo przyznam ci się, że tego zupełnie nie rozumiem, dla mnie to tak wszystko wesoło. — Słońce świeci, kwiatki kwitną i pachną, latają motyle, słowik śpiewa, świat taki śliczny, taki zabawny, taki dobry, tyle szczęścia przedemną. A ty, — powiedzże, czego się smucisz?
— Bo kocham ciebie!
— A! to śliczna przyczyna, — prawdziwie warta gniewu; kiedy ja ci mówię, że cię kocham, kiedy sobie roję przyszłość wesołą, — to ty zapewne widzisz w mojej miłości same smutki, — więc bądź zdrów!
I niby rozgniewana chciała odchodzić. Gustaw ją za rękę zatrzymał, i z pałającą twarzą, bijącem sercem pociągnął ku sobie.
— Maryniu moja! aniele drogi! — gdyby też nie ty, zdaje mi się, że moje życie byłoby tak smutne, ach tak smutne! że od niego serce by pęknąć musiało.
Marynia zaczerwieniła się, usta i oczy jej zadrżały, zbliżyła się do niego, ale tę wesołość i trzpiotowatość twarzy, oczu i mowy zbliżenie do niego zabiło, — spojrzała, nachyliła się, westchnęła i zamilkła. Gustaw objął ją rękoma, przytulił twarz do jej twarzy, i w gorącym uścisku zamknął oczy i zawołał:
— Chciałbym tak umierać!
— A jabym tak żyć chciała — odpowiedziała Marynia.
I usta ich dziecięce złączyły się pocałunkiem, który jak iskra galwaniczna rozlał strumień ognia po wszystkich nerwach, uderzył w głowę i głowę zapalił, uderzył w piersi i piersi płonęły i serce gorzało. — A wówczas słońce, wieczór, świat, smutki, wszystko znikło. — I nie było bzów kwitnących i śpiewającego słowika, — i nic, tylko dwoje ust i niebo nad niemi, — bo całe ich życie do ust się zbiegło!
Była to chwila apoteozy, z której śmieją się starzy, w którą później niby nie wierzą kobiety, z której młodzi między sobą żartują, która musi być tylko jedna w życiu, bez świadka, początku i końca, — jak kwiatek wieczności wmięszany do życia; która jest brylantem całej młodości człowieka, a po niej serce nie umie zrobić życzenia, bo odnowić ją niepodobna. — Potem jeszcze czasem ją wskrzesi przypomnienie, przyniesie sen z młodości światów, ale nikt już nie położy na usta splamione tego pierwszego pocałunku, w którym człowiek zrywa pierwiastek rozkoszy ziemi i przeczuwa niebo.
I Gustaw też, kiedy jeszcze oboje drżeli, kiedy Marynia bukiet z ziemi podniosła, kiedy wejrzenie jej pełne ognia zlało się, żegnając z jego wilgotnym wzrokiem, powiedział sobie:
— Tak być musi w niebie!
A Marynia odchodząc i ściskając go za rękę, powiedziała mu jeszcze:
— Nie bądźże smutny! proszę cię!
Potem pobiegła ulicą, narwała jeszcze więcej kwiatków, i w oddaleniu znowu głos jej słychać było:

O mój aniele pójdziem połączeni,
Przez świat ten zimny, przez życie bez celu,
Przez burze lata i wichry jesieni,
Razem, mej duszy luby przyjacielu!

— A, panna Marjanna, — odezwał się w oddaleniu pan Werner, którego głos spadał na serce Gustawa jak czarna plama atramentu na suknię balową; — panna Marjanna zostawiła krosienka pod oknem sali, porozrzucane wszystko, nieporządek taki, nastrzyżono, naśmiecono, nawalano.
Gustaw, który tych słów z innego świata nie rozumiał, na sam dźwięk grzechotliwy głosu przerywanego kaszlem, uciekł daleko.
A słońce zachodziło, kąpiąc się w różanem morzu, i słowik śpiewał, a wiatr chłodny wiał myśli wieczorne, sen słodki i dumania niosąc z sobą. — Gustaw stanął zamyślony. — Szelest go jakiś obudził. — Stanął, słuchał, i słyszał głos Franciszka czysty i wesoły.
— Już teraz nie ucieczesz mi, Ludwisiu, bo cię trzymam, trzymam z całej siły.
Ludwisia była to służąca.
— Puśćże mnie, puść, — odezwała się dziewczyna, słyszę głos pański, — ktoś idzie — dalibóg! proszę pana, nie swawol pan, panie Franciszku, ja pani powiem, będę krzyczała, doprawdy będę krzyczała.
— Moja Ludwisiu! — tylko cię raz pocałuję, cóż ci to szkodzi?
I słychać było wyraźne pocałowanie nie raz, ale dziesięć razy powtórzone, i Ludwisia umilkła.
— Aj! — krzyknął Franciszek.
— Cóż to jest? — zapytała Ludwika.
— Ukłułem się tą szpilką przeklętą! Zawsze bo musisz nosić szpilki na piersiach, nie można się dotknąć ciebie, żeby się nie pokaleczyć.
Ludwika śmiała się do rozpuku, ale nie uciekała, choć Franciszek już jej nie trzymał, tylko ze smutną miną stał i krew z palca wysysał.
— Czy jeszcze pana boli? — zapytała śmiejąc się. — Otóż to Pan Bóg skarał, nie trzeba takich rzeczy robić!
— Jeszcze sobie ze mnie żartujesz? — o! tego to nie daruję — zawołał Franciszek i porwał się do niej. Ludwika krzyknęła, ale bardzo po cichu i znowu były pocałunki i ściskania, a Gustaw zdumiony tą osobliwszą miłością, której zrozumieć nie mógł, miłością, którą widział, tak zimną, tak wesołą, tak łatwą i płochą, stał smutny i powoli ochłódł z tego zapału, który wrzał jeszcze w jego sercu od chwili pocałunku.
Wtem krok czyjś poważny, pewny, krok stary, mierzony, który już kilka dziesiątków lat przedreptał po świecie, — dał się słyszeć opodal trochę.
Franciszek jak strzała puścił się w przeciwną stronę, a panna Ludwika w drugą: ale uciekając, wpadła na Gustawa i zarumieniwszy się, krzyknęła, nim miała czas uciekać dalej, fryzowana peruka pana Wernera pokazała się o dwa kroki.
— Ślicznie! bardzo ślicznie! — krzyknął natychmiast. — Jak uważam, pan Gustaw nie próżnuje i Ludwika także. — Ślicznie! mospanie! to trochę zawcześnie! Dlatego to te przechadzki wieczorne się odbywają. — Idź mościa panno, zbierz swoje rzeczy i wynoś się z mego domu! — dodał trzęsącym się od gniewu głosem.
— Ale ja, — proszę pana dobrodzieja — odpowiedziała służąca — chodziłam po ogrodzie i na Pana Boga panu przysięgam, że tylko co trafiłam na pana Gustawa, aniśmy dwóch słów nie powiedzieli. — Cóż to za podejrzenie?
— Dość tego, dość tego! powiedziałem i dość! — zawołał pan Werner, trzęsąc czerwoną peruką i stukając kijem. — Idź precz! — Wynoś się z mego domu, z Bogiem, z Bogiem! ani słowa! śliczne rzeczy! Dobrała się para!
Ludwika dumnie odeszła. Gustaw z miejsca się nie ruszył.
— A wasan do swojej stancji! marsz! jutro pójdziesz do Wilna, dłużej nie masz tu co robić w domu moim, rozpustniku, próżniaku. Czemu nie patrzysz na Franciszka, czemu go nie naśladujesz? czy pokazało się po nim kiedy co podobnego?
To mówiąc i prowadząc za sobą do domu Gustawa, szedł pan Werner do pokoju, w którym już z daleka przez drzwi szklanne widać było zapalone świece. — Gustaw zboczył i pobiegł niespokojny do swojej izdebki.
Pan Werner wszedł do salonu, trzasnął drzwiami, rzucił kapelusz i laskę. Żona jego i córka poznały odrazu, że był w złym humorze, podniosły oczy od roboty, i Marynia odezwała się:
— Czy papa każe sobie czytać?
— Nie chcę, — odpowiedział spluwając.
— Gdzieżeś był? — zapytała go żona.
— W ogrodzie! Śliczną tam rzecz widziałem! właśnie Gustaw miał tam w krzakach konwersację z panną Ludwiką! Kazałem się jej wynosić.
Marynia na wspomnienie Gustawa zaczerwieniła się, robota jej zadrżała w ręku, spuściła głowę i zaczęła szyć co najprędzej; ale gdy ojciec dokończył, — krew uderzyła jej do głowy! Nie wierzyła uszom swoim. — Gustaw, ten Gustaw, którego usta czuła jeszcze na palących wargach swoich, miałby podobny pocałunek dać drugiej kobiecie, służącej? tego nie pojmowała, nie chciała wierzyć, a zmuszona uwierzyć, mimowolnie zapłakała nad robotą.
— To chłopiec zupełnie zepsuty! — odezwał się pan Werner, próżniak, nigdy nic z niego nie będzie.
— Może w tem jest jaka omyłka, zdało ci się — odważyła się przebąknąć pani Werner.
— Moja pani, to nie jest omyłka! moje oczy się nigdy nie mylą — wybuchnął stary, stukając nogą, — moje oczy się nie mylą! widziałem od dawna, że był zepsuty, — będzie to rozpustnik! — Nie mogę go tu dłużej trzymać, boby mi popsuł Franciszka. — Czemu się to po Franciszku nie pokaże?
Matka kiwnęła głową.
— I ten nie lepszy.
— Nie w łaskach u pani! — zawołał Werner, tak! aleć jego zabawki, psy, konie, myślistwo nie są zgorszeniem i grzechem, — a on nigdy chwili nie zpróżnuje, Franuś będzie człowiek; zna się na gospodarstwie, pomaga mi; tamtemu raz tylko dałem rejestra, to djabli wiedzą co porobił. — Zawsze próżniak, smutny, nudny, i zepsuty! o! zepsuty! Próżny tylko z niego ciężar w domu. — Ludwice proszę obrachować co się należy, i precz!
Pani Werner i córka wyszły z salonu.





III.
Jako nie zawsze winny pokutuje.
Fałsz ma na uściech, choć prawdę na czole.
Kochanowski, Fraszki Ks. III.

Gustaw płacząc wbiegł do swego pokoju i rzucił się na łóżko. Franciszek koło stołu z najzimniejszą krwią czyścił fuzję, nucąc przez kłak, który w zębach trzymał, bardzo wesołą piosnkę.
— Cóż to jest? chory jesteś, Gustawie? zapytał; Gustaw nic nie odpowiedział, ale myślą przyszły swój wyjazd objąwszy, pierwsze oddalenie od Maryni, od miejsca, gdzie się wychował, wpadł w rozpacz okropną, rzucać się zaczął po łóżku.
— Cóż to jest? czy cię pies wściekły pokąsał? — zapytał znowu Franciszek.
— Co mi jest? — krzyknął Gustaw, porywając się — co mi jest? z twojej przyczyny wypędzają mnie z domu.
— Z mojej? za pozwoleniem, a to coś osobliwszego — rzekł śmiejąc się Franciszek.
— Tak, śmiej się, — twoja przeklęta Ludwika uciekała, wpadła na mnie, nadszedł wuj, znalazł nas razem, ją odprawią, a mnie wypędzą!
— A na cóż się było z nią schodzić? fe! to bardzo brzydko, Gustawie.
— Powiedz to sobie, nie mnie, przeklęty! — zawołał chłopiec w gniewie. — Nie! nie, — z tego nic nie będzie! niech winny pokutuje, niech się jej zapytają, na co ja mam cierpieć za ciebie.
— Za mnie? — mruczał Franciszek, stawiając fuzję, — a cóż ja zrobiłem?
— Nie tyżeś to sprowadził w krzaki Ludwikę?
— Ja? to osobliwsza napaść — rzekł Franciszek zimno, — proszę cię bardzo, przynajmniej swoich głupstw na mnie nie składaj!
— I śmiesz kłamać tak bezczelnie?
— Nie ja, — to chyba ty.
— Ja kłamać! ja kłamać! — krzyknął Gustaw, — i śmiesz to mówić, — spojrzyj mi w oczy, spojrzyj, jeśli będziesz mógł.
— Jesteś warjat — odpowiedział Franciszek — a w duchu pomyślał: — do licha! otóż i po Ludwice; potem wziął czapkę i powoli wyszedł z pokoju.





IV.
W pokoju Ludwiki.
— złe szczęście spotkało
Kochanowski, Ks. I. Pieśń XII.

Ludwika płakała, robiąc zawiniątko w swoim pokoju; żal jej było służby, a może czego więcej jeszcze.
Drzwi się otworzyły, weszła pani Werner.
— Cóżeś to znowu zrobiła, Ludwiko?
— Ja! nic, pani — odpowiedziała spokojnie dziewczyna. Bóg mi świadkiem, że dwóch słów nie przemówiłam do pana Gustawa; tylko cośmy się spotkali, i to dalibóg nie wiem jakim przypadkiem. — Ale pana nigdy przekonać nie można.
— Cóż robić, moja kochana, ja wierzę, że ty jesteś niewinna, chciałabym cię zatrzymać, ale znasz pana.
— Taki wstyd! — zawołała Ludwika — cóż to ludzie powiedzą? — Niesprawiedliwie zgubić dziewczynę biedną! Cóż powie mój narzeczony? całe moje życie poczciwe przepadło. I za cóż ja pokutuję? żeby choć było za co! — naiwnie dodała szlochając.
Wtem drzwi się otworzyły i głowa Franciszka pokazała się nich, a potem cofnęła prędko.
— Czego tu chcesz? — zapytała się matka.
— Szukałem mamy — odpowiedział śmiało.
— Czego chcesz?
— Nic, nic, to ja potem powiem! I uciekł filut, czekając pod schodami, aż matka nie wyjdzie. Zaledwie za nią drzwi się zamknęły, wpadł do Ludwiki.
— Co to jest, Ludwisiu?
— Co to jest? pan się jeszcze pytasz! — odezwała się, płacząc ciągle dziewczyna. — Pan mnie zgubiłeś, — z pańskiej przyczyny stracę sławę, miejsce. — Mój narzeczony się dowie! O Boże, mój Boże, po cóż ja tam chodziłam do tego przeklętego ogrodu!
— I dajże pokój! — nie płacz, a słuchaj lepiej, Ludwisiu. — Ja cię bardzo — kocham.
— Wolałabym nie znać i nie wiedzieć o tem kochaniu.
— Ja będę mieszkał niezadługo osobno — papa da mi majątek — ja cię wezmę.
— Idźże pan sobie do licha! — krzyknęła dziewczyna — ja pańskiego kochania i pańskich łask i niczego nie potrzebuję, szukaj pan sobie kogo innego! Idź pan sobie do licha, idźże pan sobie!
Franciszek zaczął świstać, rozśmiał się i poszedł.
— Kiedy tak, to bądź mi zdrowa! — rzekł we drzwiach trochę zły.
— Idź na złamanie szyi! — dodała ocierając z łez oczy Ludwika, i zrobiwszy zawiniątko usiadła w kącie płakać jeszcze.
Na schodach zastukały buty — ale ona nie słyszała, drzwi się otworzyły — nie widziała, wszedł pan Werner — nie postrzegła, bo ciągle płakała gorżko biedna dziewczyna.
Z uśmiechem gniewnym na sinych ustach, trzęsąc głową i peruką, plując koło siebie, stary odezwał się do niej:
— A co? już zawiniątko gotowe?
Ona jakby się obudziła, wstała i płacząc oparła się o stół.
— Oto reszta pensji, — rzekł rzucając na stół trzy ruble, — płacę do grosza!
— Ale mojej krzywdy pan mi nie zapłacisz, — odpowiedziała łkając Ludwika. — Ja niewinnie tracę moją sławę! Cóż ludzie powiedzą? gdzie mnie przyjmą?
— Trzeba było mnie słuchać, a głupstwa nie robić, — rzekł stary po cichu.
— Piękne były pańskie rady! — odpowiedziała śmiało Ludwika.
— Niktby o tem nie wiedział i wszystkoby dobrze było, — dodał ciszej jeszcze. — Ale podobał się ten błazen Gustawek. — Jest komu świat gubić!
— Wcale pan fałszywie sądzisz, bo ani on do mnie, ani ja do niego słowa nigdy nie powiedziałam; ja na to przysięgnę, jeśli pan chcesz.
— Na co się to zdało? Chcesz zostać? — dobrze, powiedziałem ci dawniej warunki.
Ludwika spojrzała z pogardą na pana Wernera i porwała swoje zawiniątko, nie mówiąc już ani słowa; — stary pomiarkował odpowiedź, zatrząsł się i wyszedł.
I znowu otworzyły się drzwi; — znowu ktoś wbiegł do pokoju Ludwiki. — Otworzyła oczy, to był narzeczony, Kasperek, — młody chłopiec blondyn, przystojny, rumiany, żwawy, wąsaty, na ręku miał serwetę a talerz pod ręką. Dowiedziawszy się że odprawiają Ludwikę, nadbiegł co tchu z kredensu.
— Cóż to jest? — zawołał, — panna się wybiera?
— Widzisz, wypędzają mnie.
— A toż co? za co?
— Za tego przeklętego pana Franciszka, złapał mnie w ogrodzie.
— Aha! — rzekł Kasperek, marszcząc czoło i kiwając głową, — to tak! — i chciał wychodzić.
— Posłuchajże przynajmniej — zawołała Ludwika w rozpaczy, rzucając się przed niego. — Czy i ty już na mnie? — Jak posłyszał chód pański, puścił mnie i uciekł, a ja poszłam w drugą stronę i spotkałam się z Gustawem, — pan nadszedł i znalazł nas.
— O! i Gustaw, to ptaszek! — rzekł Kasper — widziałem ja piękne rzeczy.
— Ale tak mnie Panie Boże skarz i Najświętsza Panna Częstochowska, jeślim co winna!
Kasper poskrobał się w głowę.
— Ja waćpannę bardzo kocham... ale...
— Nie wierzysz mi? — zapytała Ludwika.
— Widzisz waćpanna, to tak, — co oko widzi, to serce wierzy. — A tak... djabli wiedzą; już to z kobietami!... I znowu poskrobał się w głowę. Ludwika zamilkła, zmarszczyła brwi i tupnęła nogą. Kasper chodził po izbie i ruszał ramionami.
— Ślicznie to będzie, jak wezmą na języki.
— Idź precz! — krzyknęła Ludwika.
— To proszę i oddać pierścionek... dodał.
Dziewczyna rzuciła mu pod nogi pierścionek i zaczęła płakać rzewnie. On włożył go do kieszeni i chwycił za klamkę.
— To bywajże sobie asanna zdrowa — odezwał się — adje! — I poszedł.





V.
On nie winien.
Lecz jako na błędnem morzu, nie tam gdzie chcemy,
Ale gdzie nas wiatry niosą — pływać musiemy.
Kochanowski, Ks. I. Pieśń VII.

Biedna Marynia! ona poszła płakać do swojego pokoju i serce jej biło, bardzo ściśnięte; po takiej rozkoszy taki smutek! Człowiek ze szczęścia w boleść nagle rzucony, jak naczynie z zimnej do gorącej wody, pękać musi, lub cierpieć mocno. — Ona strasznie cierpiała.
W oknie swego cichego pokoju, przez które świecił księżyc, z tym samym bukietem w ręku, co był pośrednikiem pocałunku Gustawa, stała, patrzyła na niebo i płakała biedna. A słowik śpiewał, a Franciszek świstał, a pan Werner burczał pod nosem, a Ludwika pokutowała za wszystkich.
Nagle pomyślała Marynia.
— To być nie może! to być nie może!
I porwała chustkę na szyję i pobiegła do pokoju Gustawa. Gustaw leżał i płakał.
— Ślicznie, Gustawie! zawołała we drzwiach jeszcze, — takież to twoje kochanie?
— To ty! — krzyknął, porywając się chłopiec i klękając przed nią. — Czy i ty wierzysz temu? — I płaczem przerywanemi słowy, opowiedział rzecz całą. Marynia stała nieporuszona.
— O! ten Franciszek! trzpiot przeklęty! — odezwała się pocichu. — Papa go pieści, to temu pewnie nie uwierzy, — ale ja przynajmniej będę spokojna... bo ty mnie tylko kochasz, o mnie tylko myślisz... wszak prawda, Gustawie, wszak prawda? wszak zawsze będziesz mnie kochał i nikogo innego?
— O mój aniele! możnaż wątpić o tem? Ale ja jutro jadę, ty o mnie zapomnisz. — Jadę może na długo, może na zawsze, może gdzie umrę!
— Nie mów mi tego! — z płaczem przerwała, zatulając mu usta Marynia, — ty wrócisz, ja będę czekała na ciebie, ja nikogo kochać nie będę, jabym i teraz poszła z tobą, mój drogi!
— Dokąd? kiedy nie mam domu, ani kąta? — zapytał sierota. I oboje płakali rzewnie, płakali długo, a łzy ich były słodkie, bo się mięszały razem na pałających twarzach.
Potem ścisnęli się i Marynia szepnęła mu:
— Jutro rano... o wschodzie słońca, w ogrodzie!





VI.
Przyjaciele sieroty. Pożegnanie.
— zeszła noc, a potem
Świat się rozświecił wszystek słońcem złotem.
Kochanowski, Szachy.

Ranek był piękny, ale smutny jak wszystkie pożegnania, bo wesołość otaczającego świata jest jak biały sznurek na żałobie, na to tylko żeby jej czarność odbijała się lepiej. Słońce wstało jak zawsze, jak zawsze śpiewały ptaki, kwiaty jak zawsze piły brylantową rosę i bociany klekotały wesoło na wysokich olszach, i wszystko było jak zawsze, wszystko prócz Gustawa.
On wstał bardzo rano i nim słońce weszło, modlił się u łóżka, sierota — patrząc z daleka na ten świat, na który go samego jednego popychano, w którym nie znał nikogo prócz kwiatów i Boga. — Ci przyjaciele, znajomi, krewni sieroty — o jakże mu często wystarczają! Bóg i wieczność rozmawiają z nim wszędzie, — a kiedy serce rozdarte ukryje się w pusty kątek od oczu i mowy świata, tam jeszcze znajdzie tych samych wiecznych przyjaciół. Kwiatki, kamienie, gwiazdy, pierwsi znajomi sieroty, idą z nim także wszędzie, można je powitać w drugim końcu świata. Tyś świeciła pierwszej miłości mojej; tyś był w wianku mojej kochanki; ciebie zerwałem do jej bukietu; tyś kwitł na jej oknie; tyś uwiądł w naszym uścisku! — I to są przyjaciele i krewni sieroty; najbliżsi krewni, bo ci których ma na ziemi, kochają go jeśli bogaty, dla pieniędzy, jeśli ubogi, dla oczu świata; trzymają go póki im jest potrzebny, i odpychają, gdy im usłużyć nie może. Szczęśliwy, kto odepchniony pamiętał o pierwszych przyjaciołach swoich — o Bogu i o kwiatkach.
Po modlitwie zszedł Gustaw do ogrodu, — jeszcze wszystko było wilgotne, jak jego oczy, serce, jak myśli jego, nad wodami buchała para, na niebie chodziły chmury białe i słowik sam jeden, słowik poeta, śpiewał kochance swojej pieśń tak czułą, a tak dla nas niezrozumiałą. I cicho było, jakby wszystko umilkło przed pożegnaniem, — cicho, — wszystko, prócz śpiewaka.
Poszedł Gustaw i usiadł na ławce pod kasztanem, tam gdzie wczora; usiadł smutny i wspomniawszy, że może długo, może nigdy już tu siedzieć nie będzie, zakrył oczy i spuścił głowę.
— Dzień dobry — odezwała się Marynia.
— Ach! dzień dobry i bądź zdrowa! — rzekł Gustaw, porywając się — żegnamy się dzisiaj! Wczoraj czyżeśmy się tego spodziewali?
Umilkli i zbliżyli się do siebie, ręce ich zeszły się jak wczora i usta jak wczora a dusze już słabiej. — Smutek je rozdzierał i chłodny ranek z wschodzącem słońcem przyniósł ten wstyd niepojęty, który wieczór ściera, a noc zrywa; ich pocałowanie było zimne jak rosa poranna i czyste jak rosa niebieska.
— Przyniosłam ci pożegnanie i pamiątki — odezwała się Marynia — najprzód ten pierścionek, — nie kładź go jednak póki tu jesteś.
— Zawieszę go na piersiach — odpowiedział Gustaw.
— Powiem, żem go zgubiła — dodała pocichu Marynia.
Było to pierwsze jej kłamstwo w życiu.
— Weź jeszcze i tę wstążkę różową, Gustawie; włosów ci nie daję, bo mówią, słyszałam, że to nie dobrze, że to bardzo zły znak.
— A ja cóż ci dam — zawołał Gustaw — ja nic nie mam, ani nawet pierścionka, którymbym się mógł z tobą przed Bogiem zaręczyć.
Potem jakby sobie co przypomniał, zerwał z ręki obrączkę ślubną i dał jej.
— Jest to obrączka mojej matki, jedyny skarb, ale dla ciebie, Maryniu...
— Będę ją nosiła, nigdy jej nie zgubię, będę w wieczór i zrana modliła się za ciebie i płakała patrząc na nią. — Patrz, słońce wschodzi, — wysłucha naszej przysięgi.
Uścisnęli się i patrząc na słońce różowe jeszcze, słuchając słowika, w trzecim pocałunku swojego życia — przysięgli. — — Dzieci!





VII.
I jeszcze pożegnania i jeszcze modlitwy.
Samem swą własną ręką tę winnicę sadził,
Aby jej był ani zwierz, ani zły ptak szkodził.
Polewałem, żeby jej słońce nie suszyło,
Nakrywałem, żeby jej zimno nie mroziło,
A kiedy mnie najlepsze miały potkać gody,
Nie wiem co za zły człowiek oberwał jagody?
Kochanowski, Ks. I. Pieśń XII.

Gdy mu z oczu zniknął dom, od którego się jeszcze nigdy nie oddalał Gustaw, nie mogąc się obejrzeć, bo tylko górę piasczystą widział za sobą, smutny zapłakał jeszcze, bo umiał płakać. I mogiłę rodziców, i kochankę, i miejsce, do którego serce jego dziecinne przyrosło, wszystko porzucał, a do niczego nie dążył, nikt go nie czekał i jedno serce, które go kochało, zostało już za nim daleko!
Przypomniał sobie Boga i modlił się z ufnością dziecinną, żeby kiedy jeszcze powrócić w tę stronę. Nie chciał i nie mógł nawet myśleć, że nigdy tu już nie będzie, bo nigdy jest to najstraszniejszy wyraz i myśl pod słońcem, którejby potężnego znaczenia objąć nie mogło serce i oko młodej duszy. Trzeba zdaleka porzucić za sobą życie i stanąć wysoko, żeby ten straszny i wielki obraz w całości pojąć. — Nigdy, jest to gorzej niż śmierć, bo za śmiercią jest jeszcze ewangieliczne: do zobaczenia, — za tym strasznym wyrazem: nigdy, niema nic, nic, tylko ciemność wielka bez końca.
O ziemio! na której tyle zostawim pamiątek umierając, o ziemio, piękna matko nasza! — kiedy się żegnamy z przyjaciółmi, mamy nadzieję zobaczyć ich wyżej, w niebie; ale miejsce drogich twoich ulic lipowych, domków maleńkich, rzek i strumieni, twojej wiosny tak młodej zawsze, twego lata, twojej jesieni, wszystkich pamiątek, które życie nasze rozsiało po tobie, nigdy, ach nigdy nie zobaczym! Gdzież będzie słowik, gdzie będą kwiaty, gdzie będą rozkoszne poranki, smutne wieczory, gdzie będą wszystkie niewinne zabawy nasze? — Będzież niebo tak wielkie, tak wesołe, żebyśmy dla niego tych starych przyjaciół zapomnieli? będzież tam Lete zapomnienia przed bramą raju?
O! zapewne, lecz umierając, kiedy jeszcze sami jesteśmy cząstką ziemi, jak smutno wierząc nawet w niebo, porzucić to wszystko!
Żeby nie płakać po ziemi, trzeba ją porzucać w zimie, kiedy smutna, blada, śniegiem osuta, wilgocią przesiąkła, okryta niebem chmurnem, owiana wiatrem zimnym, zaludniona wronami i krukami, zdaje się być umarłą; trzeba ją porzucać, płacząc na niewdzięczność ludzi, na krzywdy swoje, na zranione serce; trzeba ją porzucać umarłą już dla nas, a wówczas nie żal jej będzie.
Gustaw nie tak odjeżdżał jedynego lubego i znajomego mu miejsca na ziemi; zostawił tam wszystko — i wspomnienia i kochankę i wiosnę tak młodą, świeżą i piękną.
Nie wiele ujechawszy, ujrzał przed sobą wieś i kościółek jej mały z krzyżykiem drewnianym, z starym parkanem, z mogiłami, które przytulił do siebie, otoczony lipami i ludem, który czekając nabożeństwa, posiadawszy na grobach, gwarzył wesoło.
Z głębi otwartego kościółka błyskała lampa, śpiew smutny, powolny dolatywał uszu, — stanął. Mógłże lepiej zacząć podróż swoją po świecie, jak od modlitwy? Poszedł i na spróchniałych deskach, przed ołtarzem wielkim, obwieszonym wieńcami, lnem i płótnem, modlił się, płakał i zdawało mu się, że w obrazie Najświętszej Panny, który przywykł czcić od dzieciństwa, widział łzę błyszczącą, nad jego losami i smutkiem wylaną.
A wtem sypnął się lud i otoczył go, zadzwoniły dzwony i dzwonki, zadymiły kadzidła, popłynęły śpiewy, ksiądz wszedł i nabożeństwo się zaczęło.
Długo tak modlił się Gustaw i myślał, aż nareszcie wąsaty woźnica, powierzywszy komuś konie, przyszedł go obudzić z tych religijnych dumań.
— Czy będziem tu popasać? — zapytał pocichu — bo i ja głodny i konie głodne stoją od godziny.
Gustaw obrócił się i nie zrozumiał. — On myślał o niebie, a ten człowiek przyszedł mu rozbić jego poetyczno-religijne dumanie, suchem wspomnieniem o sobie i koniach! — Wstał jednak biedny poeta i milcząc pojechał dalej.
Nieprawdaż, że człowiek wielkich myśli, który się musi do małego życia dwunożnych zwierząt stosować, wygląda jak droga perła, przyszyta zamiast guzika do sukmany wieśniaka?





VIII.
On i oni.
Przeto jakem powiedział, mądrze to Bóg sprawił,
Kiedy ludzi różnemi sprawami zabawił.
Ten stworzywszy część ludzi chciwych na pieniądze,
Mnie, za co mu dziękuję — stworzył bez tej żądze.
Kochanowski, Marszałek.

A jadąc dalej, myślał Gustaw:
— Czemuż nie jestem jak inni ludzie, których myśl toczy się w ciasnej sferze ziemskich wyobrażeń, którzy nie umieją płakać, śmieją się z cierpień serca i wierzą tylko w cierpienia głodu, zimna, kalectwa, bo te tylko czuć potrafią.
Tamci wśród przypadkowych łez nawet, które się nie sercu, lecz oczom ich wyrywają, myślą jeszcze o obiedzie i łóżku. Niebo dla nich jest tylko przedłużeniem ziemi; wyobrażają sobie, że tam kiedyś będą, lecz nigdy o tem nie dumają i nie mówią, bo pojąć go nie umieją. Oni to powiadają, że cnotą jest nic nie robić, że cnotliwym być można bez poświęcenia, bez ofiary, wygodnie, w ciepłym pokoju, gdy ubodzy i biedni dzwonią zębami z głodu, zimna, upokorzenia i pogardy; oni to powiadają, że cnota nie zależy na tem, aby dobrze czynić, lecz tylko, żeby nic złego nie robić. Kamienie! — Tacy ludzie prawie nigdy się nie żenią, bo w żonie widzą wiele kłopotów, a najmniejsza ofiara z siebie głupstwem się u nich nazywa. Jeśli się żenią, narzekają całe życie na ożenienie, i żonę swoją i dzieci biedne robią niewolnikami swymi, nie zostawią im ani woli, ani rozumu, ani nic własnego, miotają niemi wedle swoich widoków z uśmiechem, męcząc wedle upodobania dla rozrywki, uważając je za stworzenia podległe sobie, dla których nigdy nie przyjdzie chwila emancypacji. Dzieci ich i żona nigdy nie mają swego zdania i woli, — rozum tych egoistów, żydowski, pieniężny, kręci się koło dukata, jak wilk koło dołu, w którym gęś siedzi; — wszyscy muszą wlec się za nimi, serce ich zimne, ma służyć całemu podległemu im rodzinnemu światu za prawidło postępowania, za wzór uczuć, ich szczęście musi starczyć wszystkim, co od nich zależą, gniewają się, jeśli komu zamało ich ciepłego samolubnego szczęścia. O! biada żonie i dzieciom! życie ich upływa w niewoli umysłu i ciała, a ten człowiek nie pojmuje nawet ofiar czynionych dla siebie, bierze je za obowiązek, cierpień nie rozumie, i śmieje się, siedząc u komina, jeśli te biedne ofiary poskarżą się, że cierpią.
Ja nie jestem jak ci ludzie — mówił do siebie Gustaw — ja siebie uważam sługą moich braci, stworzonym dla nich, więcej niż dla siebie, moje życie, moje serce, wszystkobym im oddał i chciałbym tylko w nagrodę widzieć ich oczy wlepione w to niebo, ich serce przejęte anielską miłością dla wszystkich, ich dłonie połączone w pokoju, wieczną wiosnę nad nimi, wiosnę ziemi, wiosnę serca, wiosnę rozumu, bo zimy straszne są wszystkie, a najstraszniejsza zima serca, zima głowy, która czyni z człowieka szkielet suchy, zbierający w siebie promienie całego świata, żyjący jedną tylko myślą, jednem słowem: Ja! Szacunek, na który się stara zasłużyć, pieniądz, który zbiera, osoby, które pociąga suchą a podłą, bo udaną miłością swoją, wszystko to zmierza do tego: Ja!
Lecz inne są myśli moje i serce moje, mnie ziemia jest tylko przedsieniem nieba, gdy im jest drugiem niebem; ja widzę się tu wędrownikiem, widzę pigmeje w ich olbrzymach, a w ich bojaźni i zabiegach fraszki niedojrzane. Bo oni patrzą na ziemię z ziemi, a ja z nieba, na którem myśl moja żyje. Chrześcijanie, oni wierzą w Chrystusa, dlatego, że nauczył pokory, dobroczynności, litości, miłości, które oni wszystkie odnoszą do siebie; ja wierzę w Chrystusa, żeby spełniać jego naukę, oni tylko, żeby z niej korzystać. — Dla nich poezja, ta rajska muzyka duszy, która unosi wysoko i do reszty odrywa od świata, jest niepojętym szmerem, w którym cenią gładki ton i melodję, lecz myśli nie rozumieją, zapału nie czują. — Oni wierzą w swoją duszę, bo ona obiecuje im życie na przyszłość; lecz za życia ziemskiego pętają ją w ziemskie rozkosze, zabijają ją w sobie, dręczą i starają się użyć wszystkich rozkoszy bydlęcia, dopominając się potem jeszcze życia, które obiecano aniołom. — Któryże z nich był kiedy poetą? żaden, bo myśl ich błądzi tylko koło siebie, jak nić jedwabnika; jeśli który przypadkiem usta otworzy, śpiew jego będzie tylko dla siebie, o swoich bolach, swoim losie, swoich rozkoszach, — tylko o sobie i swoich. Nigdy nie poleci on dalej, a myśli jego mętne, brudne, przesycone kałem, w którym ci wychowańcy trzody Epikura tarzają się, będą opiewać niebo nawet z ziemskiemi rozkoszami, jak gdyby w niebie inna była rozkosz nad miłość dla wszystkich, i to zlanie się dusz, które miljony miljonów ludzi połączy w jedną całość z Bogiem!





IX.
Czem jest miasto dla poety.
Wsi spokojna, wsi wesoła,
Który głos twej chwale zdoła?
Kochanowski, P. Ks. II. Sobótka XII.

I kiedy wjeżdżał do Wilna Gustaw, jak mu się dziwnie wydało miasto, po wdzięcznej wsi, tak poetycznej, tak spokojnej, tak naturalnej! Mimowoli przypomniał sobie słowa angielskiego poety:,
»Bóg stworzył wieś, człowiek zbudował miasto!«
Ten tłum ludzi zbliżonych do siebie, a obcych sobie bardziej niż gdziekolwiek indziej, mieszkających w domach ściśniętych bez innego widoku, prócz dachów czerwonych, zadymionego nieba, kawałka bruku i zielonej latarni, — tłum ludzi obojętny, samolubny, głuchy na wszystko prócz swojej korzyści, — wydał się Gustawowi zupełnie innym światem; w tych wielkich murach, zimnych, pustych, widział groby, a miasto w jego oczach było cmentarzem żyjących.
W kościołach nawet inny był Bóg, nie ten co na wsi; złoto, srebro, drogie kamienie, marmury, śmieszne były, chcąc zdobić miejsca, które wielkość jego czyni wyższemi nad wszystkie ozdoby. — Kapłani w purpurach, w złocie, nie wydali mu się sługami Boga, który był ubóstwa i pokory nauczycielem. Nabożeństwo przemawiające do oczu nie do serca, zimne i wystawne, nie zastąpiło dla niego cichych modłów kaplicy wiejskiej, gdzie lud pracowity na przegniłych deskach przed drewnianym ołtarzem, ze łzami dziękuje, prosi, modli się do Boga!
A ludzież miejscy, którzy dla każdego mieli uśmiech, a dla nikogo pomocy; słodką grzeczność świata na ustach, a w sercu chłód i truciznę samolubstwa, choroby uporczywie do ich diatezy przywiązane, — ludzie miejscy potrącający z pogardą ubogiego, kłaniający się możnym i bogatym więcej niż kościołom, do których chodzili wdzięczyć się, nie modlić, jakże się prostemu, wieśniaczemu sercu Gustawa zepsutymi wydawali!
A kobiety strojne, wdzięczne, zalotne, z uśmiechem na ustach, który w szyderstwo dla jednych, w przymilanie dla drugich na rozkaz się zmieniał, kobiety, które nie umiały się zarumienić ani spuścić oczu, które nigdy nie miały młodości, bo nie znały wstydu, których niewinność starła się dotknięciem świata, nim w sercu urodzić się mogła, — kobiety te jakże dalekie były od ideału przeczystych aniołów, które Gustaw marzył!
I smutne było miasto dla poety, bo zawsze miasto jest stolicą i siedliskiem handlu na wszystko: gasną w niem wszystkie uczucia, a egoizm króluje, wszystko się przedaje, rozum, wdzięki, rozkosz, szacunek, zdrowie, wszystko, — zacząwszy od funta tabaki, a skończywszy na modłach pogrzebowych za dusze.
— Ach! — myślał Gustaw — ileżby to ci ludzie zyskali na wsi, tam, z tem świeżem powietrzem, z słodkiemi wdziękami cichego przyrodzenia, w większej samotności; mniej widząc siebie, więcejby się kochali, tam czuliby Boga, którego tu nie widzą, bo głos jego piorunu głuszy turkot karety bogacza. Jego cuda wyśmiewa głupia ciżba półmędrków, jego wielkość niszczą drobnostkowe robótki ludzi, którzy się w oczach tłumu wielkimi wydają. Ci ludzie zawsze ściśnieni, zawsze ocierając się o siebie, przejmują swoje błędy, wyśmiewają cnoty, nigdy nie mają chwili do zastanowienia, bo w ciągiem żyjąc odurzeniu, kręcą się bez myśli, jak nad wirem rzeki. — I te kobiety, tak świeże, młode, a tak blade, tak przekwitłe przed zakwitnieniem, które widziały tysiąc razy całą historję człowieka na poddaszu, na ulicy, nie wierzące w dwudziestym roku w nic, prócz pieniędzy, jakżeby odżyły pod wiejskiem niebem, gdzie wszystko oddycha czystą miłością, wiarą i nadzieją, których próżno szukać pod okopconym dachem kamienic.
I mówią — myślał Gustaw — że młodzież może się przetrzeć na świecie, posłana do miasta. Cóż to jest, co oni tak nazywają? nabranie śmiałości, a utrata wstydu — jednem słowem zepsucie. Przetrzeć się na świecie, jest to utracić wiarę w uczucia wstydu i miłości, przekonać o koniecznej potrzebie samolubstwa, i powrócić do domu, splamionem sercem i usty zwodzić wieśniaków, szydzić z nich, i oddać im z procentem to, czem ich w mieście przywitano — szyderstwo i oszukaństwo.
Kilka dni obeznania z młodzieżą nauczyło Gustawa, że nie na długo przywożą i to nie wszyscy, z domu prostotę, szczerą pobożność i serce chrześcijańskie, wykształcone do familijnych uczuć matczynemi rękoma. Ujrzał on młodzież oszukującą się nawzajem, przepędzającą życie na rozkoszach, które tego nawet imienia nie były warte, trawiącą dni drogie bez myśli, celu i zastanowienia.
Smutno ścisnęło się jego serce, kiedy ujrzał i posłyszał wyśmiane te święte dotąd dla niego uczucia szacunku i wdzięczności dla krewnych i rodziców, poświęcenia dla przyjaciół, religijnej czci dla kobiet, poważania dla siwych włosów; kiedy posłyszał bluźnierstwa chwalone jak rozum, bezwstyd i zuchwalstwo zalecane jak umiejętność życia, kiedy pacierz jego odmówiony u łóżka na klęczkach ściągnął na niego długie śmiechy i pogardliwe wejrzenia. Lecz szyderstwo i przykład, tak silne pobudki zgorszenia, nie skutkowały na Gustawie.
Raz szedł on ulicą i myślał właśnie o tym świecie miejskim, tak różnym od cichego domu, w którym się wychował, od wiejskich ludzi, od tamtych kobiet, w tem ujrzał przed sobą staruszkę idącą o kiju, siwą, drżącą, zgarbioną. Twarz jej była blada, zmarszczona, oczy wpadłe, ręce suche, podpierała się parasolikiem powleczonym kawałkiem biało-żółtego perkalu. Strój jej oznaczał ubóstwo niedawne jeszcze, bo składał się ze szczątków dostatków; suknię miała starą, wytartą, ale atłasową; chustkę gęsto cerowaną, ale tyftykową przed laty. Tłum mijał obojętnie staruszkę; nie jeden ją potrącał, nie jeden rzucił jej przechodząc przykre słowo lub przykrzejsze wejrzenie, tylko Gustaw rozczulony, spoglądał na tę ruinę wieku i dostatków, smutną, samą, opuszczoną, wśród wesołych i bogatych.
Ona szła, nikogo nie widząc, powoli, dźwigała ogromną księgę, z której wyglądały okulary, i kończyła modlitwy, tę rozmowę duszy z jedynym przyjacielem opuszczonego, z Bogiem.
Nagle za nimi krzykliwy głos kuczera oznajmił poszóstną karetę jakiegoś bankruta, który żył jeszcze jak pijawka, krwią i łzami kilkudziesiąt familij. Powóz leciał, kuczer wrzeszczał, wszyscy się ustąpili co prędzej, wszyscy prócz staruszki, bo ta biedna była głucha i nie słyszała głosu kuczera i nie widziała pańskiej karety. Już konie prawie ją roztratować miały, gdy Gustaw, krzykiem nagłym obudzony, porwał bezsilną na ręce i odniósł na bok, a nim przyszła do siebie i miała czas go pobłogosławić, uszedł dalej, unikając podziękowań i wdzięczności. Lecz staruszka dążyła za nim prędko, nie spuszczając z niego oka, i korzystając z zastanowienia, porwała za połę.
— Poczekajże, moje dziecię — rzekła cichym głosem — niechże ci choć podziękuję za twoją poczciwość, niech cię pobłogosławię.
Gustaw nachylił głowę, a staruszka przeżegnała go powoli.
— Niech ci Bóg nagrodzi, moje dziecię, bo ja inaczej jak życzeniem nie mogę; a na pamiątkę, naści ten obrazek. I wyjęła z swojej książki nabożnej świętego Antoniego di Padova, na którym były widoczne ślady nabożnych pocałunków, pocałowała go raz jeszcze i oddała Gustawowi.
— To najlepszy mój patron, najskuteczniejszy — odezwała się — módl się do niego, gdy ci źle będzie na świecie; on mnie często ratował!
I biedna staruszka zachwalała swego patrona, chociaż ją zostawił w połatanej sukni, samą jedną, o kiju na starość, bez dziecka, bez przyjaciela.
Tak Gustaw pierwsze w życiu odebrał błogosławieństwo, a choć go nad nim obca ręka skreśliła, uczuł jednak, że skarb niósł z sobą. Nie jestże bowiem skarbem błogosławieństwo starego?
Musiał także staruszce powiedzieć swoje nazwisko, bo go inaczej puścić nie chciała.
Potem chwycił obrazek, podziękował i zniknął na zawrocie ulicy. Staruszka powlekła się do domu pilnując muru i kończąc przerwane pacierze, a jeden z kolegów Gustawa wracał do swojej izdebki i rzucając książki na ziemię, wołał do towarzyszów:
— To szalony z tego Gustawa! dziś widziałem, jak o mało się pod konie nie rzucił, dla wyratowania starej jakiejś baby. Gdyby jeszcze za jaką młodą! mógłby rachować na wdzięczność. A tak zyskał pewno błogosławieństwo i pacierze! cha! cha!





X.
Dumania.
Sam Bóg wie przyszłe rzeczy, a śmieje się z nieba,
Kiedy się człowiek troszczy więcej niźli trzeba.
Kochanowski, Ks. I. P. X.

I zostawiony sam sobie, rzucony pastwą dla swojej głowy, Gustaw dumał dnie całe.
— Ludzie wszystko popsuli na świecie, myślał, chcąc wszystko naprawić; dumny ich rozum odkrył szkielety w kwiatach i plamy na słońcu. To niebo czyste, pogodne, iskrzące się gwiazdami — ta szata naszej nieśmiertelności, w którą patrząc, człek idzie przez ziemię — to niebo, naszą nadzieję, zrobili oni atmosferą gazów; gwiazdy świecące, przewodnice życia, na których tyle pamiątek wieszamy, nazwali bryłami kału; słońce zrobili piecem ognistym, piorun iskrą podległą prawom konduktorów. Pokreślili linje, postawiali liczby, ponumerowali światy i niebo jak swoją majętność, rozdzielili je między siebie i rozgospodarowali, dając w niem miejsca próżne zwierzętom, zapłacone bohaterom.
Deszcz, tę rosę, te łzy nieba litującego się nad ziemią, człowiek zrobił brudnym wylewem ziemskich wyziewów. Wodę strumienia przejrzystą i chłodną, rozebrał na pierwiastki, rozłożył, pokrajał.
— I tak wszystko! — Niema miejsca, gdzieby jego rozum nie starł piętna poezji, którą mu dało przyrodzenie, i nie położył swoich prawd suchych na miejscu tak błyszczących urojeń. — I życie, z rozkosznego i przemijającego snu, stało się poważną, smutną wędrówką. Szukali prawdy, — a przy prawdzie znaleźli nagi smutek i czarną przyszłość, której wprzódy nie było. Odkryli wszystko i ziewają, niczemu się nie dziwując. O mój Boże! jakże ci ludzie twój świat popsuli, ten świat wprzódy tak piękny, niewinny i świeży! — Te łąki, po których z kwiatkami zbierają dzieci myśli o sobie i niebie — te łąki pokrajali, zasiali trawami, i przemienili je w pieniądz; — wydziedziczyli kwiatki z rodzinnego dziedzictwa, a posieli trawy! — Te góry — patrz jak je poszarpały ręce ludzkie, szukając żelaza i złota, śmierci drugim, rozkoszy sobie! Te pokłady ziemi, te kości mamutów śpiące tysiące lat we wnętrznościach matki, wykopali, oczyścili, żeby z nich odgadnąć wiek świata i policzyć po ziarnach piasku lata, które przeżył. Chciwi, rozdarli poetyczne zasłony przeszłości i, nie dość na tem, naznaczyli przyszłości wieki, porachowali je, postawili słup i przepowiedzieli słońcu, że zagaśnie, jak świeca na ich stole. O mędrcy! o szaleńcy! na cóż nas było budzić z pięknych marzeń, żeby zabijać prawdą? czy nie lepiej było spać w kolebce dziecinnej i kołysać się pieśnią pamiątek i nadziei!
Niema was, piękne doliny! — brudne miasta zasiadły na waszem łonie dziewiczem; jak stary rozpustnik dotknięciem swojem, zmiotły z waszego lica ten pyłek niewinności dziewictwa, który was zdobił przed laty. — Rzeki! objęły was mosty i grzbiet nosić musi ich przemyślne zyski, a nagie brzegi wasze zajęły szpichlerze. I was, drzewa, podbił człowiek, porozsadzał pod sznur jak wojsko, uregulował, policzył, zapisał do książki, ponazywał, żeby nigdy nie dziwić się waszym liściom i kwiatu i każdą sukienkę waszą poznać z daleka, po barwie i kroju! Wyrwał was rodzinnym stronom, z lodów pod pożary, z płomienistego nieba pod śniegi poprzenosił — gospodarz i pan ziemi! I nic niema jak było — wszędzie znać rękę ludzką, jak na sukni myśliwca łapy niedźwiedzie.
Zimne stworzenia! zrobili sobie z ziemi klatkę wymierzoną, obejrzaną, zamkniętą, znajomą, w której niema już ani nowego kątka, ani nadziei znalezienia rzeczy niewidzianej, nowej, nieznajomej! O jakże się ziemia zestarzała od tych poetycznych czasów, od początków empiryzmu nauk, które podobniejsze były do pięknego marzenia, niż do metodycznego wykładu!
Wówczas jeszcze żyły na niej gryfy, smoki, cyklopy, pigmeje; pelikan dzieci karmił piersiami, feniks odradzał się na stosie, w grobach mieszkały duchy, w drzewach hamadriady, Wezuwjusz był kuźnią Wulkana, gwiazdy rodziły się z ludźmi i prowadziły ich losy po niebie, kwiaty były jak narcyz wspomnieniem, jak lotus tajemnicą, strumienie istotami, kamienie i zwierzęta miały ludzkie dusze! O piękne czasy wiary! o poetyczne wieki ziemi! gdzieżeście się podziały!?
Zasypały was techniczne słowa bez znaczenia, formy blade i wycieńczone, rozkazujące przyrodzeniu to rodzić, a tego nie rodzić. Wszystko odrzucili ludzie, jak ten, co rozkosznie marząc we śnie, obudziłby się umyślnie i nie chciał rozkoszy, dlatego, że była złudzeniem. — Złudzeniem! powiedzcież mi, co na ziemi jest złudzeniem, a co prawdą?
Wasze prawdy zabijają się, jak dzieci Kadmusa: wiek jeden zabija drugi, nauka naukę, doświadczenia nowe, dawniejsze; i u was niema prawdy! Widzicie ją gdzieś za chmurami, idziecie do niej jak pijany za ognikiem po błocie; ugrząźniecie! ugrząźniecie! Skarby prawdy przeglądają do was, jak trupie kości za zasłoną nieprzejrzystą, za którą zdaje się wam, że widzicie twarz i życie — lecz odkrywszy zasłonę znajdziecie trupie kości.
Powiedzcie mi, mędrcy, szczerze, z ręką na sercu, czy był choć jeden z was, któryby w chwili zadumania, spoczynku, usypiając lub nudząc się, nie pomyślał o sobie, o swojej mądrości i nauce swojej: wielkie nic!
Powiedzcie szczerze — każdy z was śmiał się pocichu z siebie, bo wasza mądrość ziemska jest nikczemną i tak suchą, że ten, co się z nią raz złączy, traci na zawsze smak do życia, wiarę i nadzieję!
Mędrcy, cóżeście zrobili z kobiety, z tego drogiego kwiatka biednej naszej ziemi? — machinę, która kocha z potrzeby, płacze jak chmura, gdy się w niej łez nazbiera, kocha jak boa, kiedy się głodny koło swej pastwy obwinie. Cóżeście zrobili z jej najpiękniejszych uczuć: wstydu i niewinności? — suknię ciasną nieruchomego dzieciństwa, z jej łez tak drogich — płyn słono-gorzki, z jej uśmiechu — poruszenie muszkułu zygomatycznego, z jej miłości — popęd zwierzęcy, z jej uścisku — szał, z jej pocałunków — zetknięcie dwóch tkanek[1], a z najdroższej rozkoszy — prostą funkcję normalną! — O mędrcy! oddajcie mi świat poety, ludzi dawnych, dawne dzieciństwo i błędy, urojenia i marzenia, a weźcie sobie wasze prawdy zimne, które przy wolnym ogniu wypalają wszystko z człowieka i zostawują go na szkielecie świata, szkieletem bez duszy, z cyrklem w ręku, teleskopem przed oczyma — a z rozpaczą w sercu!
Popsuli ludzie wszystko, nawet rzeczy najmniej im podległe, najtrudniejsze do zepsucia, nawet ten czas nieruchomy i niepożyty, który zdawał się nie zależeć od nich. — Bo dawniej nie było godzin i minut; były dnie, ale dnie nie były równe jak dzisiaj; były lata, ale lata były dłuższe i krótsze; póty, póki człowiek nie wymyślił sobie pokrajać czasu, pomierzyć go jak ziemię, na której siedzi, i podzielić między ludzi po równej części. Dawniej godzina godzinie, chwila chwili, rok latu nie był równy; smutnemu długi, krótki wesołym, dla niego miał sto godzin, dla nich był tylko chwilą. — A człowiek nie chciał tego; on powiedział: godzina godzinie, dzień dniowi równy być musi; ty, co masz lat dwadzieścia, i ty drugi, co masz lat tyleż, będziecie równoletni, choćbyś ty w dwudziestu tysiące, a ty ledwie kilka lat przeżył. — Co za niesprawiedliwość! co za kłamstwo! Patrz na żółwia i zająca, zimny zegarmistrzu! w jednej godzinie ten milę, a ten ujdzie dwa kroki, a ty chcesz, żeby ludzie w jednym czasie równą ilość życia spotrzebowali? — I tak, u ludzi, którym doświadczenie powoli przychodzi, nabyć go nie można, chyba długiemi laty, choć drudzy go przeczują, nim nabędą; — i tak u ludzi, których rozum jest kupą śmieci powoli nagromadzoną, niema innego doświadczenia, jak to, które powoli chwile upływające zostawiają po sobie i nanoszą jak rzeka kał i muły.
Ta manja mierzenia i poznawania wszystkiego wszystko popsuła na świecie. Odtąd jak się zaczęło jej panowanie, jak przepisano człowiekowi w wielu latach rozum mu przychodzi, w wielu go traci, w wielu ma być szczęśliwy, w wielu zapalony, w wielu zimny — odtąd stał się człowiek zimną bryłą, toczącą się po gotowych kolejach; machiną, którą teorja półgłówków nakręca. Odtąd stracił człowiek swoją wolę, którą poddał pod prawidła; odtąd stracił charakter, który poświęcił przyzwoitościom; odtąd towarzystwo stało się jednostajnym, bladym obrazem, gromadą podobnych sobie stworzeń, które powierzchownością przynajmniej starają się być sobie zupełnie podobne. Odtąd niema zdań, ale jest opinja, niema poezji zapału, ale poezja formy; niema miłości, tylko jej powierzchowność wysznurowana, uformowana, nabożna, cnotliwa, skromna i zimna. Niema nic naturalnego a wszystko jest sztuką, miarą, cyrklem, prawidłem, regułą, teorją. Odtąd człowiek jest niewolnikiem względów światowych, które sam sobie kuje na kajdany i święcie nosi, kalecząc się i męcząc, a myśląc ogłupiony, że wszystko się dzieje, jak się dziać powinno!
Któż nie zna, pisał Gustaw w dzienniku swoich dumań, jednego rodzaju ludzi, przez który najbliżej pokrewni jesteśmy z małpami? To stworzenie ma twarz podobną do ludzkiej, głos człowieka, nos zadarty, czoło płaskie, usta szerokie, uśmiech głupi w ustach, i kawał gąbki na miejscu mózgu; ma wszystko człowiecze prócz woli — wola jego jest wolą naśladowania. Stąd można podobnych ludzi nazwać człowiekiem-małpą, i zastosować do nich nazwisko, które niegdyś zbyt szczodrobliwy Lineusz, nieostrożnie oddał małpom, zowiąc je Homo troglodytes. Ta rasa nie jest wyłącznie właściwą ani klimatowi jednemu, ani żadnej części ziemi; wszędzie jej pełno, wyradza się nawet z pospolitych ludzi. Cechą, po której się poznaje, jest ciągłe naśladowanie drugich; nic oni nie czynią sami przez się, mózg ich gąbczasty nie trawi i nie wydaje chylu myśli; pije myśl z cudzych czynności, jak pijawki krew z drugich, i gotową już żyje. Tacy ludzie po miastach są pierwszymi prozelitami mody; żaden węzeł chustki z frankfurckiego żurnalu, żadna barwa, którą się podobało pomazać rysunek paryskiemu iluminatorowi, nie przewinie się darmo przed ich oczyma — muszą się ustroić jak moda każe; prędzej daliby się powiesić, niżby zezwolili na złamanie w czemkolwiek prawodawstwa tej królowej. Elegant małpa tem się różni od innych elegantów osłów, cieląt i lisów, że nigdy mody nie daje, ale ją tylko bierze.
Na wsi homo troglodytes starannie wywiaduje się o odmianach, jakie zachodzą u sąsiadów, aby je przejąć najniezgrabniej. Uważaj tylko. Sąsiad kopie rowy, bo ma błoto do osuszenia; on zabiera się i pędzi rów po suchej łące, bo — powiada — nic lepszego nad rowy! rzecz zbawienna! I kopie rów, który zostaje suchy i trawą zarasta; dziwi się potem, że się to na nic nie zdało, łaje sąsiada — a któż mu winien? — Sąsiad sieje wcześnie, i on sieje wcześnie; sąsiad zbiera, on traci — odtąd nigdy już wcześnie nie sieje, i narzeka na sąsiada i na wczesną siejbę. — Sąsiad stawi wiatrak, i on stawi wiatrak — tamten na górze, ten, że nie ma góry, w dole między lasami — stąd naturalnie wiatrak jego stoi, tamten się obraca, a wiatraki na wieki łaskę straciły i t. p.
Inny biega i szuka myśli, słów, wyrażeń, żeby je przedać za swoje, ukradłszy wprzódy komu. Słyszy kogo ganiącego teatr i jego sztuki, nazajutrz zaraz idzie na wieczór, wprowadza rozmowę o teatrze, aby się popisał wczoraj ukradzionem zdaniem. — I nie umiejąc go poprzeć, dziwi się bardzo, że nikogo nie przekonał. — Cóż to się dopiero z nim dzieje, jeśli ukradzionemu, przygotowanemu zdaniu przeciwne posłyszy! Okropna walka i niepewność! oba zdania równie mu się zdają dobre do wzięcia, choć są sobie przeciwne: kręci się, myśli, otrząsa i idzie dalej. — On chwyta całe myśli co do słowa i pakuje w swoją rozmowę; zbiera swój zapas umysłowy, jak ubogi gałgany po śmieciskach. I jego też głowa podobna jest do sukni nędzarza, zszytej z kawałków, które się raz pierwszy tak blisko spotkały.
Tacy to ludzie namiętnie lubią przysłowia, które gotowemi będąc do użycia, dając się stokroć nakręcić, bardzo im posługują. Gdzie niema myśli, tam może być przysłowie; jest to bardzo wygodnie, i dlatego zapewne przysłowia zowią mądrością narodów, chociaż one wcale co innego dowodzą.
Znałem osobliwszą małpę, która usłyszawszy zdanie jakie, myśl, sposób mówienia, nie dalej jak w kwadrans powtarzała je przy tych samych osobach, które tylko co toż samo z innych ust słyszały.
Z tej rasy ludzi trafiają się indywidua, postrzyżone na literatów — jest takich bardzo wielu: kompilatorowie i erudyci prawie wszyscy, prawie wszyscy tłumacze, i wiele nawet oryginalnych pisarzy, którzy wąchają tylko, skąd ich zaleci nowa jaka forma stylu, nowy jaki talentu charakter. Jak tylko Mojżesz drugi różczką geniuszu ze skały wyprowadzi źródło — oho! już oni wszyscy są około tej wody! — piją, pija, bełcą, rozlewają, stawiają na strumyku mosty, tartaki, folusze, zapuszczają sieci, kąpią się, topią, noszą wodę wiadrami, bieg jej zwracają i kręcą na swoje pola — słowem, używają tego daru; ale zapytaj ich o źródło? jak go dobyć i skąd? tego się od nich nie dowiesz! Biedny Mojżesz sam się tej wody nie napije, sam jej nie użyje, pasożyci mu ją wydrą!
Prawie zawsze na czele szkoły stoi geniusz, lub talent wielki; jego naśladowcy są to małpy, przywłaszczają sobie jego formy, manierę, zdanie, sposób widzenia, i piszą. Czasem nawet bardzo znośnie dobierają kawałki, z których szyją, ale zawsze poznać można łataninę, od tego co jest z jednej sztuki, jednym ciągiem uszyte.
Mieliśmy tego świeży i uderzający przykład z Sir Walter-Scottem. Jeszcze się ten pisarz wahał w nadaniu stałej formy swoim pismom, jak się to z jego pierwszych pokazuje romansów — już ci co tylko czatowali na wzór do naśladowania, zoczyli wyłączny charakter pism jego i wzięli się do roboty. Zdaje się, że ci naśladowcy, a raczej prześladowcy Walter-Scotta (traduttore tradittore), dali mu poznać sami jego sposób pisania z naśladowań niezgrabnych, i ustalili go w raz przyjętej formie.
Gdyby nie było takich małp literackich, nie byłoby nigdy tego, co nazywamy szkołą; każdyby pisał i myślał tak jak go natura usposabia, właściwie sobie; lecz z ich pomocą formuje się zawsze przy każdej genjalnej głowie wielkie stado mniejszych główek, skierowanych w tę stronę, w którą głowa-typ się obraca. — Są jednak tak szczęśliwi, zupełnie ekscentryczni pisarze, którzy nie dają się naśladować. Taki jest Rychter u Niemców, może jeden tylko. Nie wiem czy o naśladowaniu go pomyślał kto nawet. Hoffmann dziwaczny jak Rychter, nie tak był szczęśliwy, bo prościejszy.
W literaturze dzieła małpy dają się poznać po tem, że nie mają żadnej cechy właściwej; każdy tom jest odbiciem jakiegoś innego, wybranego stosownie do czasu, w którym piszą, i książki jaką świeżo czytali. Mimo tego jest między dziełami ich jakieś familijne podobieństwo.
Do tejże klasy dadzą się policzyć ludzie, którzy we wszystkiem drobne zwyczaje i błędy, a nawet śmieszności wielkich ludzi naśladują. Ci noszą tabakę w kieszeni jak Fryderyk, król pruski, obcinają krzesła jak Napoleon, i jedząc obiad, chodzą jak on; jak on noszą kapotę, zakładają ręce, nigdy na ból głowy się nie skarżą i t. p. — co jawnie pokazuje, że niebo do ziemi podobniejsze, niż oni do niego.
Raczcie uważać, że skutkiem roztargnienia zwykłego ludziom uczonym i poetom, którzy w innym świecie żyją, wszyscy mający pretensję do literatury, chwalą się lub narzekają, że są roztargnieni i nieprzytomni.
O! cielęta!





XI.
Serce.
A ktoby chciał rozumem wszystkiego dochodzić,
I zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić.
Kochanowski, Ks. I. IX.

Lecz po długich dumaniach i łzach dłuższych jeszcze, widząc się zmuszonym do pracy, uczuł Gustaw, że te nauki, które mu piękny świat jego dziecinny popsuły, jedne mogły go poprowadzić na świecie. Westchnąwszy więc nad smutną koniecznością pracy, tak niemiłej poetom, postanowił przysłuchać się dawaniu nauk, wybrać z nich jedną i niezmordowanie w niej się doskonalić. Lecz wybór był trudny; wszystko zdawało się błyszczącem z początku, wszystko stawało się nikczemnem po rozbiorze. Uważał Gustaw medycynę za rzecz niezmiernie pożyteczną, nie wystawiając sobie, jaki gmach nauk składa tę jedną — ją więc obrał sobie, gdyż obowiązek ratunku i pociechy zdawał mu się najchlubniejszy, najzaszczytniejszy dla człowieka.
— Będę lekarzem! — pomyślał i poszedł do jednego ze swoich znajomych, do pana Adama.
Pan Adam tylko co był otrzymał stopień lekarza, i oprawiwszy w ramki pergaminowy swój patent, zaczynał praktykę od ubogich. Mieszkanie jego było prawdziwie lekarskiem; wielki i widny pokój jeden, po ścianach rysunki anatomiczne bez ramek, w kącie szkielet, na głowie jego czapka, u nóg jego butelka próżna, na stoliku flaszeczki, bincech, papiery, pieniądze rozsypane, zegarek i brzytwy, pierścionek z włosów i bandaże, niezapominajki i szarpie! Przy łóżku list od panny Petroneli, a na nim pigułki merkurjalne; nad łóżkiem pistolety i portret Hanemanna. Wszystko w nieładzie, w rozrzucie: świat nasz i lekarski, razem zmięszany niepojętym sposobem.
Wśród tego chaosu, pan Adam siedział w szerokiem krześle z fajką w zębach, trzymał traktat o kołtunie w ręku, a pod pachą jeden tom Narzeczonej z Lamermooru Walter-Scotta, i drzymał.
Wszedł Gustaw, pan Adam porwał się z krzesła, ścisnął rękę i prosił siedzieć z uśmiechem.
— Cóż tam porabiasz, mój młody przyjacielu — rzekł do niego — nudzisz się w mieście?
— O bardzo! — odpowiedział Gustaw — i właśnie dlatego przyszedłem do ciebie, naradzić się z tobą. — Chciałbym się uczyć.
— Nic łatwiejszego! ale czegoż chcesz się uczyć? Byle nie medycyny! — zawołał ze śmiechem, udając fanfarona. — Wiele pracy, a korzyści mało. Sama z siebie nauka oparta na macankach, niepewna. — Możesz mi wierzyć, bom sam doktor, — i wskazał na patent — a nie myśl, żebym ci przez zazdrość odradzał; jest chwała Bogu dosyć chorych, a dwa razy tyle głupich! wystarczy dla wszystkich.
— Właśnie myślę się uczyć medycyny, — rzekł Gustaw — jest to stan, w którym można być bardzo użytecznym.
— Albo bardzo szkodliwym — przerwał Adam.
— Na tej nauce, mój Gustawie, zetrzesz czucie i wiarę, staniesz się materjalistą, ateuszem, przed czasem się zestarzejesz, będziesz nieszczęśliwym człowiekiem. Z daleka śliczną jest rzeczą medycyna; człowiek szlachetnej duszy może ją kochać jako środek pomożenia ludziom; ale medycyna dla zysku jest to prostytucja.
— Ta praca jak każda inna wymaga zapłaty — odpowiedział Gustaw.
— Tak, ale cóż powiesz o człowieku, który mając w ręku życie brata, bierze pieniądze za to, że mu je daje? Czy nie czujesz tego, że pierwszym obowiązkiem człowieka jest wspierać ludzi sobie podobnych? Możnaż brać zapłatę za to co się czyni z obowiązku? Szczęście, że na to nikt nie uważa, mój Gustawie. Powtóre, medycyna świat wysusza, z ludzi robi dla nas machiny i życie czyni smutnem, jak teatr marjonetek, którego widzieliśmy sprężyny.
— Zgoda na to, — rzekł Gustaw — lecz nie jedna medycyna robi życie tak smutnem; nauki, doświadczenie, ten sam dają skutek. Jestem zdecydowany.
— Ach! gdybyś ty wiedział, jakie skarby stracisz! — zawołał Adam z zapałem — cały, cały urok świata! Odkąd poznasz medycynę, ludzie będą ci się figurkami z kart wydawać; ich gniew będzie dla ciebie drażliwością nerwową, wylaniem żółci, zatrzymaniem humorów, wpływem atmosfery wilgotnej; ich przywiązanie wyda ci się dziecinnym egoizmem. A kobieta! ten anioł na ziemi, w którym młodzieniec widzi tyle wdzięku, rozkoszy, tyle idealnych przymiotów, kobieta będzie dla ciebie tylko trzydziestodwużebrowem stworzeniem na dwóch nogach! Gdy ją ujrzysz leżącą nagą, na anatomicznym stole, rzuconą tak pod wzrok kilkuset ludzi, którzy nie rozumieją wstydu i żadnego delikatnego uczucia; gdy ci pokażą muszkuły i żyłki pod jej różowym rumieńcem, w jej ustach gruczołki ślinowe, w jej oku nerw przechodzący do mózgu, pod jej białem czołem kość żółtą, i szkielet pod alabastrową piersią, na sercu, w którem nic niema prócz toczącej się krwi... całe życie potem w jej objęciu, przy jej boku, będziesz ją widział umarłą, będziesz na nią patrzył okiem skalpelów i bistura; ściskając jej ręce, mimowoli rachować będziesz bicia jej pulsu, i prawda, rzeczywistość naga, szkielet nauki, zabije w tobie urojone szczęście. Nie ucz się medycyny, Gustawie, przez litość nad sobą. Ja naprzykład, wytrwałem ten nowicjat, — mówił dalej Adam, — jeszcze nie ze wszystkiem zezwierzęcony, a już czuję w sobie, żem się wiele zniżył od mego dziecinnego szlachetnego charakteru. Kiedy głodny, zadłużony, bez grosza, wezwany jestem do chorego, ileż to razy nie przyjdzie mi na myśl przedłużyć jego chorobę dla pieniędzy, tak jak robi połowa tych lekarzy, którzy uchodzą w świecie za najpoczciwszych ludzi. Okropnie jest ciągnąć zysk z nieszczęścia! okropnie jest czekać wezwania, życzyć choroby, zawsze się kręcić wśród łez, niepokoju, strachu! na to trzeba twardej i żelaznej duszy!
Gustaw westchnął.
— Wołałbym być grabarzem, trumniarzem — rzekł Adam — stan lekarza jest okropny. Do tego com ci powiedział, dolicz jeszcze, że nasze oko widzi śmierć na twarzach przyjaciół, krewnych, żony, dzieci, rokiem wprzódy niż wszyscy! — Miła rzecz! Dolicz do tego, że my sami gryziem się całe życie, rojąc sobie choroby; że każdy z nas prawie, kurując suchotnika, szuka w sobie zarodu i symptomatów suchot; że każdy prawie, lecząc chorobę, jest w sobie jej zwierciadłem i dziwnym fenomenem moralnym, odbija wszystkie cierpienia, które go otaczają. — Jest to kombinacja samolubstwa z nauką. — Tulpius cytuje człowieka, który przez samo tylko czytanie dzieł lekarskich i chirurgicznych zmysły postradał, a Monro widział jednego, który pod sławnym Boerhavem słuchał medycyny, a będąc hypochondrykiem, ile razy znajdował się na prelekcji Boerhava, tyle razy wyobrażał sobie, że ma tę słabość, o której mówił profesor. Tym sposobem tak wyniszczał, że wpół zawodu swego, dla ocalenia życia, musiał go porzucić.
— Mimo tego, — rzekł Gustaw — na tem całe moje nadzieje. Muszę choć spróbować. Zaprowadź mnie na lekcję medycyny.
— Na jaką? — zapytał Adam ze śmiechem — czy myślisz, że jest jedna? Cha! cha! Medycyna jest to Briareusz sturęczny; składa się ona z tylu osobnych nauk, że trudno wyliczyć ich nazwiska. Przygotowaniem do niej są: fizyka, chemia, mineralogja, botanika, zoologja, matematyka, historja, języki. Następuje anatomja, a w niej naliczysz: osteologję, syndesmologję, miologję, splanchnologję, angjologję, newrologję. — Po niej narzucą ci farmakologję, materję medyczną, fizjologję, terapję, patologję, chirurgję, djetetykę, medycynę praktyczną (klinikę) i sądową, weterynarję i t. d., bo do jutra bym cię nudzić musiał, chcąc dać tylko ogólny rys rzeczy. Pomiarkuj teraz, że mało ci powiem, jeśli kilkadziesiąt tysięcy nazwisk, części ciała, chorób i lekarstw będziesz się musiał nauczyć jak papuga, żeby zostać lekarzem; że cię okują w formy, zabronią doświadczeń; każą iść cielęcym sposobem w ślady poprzedników bez rozumowania, bez dochodzenia przyczyn; zabiją w tobie całą energję twoją przez żmudną nomenklaturę. A gdy ukończysz wszystko, znajdzie się, że wychodząc nie będziesz jeszcze nic umiał, bo ci zabraknie doświadczenia i wprawy, bez której będziesz jak ten, który się nauczył temperować pióro, a pisać nie umie, póki od lasek nie zacznie. Trzebaż do tego mieć strawne sumienie, żeby doświadczać, bo twoją naukę może nie jeden życiem przypłacić. Chceszże mimo tylu przykrości i trudności tylu, zostać lekarzem?
— Cóż mam robić? — odpowiedział Gustaw. — Chodźmy na lekcję anatomji.
— Chodźmy! — rzekł Adam.
W drodze milczeli obaj. Gustaw tarł ręką po czole i wzdychał. Ciężar przyszłej pracy uciskał jego serce, i przeczucie stawiało mu w oczach ten świat blady i nudny, jaki Adam opisywał.
Weszli do sali. Była wielka i jasna; w koło ławki wznosiły się jak schody, a na nich szemrała mnoga liczba słuchaczy, wesoło uśmiechających się, jak grabarze na pogrzebie. Koło nich leżały kości poprzynoszone, preparaty muszkułów i nerwów. Jedni wchodzili, drudzy wychodzili. Oczy ich były wpadłe od pracy i bezsenności, twarze żółte, piersi skurczone i kaszlące od mefitycznej atmosfery sali; suknie nosili wytarte i stare.
W pośrodku sali był stół okrągły i krzesło profesora; na stole leżało coś wielkiego, okrytego prześcieradłem; z pod niego wyglądała noga ludzka, noga maleńka i biała, która była przedmiotem żartów całego prawie zgromadzenia, była to noga biednej jakiejś dziewczyny.
Po chwili wszedł profesor Bielkiewicz, i cisza nastąpiła. Usiadł, posługacz zdjął prześcieradło, a pod niem ukazał się trup, z jedną tylko nogą i bez rąk, obciętych już dla doświadczeń. Gustaw zakrył oczy, był to trup dziewczyny; jej główka, z której ostrzyżono włosy, wisiała ze stołu z zamkniętemi oczyma, z blademi usty, nieruchoma, jakby śpiąca. A tuż stał posługacz nauczyciela, ryży, barczysty mężczyzna, zwierzę w ludzkiej skórze, którego nawyknienie do widoku trupów i śmierci zrobiło bydlęciem mięsożernem, który oblizywał palec krając ciało, i rozrzynał mięso tym samym nożem co człowieka. Cichość była uroczysta, pióra wisiały nad papierem, oczy były zwrócone w środek, słuchano! Nóż rozkroił piersi, rozdarł ciało, podniósł kości i obnażył serce. Potem głos dał się słyszeć spokojny, dźwięczący, miły.
»Serce, Cor, jest organem i środkiem cyrkulacji, muskułem, woli niepodległym, tworzącym liczne próżności, które zostają w związku z naczyniami krwistemi płuc. Kształt serca jest podobny do ostrokręgu; podstawa jego, Basis, jest częścią serca szerszą, zostającą w związku z naczyniami; wierzchołek częścią najwyższą, niekiedy rowkiem przedzieloną. Powierzchnia jego wyższa czyli przednia jest wypukłą, niższa czyli tylna płaską. Brzeg tylny jest grubszy znacznie od przedniego. Na powierzchni serca znajdują się rowki, które odpowiadają własnościom wewnątrz niego znajdującym się, albo raczej podziałom. Sulcus cordis longitudinalis.«
— Chodźmy! chodźmy! — zawołał Gustaw, szarpiąc Adama uśmiechającego się za suknie. — Chodź! — wybiegł, zatulając uszy. Jak tylko stanęli na ulicy, otrząsnął się i spojrzawszy mu w oczy, zawołał:
— Serce! serce! — To cośmy przywykli uważać za najpiękniejszą część człowieka, serce jest tylko muskułem będącym środkiem cyrkulacji? — krzyknął Gustaw — nie chcę medycyny!
Adam się rozśmiał. — Biedny poeto! to, coś słyszał, jest jeszcze niczem! Wieleżby to rzeczy straciło urok dla ciebie, gdybyś je widział na anatomicznym stole.
— Odtąd, — przerwał mu poeta — będęż mógł kiedy wyrzec słowo tyle znaczące: serce? będęż mógł kogo chwalić z serca dobrego, ganić ze złego, gdy w obu krew jest tylko niepodległa woli, krew i nic więcej? Gdzież jest dusza? — zapytał nagle.
— Wszędzie i nigdzie — odpowiedział mu Adam — między duszą i ciałem pośrednikiem są nerwy, a ich ogniskiem jest mózg.
— To jedno mnie nie oburza — rzekł Gustaw, — uderzając się ręką po czole — tak! czuję, że tu jest dusza moja.
— Zapytaj się kobiet, one ci powiedzą, że dusza ich jest w sercu, że ją tam czują.
— To być może.
— Ale jakżebyś się zdziwił, biedny Gustawie, jakby ci profesor w tym domku duszy twojej pokazał np. most Varolla i siodło tureckie, piękna nomenklatura! Gdybyś poznał, Gustawie, człowieka, jak my go znamy, spadłbyś z wysoka na ziemię! gdybyś widział, jak drobne wpływy ziemskie rządzą jego zapałem, myślami, gniewem, łzami, dobrocią! gdybyś ty widział, że w nim jak w machinie można jednem lekarstwem zapalić miłość, drugiem gniew; że jedno ziarnko opium odrętwi jego mózg, po którym będą chodzić osobliwsze marzenia; że filiżanka kawy, szklanka herbaty, dają poecie natchnienie i zapał, ten ogień święty, który często się gotuje w samowarze; że drugiemu ten sam skutek robi kieliszek wina, trzeciemu wszelkie inne lekarstwo, o! jakbyś gardził tem stworzeniem, Gustawie.
— Nie, — odpowiedział Gustaw — bo gdybym nawet widział tę niewolę duszy, która ciału ulega, mieszkając w niem, nie pogardziłbym nieśmiertelną, której ta chwila próby jest nowicjatem nieba!
— A ciało człowieka — przerwał Adam — ten mikrokosmos, jakżeby ci zbrzydło, gdybyś je widział z bliska we wszystkich stanach przejścia, w jakich się znajduje, nim się rozsypie w użyźniające i pożywne innym stworzeniom popioły! Człowiek urodzony z robaczka, na ciele swojem ma robactwo, we włosach robactwo, robactwo w ranach, które go okrywają, we krwi jego płyną robaczki, w żołądku jego żyją robaki, na dziąsłach i zębach robaki; otaczają go wszędzie, wprzód jeszcze nim go pożrą po śmierci! Wspomniawszy na to, czyż można kochać kobietę? O! Gustawie! to okropnie!
— Nie mów, nie mów o tem — przerwał poeta z odrazą. — Lecz — dodał po chwili — czy poznanie tej cudownej budowy człowieka, wpływa u was na poznanie wielkości Boga i rozwinięcie uczuć religijnych?
— Ono je zupełnie ściera — odpowiedział Adam z westchnieniem. — Na stu doktorów dziewięćdziesiąt dziewięć niedowiarków, materjalistów, ateuszów. Bo cóż widzieli pod skalpelem i bisturem? ciało i ciało! co zobaczyli przez mikroskop? robaki. Nie spotkali duszy, nie pokrajali, nie namacali i nie wierzą w nią, głupcy!
— Nie będę lekarzem — rzekł Gustaw — nie do tego jestem stworzony. Ta jedna próba spać mi nie da długo, i kiedyś może przy kochance, kiedy się dotknę jej bijącego serca, przypomnę jeszcze tę szkaradną lekcję anatomji.
— Zajdź do mnie, Gustawie — rzekł Adam — opowiem ci jedno osobliwsze zdarzenie, z pierwszych lat mojej nauki. Pewno z niego zrobisz balladę, lub legendę, bo ma minę bardzo poetyczną.
— Dobrze — odpowiedział Gustaw zamyślony, i weszli do mieszkania Adama.





XII.
Umarli dopominają się swego.
(Opowiadanie medyka).
Aczciem prawie
Nie pewien, jeżlim przez sen słuchał, czy na jawie.
Kochanowski, Tren XIX.

Rozpalono ogień na kominie, postawiono dwa kulawe krzesła naprzeciw niego, a Adam zaczął robić herbatę.
— A twoja powieść? — przypomniał Gustaw.
— Gotuję ją razem z herbatą — odpowiedział Adam, śmiejąc się — zaraz ci dam oboje.
W parę chwil i herbata i powieść były gotowe, siedli, zapalili fajki, a młody lekarz tak mówił:
— Było to w zimie przed egzaminami, drugiego roku mojej nauki, kiedym dopiero kursu anatomji słuchał. Dwa dni i dwie noce siedzieliśmy w jednej izbie, grzejąc się tylko zapałem do nauki, obrzydliwą herbatą i szkaradnym tytoniem. Trzeba było wyuczyć się całej anatomji na pamięć, wszystkich jej nazwisk łacińskich, kości, muskułów, więzów, trzewiów, tkanek, żył, błon, arterji, nerwów, humorów, płynów i t. d., ażeby być gotowym do odpowiedzi na każde pytanie, gdyż od tego zależał cały rok przyszły, który na nowo trzeba było siedzieć na ławie, gdyby się egzamina nie udały. Miarkujesz, jak to nas biedaków obchodziło, nas kilku, cośmy byli sieroty, cośmy żyli w dzień z tego, co bogatszym przepisując seksterna, zarobiliśmy w nocy; nas, cośmy nie mieli dobrego płaszcza ani butów, cośmy cali nadzieją żyli i każdą chwilę zbliżającą nam jej uiszczenie, liczyliśmy niecierpliwie. Długo siedzieliśmy tak za stołem, powtarzając z kolei całą anatomję i ciągnąc losy. Na nieszczęście wypadły mi kilka razy pytania z osteologji, na które dokładnym opisem kości odpowiedzieć nie mogłem; zląkłem się tego strasznie i postanowiłem noc całą siedzieć nad osteologją, żeby się jej dokładnie wyuczyć, aż do najmniejszych apofizys, eksostozys, rowków, garbków; słowem od A do Z.
Biło w pół do dwunastej. Zapaliłem nowy kawałek świecy, wypiłem szklankę zimnej wody, nałożyłem fajkę, zażyłem tabaki i natężyłem umysł, żeby sen odpędzić. Potem wyciągnąłem zapylone seksterna i z szafy cały szkielet złożony z różnych kości, zbieranych po cmentarzach, kupowanych, kradzionych. Rozłożyłem kości przed sobą i zacząłem się uczyć. Lecz zaledwie usiadłem, powieki mi się kleić zaczęły — bo już dwie noce nie spałem. Próżno odpędzałem sen myślą mojej nędzy, losu, straconego roku — wkrótce stał się dla mego ciała tak silną potrzebą, że wszystkie inne zabił, usiadł mi na oczach, i powtarzając os frontalis, zasnąłem znużony, tym snem ciężkim, bez pamięci, jakim pada żołnierz po długim marszu, odmawiając strawy dla snu, którego sile oprzeć się nie może.
Tylko co oczy zamknąłem, ujrzałem przed sobą światłą jakąś dolinę, tak długą, iż koniec jej ginął w chmurach; nad nią było niebo jasne, bialuteńkie, bez słońca, gwiazd i księżyca. I dolina była jasna i biała, bez zieloności, trawy, drzew, mieszkania; długa, gładka, równa, nieskończona jak przepaść. Po chwili, w oddaleniu zaczęło się coś ruszać i poruszając zbliżać; — z początku jak punkt czarniawe, potem większe, większe — aż rozeznałem tłum jakichś istot — niby ludzi.
I strach mnie niepojęty ogarnął! drżałem, a nie mogłem się ruszyć z miejsca; miałem ochotę uciekać, a stałem jak przykuty. Wkrótce coraz wyraźniej ten tłum wydał mi się wielką gromadą szkieletów, lecących ku mnie. Jedne były bez głów, inne bez rąk, inne o jednej nodze, ten bez kości pacierzowej, tamten bez żeber — wszystkie sunęły się do mnie, prosto do mnie — a ja byłem sam jeden. Włosy najeżyły mi się na głowie, nogi wyprężyły — chciałem uciekać — ani sposobu. Niepojęta władza trzymała mnie przykutym na miejscu.
Chciałem krzyczeć, ust nie mogłem otworzyć. A widziałem ten tłum straszny, żółty, sunący się z wrzaskiem ku mnie coraz bliżej, machający rękoma, wyjący tysiącem głosów. — I w miarę jak się zbliżali, robiło się coraz ciemniej, a pot lał się ze mnie i wszystkie nerwy drżały jak struny pod smyczkiem. Krew nawalnie biła w piersiach, w tyle głowy, na skroniach, serce skakało w piersi — wszystko się poruszyło, żeby się wyrwać z tej męki, lecz stałem na miejscu — a tłum wył i zbliżał się do mnie.
Już podchodzili i otaczali mnie w koło, ciemno się zrobiło zupełnie, tylko żółte ich kości świeciły na czarnem tle nocy i głosy buchały ze szczęk bezzębnych. Już byli koło mnie, za mną, przedemną, nademną — i bicie krwi z drżeniem nerwów ustało — zamarłem nieporuszony — ale czułem wszystko.
Jeden wysunął się z tłumu prosto do mnie, skoczył mi do piersi i porwał za suknię, wskazując, że nie miał głowy, a drugi, któremu brakowało ręki, krzyknął mi nad samem uchem:
— Oddaj nam nasze kości! rabusiu! złodzieju! nasze kości! oddaj mi głowę!
— Oddaj mi rękę!
— Oddaj mi nogę!
— Moje żebro!
— Moja kość pacierzowa! — I wszyscy rzucili się na mnie, szarpiąc za ręce, za głowę, za nogi, jakoby mnie rozerwać chcieli.
— Jak ja stanę bez nóg na sąd ostateczny? — wołał jeden — oddaj mi moje nogi! Coś zrobił z memi nogami? oddaj, bo ci twoje odbiorę! Zrobiłeś pewnie szuwaks na twoje buty, tusz do twoich rysunków, farbę jaką? moje nogi, jak ja bez nóg zostanę?
A drugi krzyczał mi z drugiej strony: — Moja szczęka! moja szczęka! chcesz mnie zrobić potworem, kaleką! Na czemże powieszę ciało, czem będę jadł i całował w niebie? czem będę w piekle zgrzytać? Moja szczęka, oddaj mi moją szczękę, potrzebuję jej! ona jest moją własną. Czterdzieści sześć lat ją nosiłem, a ty coś z nią zrobił? podstawkę pod kulawy twój stolik, klamkę do twojej izdebki?
I nie dając mi czasu na odpowiedź, krzyczeli wszyscy razem, szarpiąc mnie ze wszystkich stron. Cierpienie moje było okropne.
Jeden poskoczył. — Gdzie są moje zęby, moje piękne białe zęby? — krzyknął; — nie zjadłem ich za życia, nie spróchniały, nie wypadły, były piękne, młode, białe. Powyrywałeś je po śmierci z mojego trupa, porozrzucałeś po śmiecisku; gdzie ja ich teraz będę szukał? Oddaj mi zęby, bankrucie!
I rozdziawiał szczęki swoje jakby mnie chciał pożreć, a żółte palce swoje pakował mi w usta, chcąc na miejscu swoich, moje mi poodbierać.
A wszyscy krzyczeli:
— Moja noga!
— Moja ręka!
— Moje palce!
— Moje żebra!
— Jego głowa!
— Moje serce! gdzie jest moje serce, takie piękne i młode — coś z niem zrobił? zamarynowałeś je w spirytusie, zjadłeś może?
— Moje dziecię! — coś zrobił z mojem małem dziecięciem? — zawołał inny szkielet; postawiłeś je w słoju na szafie i myszy je zjadły. — Oddaj mi teraz synka!
— Gdzie podziałeś łotrze, mózg mojej żony? — zawrzeszczał drugi; ha! ha! namoczyłeś go, wygotowałeś, rozdarłeś, rozwinąłeś, popsułeś — a kto teraz będzie gadał za nas dwoje na ostatecznym sądzie? Wszak ona podjęła się mnie i siebie bronić? Ach! nieszczęśliwy! co ja poradzę bez mózgu mojej żony!
I tak krzyczeli wszyscy, a ja drżałem, nie mogąc uciekać; potem rosnące coraz wrzaski nagle ustały. Jeden wystąpił naprzód, wysoki, tak wysoki, że głową był w obłoku, a po kolana w ziemi — brakowało mu ręki.
— Cicho! — zawołał — czy my go jeszcze będziem prosić, żeby nam oddał co się należy? — każdy niechaj bierze swoje!
Ledwie to wymówił, każdy rzucił się do mnie; olbrzym oderwał rękę, drugi zęby, trzeci mózg wyjął z czaszki, czwarty żebra, piąty nogi, szósty serce: słowem nic się ze mnie nie zostało — a ja to czułem. Tłum zaczął się kłócić o swoje zdobycze, zaczęli sobie wyrywać, bić się, wrzeszczeć i uciekać — obudziłem się. Na stoliku pływał knot stopniałej świecy i kości trupie smaliły się w jego ogniu;, moje włosy całe spłonęły, połowa stołu i papiery. Ogień dochodził łóżek śpiących towarzyszy, okropny swąd i kłęby czarnego dymu napełniały izdebkę — zerwałem się, krzyknąłem i padłem!
Po tym okropnym śnie chorowałem długo na gorączkę, straciłem rok nauki, bom nie zdał egzaminu, i wyłysiałem zupełnie jak widzisz. — Może wypijesz trzecią szklankę herbaty?
Gustaw wzdrygnął się, odsunął szklankę, powiódł ręką po czole i podziękował panu Adamowi za jego herbatę. Lekcja anatomji i opowiadanie jej ucznia dały mu miarę wrażenia, jakieby na niego nauka medycyny niechybnie wywarła. Myśleć więc nawet o niej poprzestał.





XIII.
Klasztor i prawnik.
Taki był Proteusz, mieniąc się to w smoka,
To w deszcz, to w ogień, to w barwę z obłoka,
Dalej co będzie?
Kochanowski, Fraszki. Ks. III.
Jest coś na świecie, kto chce pilnie wejrzeć w rzeczy,
Z czego się dowcip wypleść nie może człowieczy.
Kochanowski, Fraszki. Ks. III.

Więc będę księdzem, — rzekł Gustaw do siebie — i w tym stanie można być lekarzem duszy, pociechą nieszczęśliwych, pośrednikiem między ludźmi a niebem. Zamknę się w klasztorze, ani świat dla mnie, ani ja dla świata. Ja i ludzie nigdy się z sobą zrozumieć nie możem, — zostanę z Bogiem, który mnie zrozumie!
Tak mówił i szedł oglądać klasztory, aby sobie w którym z nich obrać nieznane mieszkanie, grób, w którymby się żywy zasklepił. Lecz jego wyobraźnia dziecinna wystawiła mu te mury głuchemi, twarze ich mieszkańców blade i smutne, wszystko poetyczne i poważne, jak cisza grobowa. Spodziewał się to znaleźć, poszedł, lecz zawiódł się jak zawsze, biedny Gustaw, który ubierał w fantastyczne barwy poezji to nawet, co nigdy poetycznem nie było. I na miejscu posępnych gołych murów, ujrzał ściany białe, czyste, świeże; na miejscu zimnego kamienia, podłogę tylko co wymytą, na oknach kwiaty pożółkłe w doniczkach, wszystko prozaiczne i zimne. Nigdzie włosienie i dyscypliny, nigdzie smutku na czole, wszędzie rumieńce żywe, otyłość prawie obrzydliwa, wesołość okropna, nie ta cicha wesołość niebieska, spokojnie patrząca z naszego świata na drugi, lecz śmiech ziemski przerywany czkawką i kichaniem.
Tylko w chwili nabożeństwa horyzont klasztorny, jak za wejściem słońca upromienił się i chwycił ku niebu duszę Gustawa. Kiedy zagrzmiały organy, kiedy nad rozciągnionym całunem Dies irae długim jękiem się ozwało, wśród kłębów kadzideł przy blado świecących gromnicach, w zmroku kościelnym jak gwiazdy na niebie zawieszonych: wówczas znalazła się w obrazie tego życia, cudna śmiertelnego łoża poezja i wszystkie te rumiane twarze pobladły oświecone promieniem zapału. Lecz ledwie ostatnie amen pieśni rozbiło się po sklepieniach i upadło na posadzkę, ustał czarnoksięski urok, a rzeczywistość ze śmiechem, kaszlem, czkawką, brzuchata i śmierdząca, brudna, głodna i chciwa żeru, wróciła niestety! a Gustaw, uciekł od niej.
Biedny Gustaw w tej pierwszej próbie zaledwie jedną stronę życia mniszego widział, i tę nie całą. Gdyby on był udał się na pustynie Kartuzów i Kamedułów, ostre życie tych zakonów byłoby niechybnie na poetyczną jego duszę wywarło magnetyczny pociąg, byłby uczuł, że niema piękniejszego, poetyczniejszego żywota nad to dobrowolne poświęcenie się kontemplacji i umartwieniom, byłby uczuł, że wiele ten czyni, kto się zrzeka istotnie świata całego, kto się zrzeka ciała aby duszy działalność, ekstazję, egzaltację pobożną podnieść. Ale na nieszczęście jego (bo któż wie, do czegoby to życie doprowadziło?) Gustaw widział tylko te klasztory, w których dawne życie naukowe i kontemplacyjne zastąpiły starania o wygody cielesne! Niestety! w naszym wieku klasztory nie są czem były. Czyściejsze w nich obyczaje nad te, których opisy w dawnych wizytach biskupich czytamy, ale za to swobodnie, poziomo rozwija się w nich jedyna myśl o żołądkach, o dobrym bycie materjalnym, stanowiącym już tylko jedyny cel mnichów. Dawniejsze ekscesa, były to zawsze ekscesa tylko, występki; dzisiejsze obojętne wegetowanie bez pracy i myśli, gorszem jest, bo przeszło w stan normalny.
Nie mogę być lekarzem, nie mogę być mnichem, będę prawnikiem, — rzekł Gustaw w sobie. Można w tym stanie opiekować się ubogimi, sierotami, dać pomoc uciśnionym i wybrać zawsze sprawiedliwą stronę; można zawstydzić oszukańców, oświecić nieświadomych, podać rękę opuszczonemu i pokazać, że sprawiedliwość się nie kupuje, lecz oddaje; że prawo nie mści się, lecz karze i poprawia; że instytucje więcej są ustanowione dla zapobiegania złemu, niż dla poskromienia go, gdy wybucha. Będę prawnikiem.
Tak pomyślawszy, poszedł Gustaw do biegłego prawnika, który jego propozycję i prośbę o radę przyjął z uśmiechem. Nauka prawa, rzekł do niego, jest to morze do wypicia: Pandekta, nowelle, kodeksa, statuta, prawa kryminalne, cywilne, sądowe, miejskie, prawo polityczne, prawo natury, kanony i prawodawstwo kościelne, historja w najobszerniejszem znaczeniu, filozofja jako zasada, języki jako pomoce, ekonomja polityczna jako skutek i tysiąc innych rzeczy mieści się w jednej nauce prawa; dodajmy jeszcze znajomość praw od Mojżesza do prezydenta Montesquieu, z tysiącem komentarzy, więcej niż dziesięć razy tyle wynoszących; trzeba więc z siłami i z cierpliwością swoją porachować się, nim w ten labirynt noga się posunie a nauka spotrzebuje poświęcenia całego życia. A jako każdy prawie stan, który człowiek dla zysku przyjmuje, i ten wymaga zaprzedania siebie, wyrzeczenia się sumienia, wytarcia czoła, wyzucia się z uczuć i zamienienia w towar licytowany swojej wymowy i nauki. U nas niema sprawiedliwości, są tylko pieniądze, adwokat nie broni tego, kto niewinny, ale tego, który zapłacił. Jeżeli pan chcesz poświęcić swoje sumienie, życie, a co najwięcej dobrą sławę swoją, zostań prawnikiem, mecenasem, adwokatem, notarjuszem, czem chcesz. Lecz jeżeli myślisz, że wyrok śmierci, zguba całej rodziny, jej nędza i łzy, ogołocenie z ostatniego kawałka chleba przez dzieci niewdzięczne, przez zręcznego oszusta, przez złego sąsiada, z twoją dokonane pomocą, będą ci ciężyć na sumieniu, daj pokój! Jest to prostytucja swego rozumu, talentów, nauki, zdania, swojego czasu, nareszcie i sumienia, pierwszemu lepszemu.
Kawałek chleba tym sposobem nabyty, zgorzknie ci w ustach, bardzo być trzeba głodnym i nieszczęśliwym, żeby sięgnąć po niego. W chwili śmierci, gdyby nam dawano do wyboru nędzę z czystem sumieniem, i złoto od łez spleśniałe, nabyte haniebną przedażą duszy, gorszą od przedaży ciała, wybralibyśmy nędzę. Świat często uniewinnia, sumienie nigdy, i ci nawet co powierzchownie szacują nas, co się nam kłaniają, co nas głaszczą, czynią to z takiem uczuciem, z jakiem psiarz pieści oswojonego wilka. Masz pan ręce i głowę, tysiąc dróg przed tobą — idź i pracuj.
A Gustaw wyszedł zamyślony i słowa Adama i prawnika przypomniały mu Molierowskie: Vous êtes orfevre, Monsieur Josse!
Jednak nie chciał być lekarzem ani prawnikiem.





XIV.
Cztery lata.
Czego nie kosztował?
Kochanowski, Fraszki. III. I.

Potem chodził jeszcze Gustaw wszystkich nauk próbować, lecz na każdej się oszukał.
Pod poważnym płaszczem historji znalazł suchą mieszaninę dat, nazwisk, erudycji, bajek i chronologicznych kłótni, która mogła próżną tylko głowę napchać niepotrzebną kupą nazwisk, bez żadnej korzyści moralnej, bez widoku i celu. I żałował, że zamiast tego wielkiego obrazu, którego tylko nieforemne kreślą rysy, żałował, że nie dają młodzieży biografji osób, którychby sprawy miały jaki związek z dalszem ich przeznaczeniem, biografji osób niższych stanem, a szlachetniejszych charakterem, osób, które nie są w historji, a zasługują należeć do niej więcej od innych ludzi, których położenie na świecie umieściło w dziejach, którzy mieli za sobą drogo kupioną sławę, a źle użyte talenta. Kto się zbuduje z tego, że Aleksander Wielki upił się przed śmiercią, że zajrzawszy w Djogenesową beczkę, zażądał być nim, gdyby nie był sobą, co miało znaczyć: że gdyby nie był tak sławnym, jak był, chciał mieć przynajmniej tyle sławy, co Djogenes? Kogo polepszy przykład tak częsty ludzi, którzy sławie poświęcali wszystko, nędznej sławie Herostrata wyżebranej podłością i zbrodniami? Tak, — myślał Gustaw, historja nie powinnaby być nauką dzieci, lecz rozmyślaniem starych.
Tak samo zawiódł się na literaturze. Literaturę, estetykę znalazł on suchym szkieletem, w którym więcej było klasyfikacji, podziałów, definicji, niż myśli, w którym prosty mechanizm zasiadł miejsce przed duchem rzeczy, a prawidła i reguły zagrodziły drogę talentom, normy i wzory dając na wszystko i mówiąc pracownikom jak przyrodzeniu:
— Nie rodź nic coby już do urodzonego podobnem nie było, coby się nie dało podciągnąć pod klasę, rodzaj, formę. — Musiał się uśmiechnąć z litości i żalu nad tymi pedantami, którzy widzieli tylko średniówki i rymy w poezji; w prozie interpunkcję i ortografję, którzy pisali słowami bez myśli, lub myślami nie z siebie, lecz z pamięci tylko swojej ciągnionemi. Śmiał się z tych pedantów najeżonych łaciną, szafujących Horacjuszem, jak doktorowie rumbarbarum na każdą słabość, piorunujących na energiczniejsze owoce talentu, do których zrozumienia dojść nie mogąc, chcieli, aby się wszyscy aż do ich ciasnego pojęcia zniżali.
Śmiał się z tych ludzi, co bogactwo języka zamykają w szmatach podartej frazeologji, rozkazując językowi: Nie pójdziesz dalej! — którzy całują z uszanowaniem słowniki, przysięgają na gramatykę, żyją zgniłemi cytacjami i umierają wśród oklasków tłumu, chociaż ten sam nie wie, za co ich wynosi.
Śmiał się ze wszystkich sznurujących imaginację, wiążących fantazję za nogi regułami, bałwochwalców starożytności, odopisarzy, elegjopisarzy, poematopisarzy, nazywających się poetami, a umiejących ledwie nędzne rymy dobierać i sylaby liczyć, bez jednej iskierki niebieskiego ognia w duszy, bez zapału, bez wiary, piszących dytyramby na zimno, odgrzewane przy kominku i flaszce, tragedje na stoliku z herbatą, elegje wśród kłótni domowych o pietruszkę i cebulę.
Śmiał się z tych wszystkich, co piszą, nie rozumiejąc siebie ani pisania, bez powołania, lecz z okoliczności, jak szewc dla chleba szyje buty, a parobek drwa rąbie, o każdej godzinie, każdego rodzaju, byle zapłacono!
Śmiał się z tych, co uczą smaku, co wlewają zapał i czucie, co robią poetów, jak garnki z gliny, co rozwijają talenta, talenta! które się same rozwijają bez pomocy, życiem i nauką dobraną i posilną. Z tych wszystkich śmiał się Gustaw i płakał nad nimi. Ach! uczyć poezji! nie jestżeto cud? nie jestżeto wdawać się w boskie rzeczy, w stwarzanie? Poetę możnaż skleić, zesztukować jak stare buty; możnaż zrobić go z niczego! Możnaż osłu kazać stawiać bobrowe chatki, lub wiązać nić pajęczą? kiedy mu potemu natura organów i władz nie dała. Będzie to zapewne poeta jak pan F. D., jak pan J. S., jak X., jak Z. i cały alfabet przez całą długość ulicy, na której mieszkają; ale niech kto zrobi Bajrona jeśli łaska? Goethego? Szekspira? Ci podobno sami się rodzą.
I tak dwa lata i jeszcze dwa lata, zaglądał Gustaw na dno każdej nauki, a wszędzie na dnie znalazł czarną przepaść lub brudne męty; ci, co tylko z wierzchu patrzyli, piękne rzeczy widzieli. Potem opuścił ręce i życie zdało mu się smutne, długie, nie do przeżycia, potrawą, której pierwszych łyżek strawić nie mógł!
Cztery lata! ileż to odmieniły jego charakter młodzieńczy, ileż się razy zawiódł przez te cztery lata, ile razy zasmucił, ile razy kładł się do łóżka, nie chcąc wstać jutro! Cztery lata, które spędził ucząc dzieci dla chleba, zaprzedawszy swoje życie od pierwszej do ostatniej godziny, dla jedzenia, sukni i dachu, którychby nie miał inaczej! Ileż razy w tym stanie przeklął dzień swego urodzenia, widząc pogardliwych panów, szyderskie kobiety, niesforne dzieci, urągające się z pana guwernera, którego na równi liczyli z płatnym swoim lokajem!
Kto nigdy nie próbował rzemiosła pedagoga, ten nie pojmie, jak ten chleb na pozór lekki, okupiony być musi wielą przykrościami, i w wielu to cierpieniach człowiek z odrobiną czucia pożywać go musi.
Gustaw do niczego więcej nie zdolny, musiał się chwycić tego sposobu do życia; lecz wkrótce poznał, że spokojniej daleko byłoby pracować rękoma na życie, być rzemieślnikiem bez myśli, niż myślącym człowiekiem, okutym w więzy pedagogji, i gorsze jeszcze więzy drugie, które, korzystając z jego położenia, kuli na niego ludzie.
Naprzód trzeba było protekcji, ogłoszeń, pochwał, żeby dostać nadzieję miejsca. Trzeba było chodzić, prosić, upokarzać się i żebrać prawie, żeby jego pracę przyjęto i zapłacono. Temu żebractwu i upokorzeniu dodawało przykrości dumne przyjęcie ludzi, którzy systematycznie zawsze sobie z góry, bez delikatności postępują z tymi, którzy od nich jakiejkolwiek pomocy potrzebują.
— Przyjdź waćpan jutro, zobaczymy! — odpowiadali protektorowie. A jak przyszło do prezentacji, ileż to wejrzeń i zapytań kolących, palących biednego chłopca. Mama, papa, wuj, ciocia, kuzynkowie i dzieci z kolei, oglądali go jak jaki mebel, który kupić mieli, jak konia ma rynku.
— Nie podoba mi się, — mówiła ciocia — nie nosi kołnierzyków!
— Minę ma desperata, — odzywała się matka — i czoło zmarszczone.
— Czy gra w szachy? — pytał ojciec.
— Za młody, — decydował wuj — czy był już gdzie na służbie?
— Chudy, pewno chorowity, lekcje nie będą regularne, — dodawała troskliwa matka — na co nam tę chorobę i kłopot wprowadzać do domu.
I po tej piekielnej próbie odprawiali go z niczem do domu. A potem znowu potrzeba było chodzić, prosić, upokarzać się. Dla jednych był za drogi, dla drugich za młody; ci chcieli Francuza, tamci Niemca, inni żeby umiał grać na fortepianie, malować olejno, tańcować, i nie wiem jeszcze wiele innych rzeczy, które w nim znaleźć żądali, jak dwadzieścia żelazek w jednych nożyka okładkach, każdy go obracał, jak starą suknię na tandecie, a potem rzucał od siebie! Ale to były preludja tylko smutne do życia pedagoga!
Samo życie! wy go sobie nie wyobrażacie, bogacze! Dobrze jest na takiem miejscu dwunożnemu zwierzęciu, co w sobie duszy nie czuje; lecz człowiekowi z czuciem, z duszą, ach biada mu, biada! lepiej, lepiej sto razy koło młyńskie obracać!
Z początku to nic jeszcze, dzieci się boją i niby szanują, rodzice przynajmniej są grzeczni, wszyscy tylko patrzą, śledzą, co robi, jak robi. Czy rano wstaje, czy pisze co, czy się rozśmiał z kogo, czy spojrzał na jaką pannę? czy przemówił do kogo z przedpokoju? Ale powoli, gdy się z nim oswoją dzieci i rodzice, jak wróble ze straszydłem, zaczyna się męka. Zaczyna się od linjowania papieru na rejestra, od nudnych deseników dla panienek, które na zimno rysować trzeba, za które mu płacą lodowatym dygiem. Potem wyprawują go do powiatowego miasta z podatkowemi pieniądzmi, krzywią się, że drogo kupił asygnaty; proszą go, aby postał przy obieraniu jabłek, nad przelewaniem wódki, żeby przepisał modlitewkę, mowę, czasem i całą książkę; posyłają go, szafują nim, posługują się jak starą miotłą i mają go za człowieka do wszystkiego, rozumiejąc, że tą pracą nudną i suchą, którą go obarczają, honor mu jeszcze robią. A spoufaliwszy się już zupełnie, w nagrodę, że go czasem w dzień nierekreacyjny przymuszono stać w pluchotę, czatując na zająca, lub na nędznej szkapie wygnano w pogoń za chartami, z poufałości, z przyjaźni, zaczynają mu ujmować pierwszych potrzeb życia, stawią go w spichlerzu, kiedy są goście, każą mu bawić komisję, jeśli jaka kiedy nadjedzie, nie sadzą go do stołu w dnie uroczyste, poją herbatą bez cukru, karmią ostatkami pozawczorajszych półmisków, śmieją się z niego w oczy jemu, sama pani prosi go o podejmowanie kłębka, sam pan krzesła z pod niego odbiera!
Nie liczyłbym tych biednych komarzych ukąszeń, gdyby w nich nie było umyślnego jadu i moralnego upokorzenia, posuniętego do tego stopnia, że pan guwerner nigdy swojego zdania mieć nie może, a jeśli się kiedy dopomnieć o nie waży, przyjmą to ruszaniem ramionami, podziwieniem, oburzeniami i śmiechem!
Więcej wam o tem męczeńskiem życiu nie powiem. Jeśliście go z tych kilku rysów nie pojęli, już go nigdy nie pojmiecie.
O! ileż to razy, przez te gorzkie cztery lata płakał nad sobą Gustaw! jakże coraz dalej od niego odsuwało się szczęście, które w urojeniach dziecinnych tak było blizko niego! Ileż to razy przez te cztery lata czyśćcowe zazdrościł bogaczom, którzy żyją spokojnie, nie umieją cenić tej drogiej niezawisłości, tej swobody życia, która do nich całkiem należy!
O! myślał sobie nieraz: Marynia i ja, przedzieleni jesteśmy na wieki! Cóż ona pocznie?
A od niej żadnej nie było wieści; czasem tylko państwo Werner pisali do niego i dokładali: wszyscy cię ściskają serdecznie. Marynia w pierwszym tylko roku pisywała ukradkiem, potem przestała. Gustaw nosił jej pierścionek, jej wstążkę różową, codzień się modlił za nią, codzień ją wspominał, potem co tydzień, potem co miesiąc, potem czasem tylko, kiedy kwiatek, drzewo, zapach lub dźwięk znajomy dawne mu czasy przypomniał.
Po czterech latach w pięknym dniu czerwca wybrał się do państwa Werner.
Byłoby dzieciństwem opisywać jego uczucia, na widok miejsc tak dawniej mu znajomych, tak lubych. Ta chwila odrodziła go na nowo dziecięciem, i cztery lata męki zatarła w pamięci. Zdawało mu się, że jeszcze zbiera kwiatki na łące! Któż opisze te uczucia na widok miejsc znajomych! uczucia, które zna każdy, nawet zwierzę! Jest w nich coś nadziemskiego, niepojętego, ekstasis poetyczna u najmniej poetycznych ludzi, łzy u najweselszych, śmiech u najsmutniejszych! O młodości! złoty wieku życia! człowiek kiedy cię już postradał, jeszcze żyje twojem wspomnieniem, i zjadłszy owoc obrany z łupiny, chciwie potem łupiny same zbiera po drodze! O młodości serca, o młode głowy! niech starzy gderzą i zbierają pieniądze, wasze pamiątki i rozkosze droższe są od tamtych skarbów; one zostaną na ziemi, wy swoje poniesiecie do nieba. O młodości! dziewictwo duszy! któż w szczęściu twoich łez nie pożałował?
Któż otarłszy się między ludźmi, wspiąwszy się wysoko, nie zrzuciłby swojej sukni i nie zamienił na szarą kapotę ubogą, w której chodził za młodu po rodzinnej dolinie? Powiedzcie ludzie, jestże z was który, coby nie zadrżał na samo imię młodości, coby nie wystawił w duszy swojej ołtarza jej pamiątkom? Biada temu, kto nie ma wspomnień; bo przeszłość jest podporą, na której się idzie do przyszłości!





XV.
Odwiedziny.
To jest on brzeg szczęśliwy!
Kochanowski, Fraszki. Ks. II.

— Któż tam zajechał przed ganek tą nędzną bryczyną — rzekł pan Werner, wyglądając oknem. — Pewno jakiś szlachcic z prośbą, albo bernardyn po kweście — niechaj tam w sali poczeka. — Zapytajcie się czego tam chce?
Służący poszedł i wrócił.
— To pan Gustaw!
— Siostrzeniec mój! — zawołała poczciwa pani Werner, rzucając pończochę.
— Pan Gustaw! — mruknął Werner, poprawiając peruki. — Pewno goły jak bizun przyjechał prosić pieniędzy, hm! powiedzcie mu tam, że jestem chory, że się widzieć nie mogę!
Gustaw wchodził właśnie i usłyszał te ostatnie słowa. Serce jego oburzyło się, chciał uciec; lecz ciotka w tej chwili pochwyciła go w objęcia i po macierzyńsku uścisnąwszy:
— A jakżeś mi wyrósł mój Guciu! — krzyknęła; — jak wyładniał! Jakżem rada, że cię widzę!
— Chodźże, chodź! odpocznij, a na długoś do nas przyjechał?
— Na bardzo krótko — rzekł Gustaw, witając ozięble pana Werner — dowiedzieć się tylko o Ich zdrowiu i po tak długiem niewidzeniu...
— Proszę siadać — przerwał Werner z niechęcią i sam usiadłszy, zaczął świstać i nogą tupać, co było znakiem jego gniewu.
— Jakże ci się Guciu powodzi? — zapytała ciotka.
— Pracuję — odpowiedział — źle mi się wiedzie.
— Domyśliłem się tego — rzekł po cichu pan Werner do siebie. — Przyjechał prosić pieniędzy, ale zje djabła!
Gustaw oglądając się w koło i czekając z bijącem sercem Maryni, roztargniony patrzał po wszystkich stronach.
— Gdzież jest brat Franciszek? — zapytał, nie śmiejąc o nią się dowiadywać.
— On, jak zawsze, poluje; wróci zapewne wieczorem.
— Żebyś widział, jak wyrósł i zmężniał — rzekł pan Werner, to nie tak jak ty blady, chudy — zuch chłopiec, krew z mlekiem, wesół, rumiany!
— Bo szczęśliwszy odemnie — rzekł Gustaw.
— Widocznie się do pieniędzy przymawia — mruczał po cichu pan Werner, niecierpliwie szarpiąc perukę — ale ja nic nie dam! kiedy jejmość zechce, niech ofiaruje ze swoich! nie dam! nie dam!
— A panna Marjanna? — zapytał Gustaw po chwili.
Tu pan Werner zamilkł i zmarszczył się, a pani Werner odpowiedziała:
— Właśnie dziś wyjechała z panią Ostrowską na imieniny; zobaczysz ją jutro! ale co to za odmiana! Wcale nie wieśniaczka! była dwa lata na pensji w Warszawie, jak gra na fortepianie, jak śpiewa, jak umie po francusku!
— I ma już kawalera! — rzekł pan Werner z przyciskiem. Gustaw się zarumienił i czapkę upuścił.
— Czy jednego? — odpowiedziała matka. Byle tylko chciała!
— Czemuż nie chce? — rzekł zapominając się ojciec.
— Czy ja wiem? — szepnęła po cichu matka. Gustaw milczał, lecz widział z tej małżeńskiej rozmowy, że państwo Werner nie byli już z sobą w zgodzie zupełnej jak dawniej i skryta wojna o dzieci wrzała w domu.
Cały wieczór pan Werner fajkę palił i perukę z ucha na ucho przeciągał, a pani Werner rozmawiała z Gustawem. O dziewiątej godzinie krzyk i hałas dał się słyszeć na dziedzińcu.
— To Franuś powraca z polowania — rzekła matka po cichu, z westchnieniem, kiwając głową.
Pan Werner zadzwonił. — Herbata i wieczerza czy gotowe? — krzyknął. — Pan Franciszek wraca!
A pod oknami słychać było szczekanie i skowyczenie psiarni: Pójdź tu! Od konia! Tu Zagraj! Tu Doskocz! Potem w sieni klasnął z harapa pan Franciszek na psy, które go obskoczyły i słychać było głos jego:
— Tłucz czy gotowa? hę? Tego łotra Antośka każę oćwiczyć! Kiedy wracam, psy natychmiast tłuczę mieć powinny! A może i o baranich nóżkach zapomniał? Oćwiczyć Antośka i Pawełka!
Pani Werner ruszyła ramionami. Pan Werner otworzył drzwi i rzekł:
— Oćwiczyć! Jak się masz, Franciszku?
— Zaraz, zaraz, papo, tylko tu jeszcze coś zadysponuję! I szepnął na ucho kilka słów dojeżdżaczowi, a potem, jak stał, obryzgany błotem, w ubiorze myśliwskim, w ciężkich butach, z trąbką i harapem, z dwoma nieodstępnemi chartami, wbiegł do sali. Uściskał ojca, ukłonił się matce z daleka i spojrzał na Gustawa, zmrużając oczy i podnosząc wąsy w milczeniu.
Gustaw się zbliżył.
— To Gustaw! — szepnęła matka — czyś go nie poznał?
— Jak się masz? — odezwał się Franciszek przez zęby i odwrócił się tyłem do niego.
Cały w płomieniach poeta rzucił się na krzesło.
— Maryniu! — pomyślał — gdyby nie ty, noga by tu moja nie postała! Lecz dla ciebie wszystko zniosę, nawet upokorzenie.
— Czemu herbaty nie dają? — rzekł ojciec kwaśno. Zadzwonił. — A mówiłem o herbatę, czemuż nie dajecie? Pani Werner wstała sama i poszła. Franciszek rozwalił się na kanapie ze swemi dwoma chartami i ziewnął szeroko. — Polowanie mi się nie udało, wszystkim psom każę w łeb postrzelać, a strzelców oćwiczyć!
— Warto — odpowiedział pan Werner — bo dlaczegoż polowanie się nie udało? Tyś się znudził! Wypędź tych strzelców i kup psy lepsze!
— Za jedną chartkę, pan Trepsza chce 400 złotych, gdybyś mi dał ojcze pieniędzy, kupiłbym ją.
— A jakże! trzeba kupić! — odpowiedział ojciec — czemuż oni tej herbaty nie dają?
— Eh! ci słudzy — rzekł Franuś — wszystkimbym zęby powybijał. Matka ich nadto pieści, nic potem nie będą warci, i terazbym żadnego z moich chartów nie dał za nich wszystkich. Wołoch, chodź tu! Wołoch! skocz mi na kolana! o tak! pocałuj mnie! — I ściskając swego Wołocha, odezwał się do Gustawa:
— Jakże ci się, bracie, powodzi?
— Dobrze — odpowiedział Gustaw dumnie — dziękuję!
— Chorowałeś, żeś tak blady?
— Nie! taki zawsze jestem.
— Strzelasz? polujesz?
— Nigdy!
— Nigdy! a cóż robisz? — zapytał Franciszek z podziwieniem.
— Uczę się, pracuję.
— Polowanie to to praca! — zawołał myśliwy — a reszta głupstwo, dzieciństwo, babstwo, mnichowstwo, pojedziesz ze mną jutro na polowanie?
— Nie wiem.
— A! musisz zobaczyć, jak mój Wołoch chodzi, wszystkie charty siano za nim wożą. Zaproszę sąsiadów. Staniesz z fuzją na łączce Daniłowej, to i charty będziesz widział i strzelić będzie można, bo to niezły przesmyk. Ale jak chybisz! bracie! stęple cię nie miną.
— Tego delikacika to byście zabili — rzekł pan Werner.
— I! nic mu nie będzie — zawołał Franciszek, śmiejąc się. — Gadajże, Gustawie! nu! co nowego, co śmiesznego? lubię śmiać się po polowaniu! no! Guciu!
— Nic nie wiem śmiesznego! — odpowiedział Gustaw.
— Nudny jak lukrecja! — szepnął syn do ojca.
Podano herbatę.
— Nie widziałeś Maryni? — zawołał po chwili, zalewając się ponczem. — Śliczna dziewczyna, aż mi żal, że to moja siostra! jak łania dziewczyna! Wszakżeście się kiedyś podobno kochali — dodał śmiejąc się do rozpuku.
Oczy Gustawa zaiskrzyły się. Pan Werner wyjrzał oknem, tupiąc nogą. Pani Werner rozlała herbatę. — Cóż! wszak tak? — powtórzył Franuś.
— Jak siostra i brat! — przebąknął niewyraźnie Gustaw.
— Oj nie, inaczej! Jak kozieł i sarna — odpowiedział rad z konceptu, rycząc ze śmiechu, dowcipny braciszek. — Tak! tak! było to coś! cha, cha! — Gustaw zmięszany, już nie wiedział co począć.
— Teraz jak ją zobaczysz, to cię djabli wezmą ze złości, żeś tak ubogi — kończył nielitościwy Franciszek — ale teraz nie wiem, czy sobie dawne dziecinne miłostki przypomni. Strasznie musisz być goły! Byłeś podobno guwernerem?
— Nie jestem ubogi, bo mam dosyć — odpowiedział Gustaw obrażony — i nikogo o nic nie proszę!
— Nie prosisz o nic, nikogo, o nic? — podchwycił prędko pan Werner, biorąc go niby za słowo — nigdy nie prosisz? nie będziesz prosił?
— Nigdy!
— Poczciwy Gucio! — rzekł wuj rozczulony, — niechże cię uściskam! Jakże się cieszę, że niczego nie potrzebujesz! jużem się lękał!
— Dałem do stołu! — zawołał służący.





XVI.
Polowanie.
— wolałem po gęstych dąbrowach
Prędkie jelenie gonić, albo dzikie świnie,
Anim ja sobie tego za niewczas poczytał,
W budzie leśnej się przespać!
Kochanowski, Odprawa Posłów Greckich.

W nocy śniło się Gustawowi, że był mężem Maryni, że uczył swoje dzieci, że siedzieli pod altaną bzów kwitnących, a nad nimi świecił księżyc i słowiki śpiewały. Piękny to był sen, lecz krótki! Nagle trzy harapy i dwie trąbki odezwały się koło jego łóżka, porwał się Gustaw i ujrzał przed sobą Franciszka ubranego jak do polowania.
— Wstawajże śpiochu! — krzyknął mu nad uchem, odprawując dwóch dojeżdżaczów z harapami, którzy mu tak skutecznie pomogli do obudzenia Gustawa. — Jedziesz ze mną na polowanie; umyślnie dla ciebie kazałem się zebrać ludziom, choć wczoraj cały dzień latali; zaprosiłem sąsiadów na myśliwski obiad w lesie i ciebie tylko czekam. Ubieraj się, bo jak słońce zacznie przypiekać, a rosy nie będzie, psy nie pogonią dobrze po suchem. Wiatr mamy wyborny, sprowadziłem świeże gończe, fuzję nagotowałem, bo swojej nie masz zapewne. No! marsz! marsz!
Gustaw wstawał rad nie rad, cóż było robić? Franciszek rzucił się na krzesło.
— Czy się już nie gniewasz na mnie, Gustawie, za Ludwisię? — rzekł po chwili ze śmiechem — ładna to była dziewczyna!
— Zapomniałem już o tem dawno! — odpowiedział mu Gustaw.
— Ja się z nią potem widziałem — dodał myśliwiec, kręcąc wąsy; — wypiękniała, utyła; wystaw sobie, była na jarmarku w Zelwie. Śliczna dziewczyna! A widziałeś teraźniejszą służącę mojej siostry, Agatkę? O! to książęcy kąsek! sam ją tu wśrubowałem, choć się tego nikt nie domyśla. Niby sierota! coś takiego! Cha! cha! pan Trepsza dawał mi za nią sławną swoją charcicę, nie oddałem jej!
— Jesteś do niej przywiązany — rzekł szydersko Gustaw.
— Dosyć! bo też wesoła, żwawa, rozkoszna; co to ona umie piosneczek! Jedyna, jedyna! — Wyjrzał przez okno. — No! ubieraj się prędzej, bo konie czekają, a słońce się podnosi jak na drożdżach; potem o Agatce, teraz do interesu! nie godzi się dla takiego dzieciństwa tak wybornego tracić poranku.
I wyjechali na polowanie, które czytelnikom darujem, nie chcąc opisywać wszystkich awanturek myśliwskich, których się łatwo domyśli każdy, kto choć raz w życiu był na polowaniu. Bo tam zawsze też same prawie wypadki, jednakowe żarty, tradycjonalnie podawane od pokoleń pokoleniom: o twardości skóry, gdy kto chybi, postrzeleniu, gdy trafi, i t. p. Gustaw jakimś przypadkiem zabił lisa, co mu zjednało wielką łaskę u Franciszka. Ale z całego polowania najlepszy był wesoły objadek myśliwców, nieoszacowanych czupiradeł, jakich rzadko można widzieć taką liczbę, tak dobraną. Był to cug z sześciu stworzeń złożony.
I. Pan Bonifacy, stary szlachcic z starym brzuchem, który jeździł na polowanie, żeby miał okazję pić wódkę kilka razy, nie podając się w podejrzenie pijaństwa, i żeby chwalić się z zabitego łosia, o którym tyle razy mówił, ile tylko mógł. Panu Bonifacemu brakło nietylko piątej, ale zdaje się, że nawet czwartej, trzeciej, drugiej i pierwszej klepki. Miał żonę i dzieci, ale o nich nigdy nie myślał; majątek, którym nie rządził; fuzję, z której nie strzelał i dwie stare książki, których nigdy nie czytał. Umiał wszystkie przysłowia i dykteryjki, jakie kiedy plątające się po świecie mógł złapać; zagadki, koncepta, anegdotki, historyjki, które tak regularnie odmawiał, jak zegar kuranty. Zresztą poczciwy z kościami człowiek, jak wszyscy poczciwi i dobrzy ludzie, co nawet głupstwa wielkiego zrobić nie potrafią.
II. Pan Trepsza, który miał sławną ową charcicę, ofiarowaną panu Franciszkowi w zamian za Agatkę. Stary szuler, stary kawaler, łgarz znamienity, burda, jakiego rzadko, myśliwiec zapalony, wąsacz, z wielkim łysym łbem, w którym się dopiekała reszta łgarstw, jakie miał w życiu swojem na świat wydać.
III. Pan Wincenty kozieł ofiarny tego towarzystwa, na którym się znęcano jak chciano, zacząwszy od pstryczków, a skończywszy na grubych łajaniach i pośmiewisku; pokorny, maleńki, z szaremi oczyma, z tupetem ryżym na siwiejących włosach. Kawaler, wesoły, jak zaświadczał nos czerwony i gęba szeroka z odwalonemi wargami. Kiedy mu pstryczki w nos dawano, śmiał się; ale bojąc się pojedynku jak piekła i przypomniawszy go sobie, starał się wszelkiemi sposobami o zgodę. Zwykle więc korzystano z tego, i jedna i taż sama scena z maleńkiemi warjacjami powtarzała się bardzo często z nim, jak tylko kilka osób się zebrało na tak zwane wesołe myśliwskie towarzystwo, którego jednak pan Wincenty nigdy nie opuszczał, choć bardzo dobrze wiedział, co go tam czekało. Czuł on swoje przeznaczenie i miał przytem inne powody, gdyż pożyczał wszystkim pieniędzy na zastawy, i niby nie nastręczając się, mógł tym sposobem podać komuś myśl szczęśliwą pożyczenia u niego kilkudziesiąt dukatów. Skąpiec w najwyższym stopniu, podły, ale nieszkodliwy, bo nieśmiały, bojaźliwy, niespokojny i dosyć głupi, to jest troszeczkę rozumniejszy od pana Bonifacego.
IV. i V. Bracia Marmurki, dwa pieszczoszki w zielonych merynosowych watowanych kamizelkach, w surdutach jednakowych, jednakowych czapkach i butach jednostajnie podartych, z jednakowemi paciorkowemi cybuchami i piórkami do zębów, z jednakowemi fuzjami, jednakowemi głowami, dwa młodziutkie zera, zostające jeszcze pod opieką matczyną, mającą dożywocie na ich majątku. Przyjaciele nierozerwani.
VI. Pan Tryk, mający reputację dowcipu na cztery mile w około; w istocie niezmiernie złośliwy, lecz wcale nie dowcipny człowiek, gdyż jego sławne ucinki zawsze były wyuczone, wysmażone, gorzkie, a niesmaczne. Umiał on po francusku tyle, ile to zwykle uczeńsi organiści umiewają po łacinie lub wiejski pleban; po niemiecku trochę mniej od żyda; po polsku tyle, ile słudzy miejscy. Strzelał tak, że nigdy, jak żyje nie trafił; pił za trzech, jadł za czterech, gadał za dziesięciu, a więcej jeszcze śpiewał. Proszony czy nie, gdzie był, choćby przy łóżku umierającego, musiał się dobrać do jakiej gitary, otworzyć sobie fortepian i bijąc akorda, których połowy nieposłuszne palce wydać nie chciały, beczał swoje piosnki czasem wesołe, częściej przez nos śpiewane, czułe, o Filidzie, Damonie, Kloryndzie, Irydzie, Ewelinie, Koryllu i tym podobnych bohaterach, które wszystkie ekonomówny za arcydzieło sztuki najświeższe uważały i wzdychały nad niemi mocno. U ekonomówien też i drobniejszej szlachty sława jego dowcipu, rozumu, nauki, maniery i znajomości świata, świeciła jak gwiazda.
Takie to było towarzystwo myśliwców, w którem Gustaw piekielne pół dnia nudzić się musiał; gdyż po południu dopiero powrócił do domu zmęczony, chory, a co najgorzej udręczony konceptami bez sensu, dowcipowaniem bez dowcipu towarzyszów swoich, którzy wiedząc o jego położeniu na świecie i ubóstwie, mieli sobie za rzecz arcychwalebną żartować z niego, ile razy zręczność się podała, i pytać się go po sto razy dla dokuczenia: ile bierze pensji za guwernerkę? Czy siada do stołu i t. p.
Znudzony tem Gustaw, na ostatek odpowiedział im dość grubo:
— Wszyscy panowie, jak widzę, potrzebujecie guwernera, ale za żadne pieniądze świata nie podjąłbym się was uczyć. — Pół śmiechem, pół kwasem pokryto tę odpowiedź, ale wszyscy z niego bardzo byli niekontenci: i pan Tryk, którego dowcipu nie chwalił jak wszyscy, a francuzczyzny na nieszczęście kilka razy nie zrozumiał; i bracia Marmurki, którym mamunia zakazała wdawać się z hołotą; i pan Bonifacy, którego opowiadania o łosiu nie dosłuchał; i pan Wincenty, którego niechcący rozjątrzył Gustaw, coś dwuznacznego o pieniądzach powiedziawszy; i pan Trepsza, którego charcicę zepchnął z kolan, właśnie gdy się na nich umieściwszy, wygodnie do snu długiego zabierała. Franciszek wracał do domu triumfujący; zabił lisa, którego powiesił na drzewie, bo skóra na nic się nie zdała i uszczuł dwa zające, które psy zjadły, a przytem naśmiał się do rozpuku.
— Zastaniem Marysię, Gustawie! — rzekł zbliżając się do bramy z szyderskim uśmiechem. Serce Gustawa mocno bić zaczęło, ale Maryni jeszcze nie zastali.





XVII.
Marynia.
Nie za staraniem, ani przez mą sprawę
Miła, po tobie znam taką postawę, —
Szukaj, jako chcesz, nie znajdziesz przyczyny,
Chyba, żeć milszy podobno kto inny.
Kochanowski, Ks. I. XV.

Trzask z bicza! Goście? Nie, nie goście!
— To Marynia!
Gustaw spłonął cały i wyszedł z innymi na ganek; Franciszek śmiejąc się szydersko, z oka go nie spuszczał.
Z daleka widać było kocz czterokonny, a w nim dwie kobiety w kapeluszach z kwiatami, strojne, wesoło rozmawiające. Furman powtórzył biczowe powitanie i pojazd zatoczył się przed ganek. Gustaw spojrzał i nie poznał Marji.
Onaż to była czy nie? Marja lat dziecinnych, Marja z pod bzów kwitnących? Ta Marja była dojrzałą, poważną panną, bladą, piękną jak anioł, wystrojoną jak obraz cudowny; ale w jej twarzy malowało się tylko zimne zadumanie, i roztropna, wytrawionej kobiety rozwaga; brak w niej było tego uczucia, tej swobody, które Gustaw pamiętał.
Druga kobieta ospowata, czarna, wysoka, skoczyła za nią z pojazdu; poprawiając loki, przywitała się ze wszystkimi prędko, pochwyciła woreczek i torebkę z kocza i zaczęła gadać tak, jak młyn miele w czasie burzy, gadać bez oddechu, bez przestanku, oglądając się tylko, czy słuchają, plując w koło na ziemię, na niebo, na ludzi, zażywając tabakę i częstując nią wszystkich. Marynia nie poznała Gustawa, ukłoniła mu się zimno, i dumnie odwróciła się do matki i zapytała:
— Kto to taki?
— To Gustaw!
— Nie poznałam — odpowiedziała rumieniąc się trochę; a Gustawowi biednemu już się serce ścisnęło. Widział, że był zapomniany; widział to po stroju, po spojrzeniu przeczuł.
— A jak się ma pan Gustaw? — odezwała się Marynia głosem słodkim i lodowatym — tak dawnośmy się nie widzieli!
— Dawno! jak gdyby nigdy! — odpowiedział Gustaw smutnie. — Marynia poszła się ubierać, za nią pani Ostrowska i Franciszek. Gustaw smutny i przybity zimnem jej przyjęciem, został z rodzicami na ganku. Po chwili wziął kapelusz i czując łzy w oczach, poszedł do ogrodu, pod te same bzy dawniejsze!
A w pokoju Maryni, gdzie przed zwierciadłem ziewając po całonocnym tańcu poprawiała loki, żywa była rozmowa. Franciszek siedział w krześle. Pani Ostrowska chodziła po pokoju z tabaczką.
— Nie poznałaś Gustawa — mówił do Marji brat ze śmiechem — a wszak to pierwszy kochanek?
— Dajże mi z nim pokój — odezwała się z gniewem siostra — u ciebie każdy moim kochankiem.
— Cóż to ten pan Franciszek nie wymyśla — dodała pani Ostrowska — aby tylko gadać, któż zaś widział, wszakże to podobno cioteczny brat i ubogi?
— Jak turecki święty — odpowiedział Franciszek.
— Smutną też ma minę.
— A tobie jak się zdaje Maryniu? — zapytał śmiejąc się znowu.
— Nie uważałam — zawołała prędko — widzę, że mi już nim myślisz dokuczać, proszę z góry dać temu pokój! Bo mamie powiem.
— A cóż mi mama zrobi? — prawda, Ostrosiu?
— Co mówiłeś?
— Prawda, że koń siwy zawsze jest starszy od gniadego — powtórzył niby drwiąc Franciszek.
— Co?
— Pytałem się, czyście się dobrze na imieninach bawiły?
— Ale jak! — odpowiedziała pani Ostrowska ze zwykłą sobie szybkością. — Wystaw sobie: sto osób, lody, awantury, pióra, brylanty, awantury, tance! I ja tańcowałam, słowem awantury!
— Któż to tak był szczęśliwy, że z panią tańcował? — drwiąc ciągle, zapytał Franciszek. Ospowata i czarna pani Ostrowska odpowiedziała z krzywą miną:
— Wszyscy.
— Musiało braknąć kobiet?
Pani Ostrowska schwyciła się, dała klapsa Franciszkowi, pogroziła mu na nosie i wyjąwszy z woreczka karmelek zatabaczony, rozłamała go na dwoje, a mniejszą jego połowę podając Franciszkowi, rzekła z uśmiechem:
Słodkiem za gorzkie płacę.
— Bo jabym też gorzkiego nie przyjął — odpowiedział Franciszek. — Lecz! ach! zapomniałem — dodał — wszak z rąk Pani wszystko słodkiem? — I śmiał się, kręcił, paplał na wyścigi, z niewygadaną panią Ostrowską, aż póki Marynia nie poprawiła ubrania, loków, sukni i nie oznajmiła, że się chce położyć, bo ją głowa boli. Wyszli, a ona obejrzawszy się tylko, pobiegła sama do ogrodu i jakby przeczuciem trafiła na miejsce, w którem Gustaw smutny, zamyślony, siedział jak przed czterema laty!





XVIII.
Piosenka.
A mnie się zdało, żem był wszystek w niebie,
Dziś inne wiatry przeciwko mnie wieją,
Straciłem wszystko razem i z nadzieją.
Kochanowski, Ks. I. XV.

Znaleźli się, stanęli, spojrzeli i milczeli oboje. Ona zdjęła z szyi na wstążce zawieszony pierścionek ślubny matki Gustawa, on zdjął z palca obrączkę. I oddali je sobie nazad.
— A nasza miłość? — rzekł Gustaw po cichu.
— Dzieciństwo! — odpowiedziała Marja.
— A nasze przysięgi?
— Nie pamiętam!
— Bądź zdrowa!
— Adieu!
I suknia jej znikła w krzakach, a głos z daleka inną już piosnkę zanucił, piosnkę wesołą, którą śpiewała Marynia odchodząc, szczęśliwa, że się pozbyła ostatniej pamiątki wiążącej ją z dawnym kochankiem.
Długo dźwięczały w jego uszach słowa tej pieśni, a w sercu na zawsze zostały:

Chodź, mój motylu, chodź mój skrzydlaty!
Zaprzęgnę ciebie! wieź mnie wysoko!
Lećmy na łąki, lećmy na kwiaty.
Gdzie serce zechce, zapragnie oko,
Przez wszystkie nieba, przez wszystkie światy
Nieś mnie daleko, nieś mnie wysoko!





XIX.
Nazajutrz rano.
W godzinie wszystko Bóg wywróci snadnie.
Kochanowski, Ks. I. XIV.

Nazajutrz rano Gustaw wyjeżdżał, nie płacząc jak wprzódy: blady, smutny, w niemej rozpaczy. Żegnał się ze wszystkimi: panna Marja siedziała w oknie i oskubywała wielki bukiet białego bzu, śpiewając znowu o motylu. I powóz już był przed gankiem, jeszcze go ciotka błogosławiła na drogę, a pieśń o motylu zawsze jednym głosem nucona, brzmiała w oknie nad jego głową.
Spojrzał, chciał choć jednego wejrzenia na całe życie, i tego nie dała Marynia, bo bukiet tak był wonny! możnaż było porzucić go dla Gustawa? Matka posłała po nią, aby się pożegnała z bratem. — Jestem chora! — odpowiedziała posłańcowi i nuciła ciągle!
Wyjechał, a w bramie jego nędzna bryczka spotkała wytworny koczyk, karemi anglezowanemi końmi zaprzężony, w którym siedział przystojny mężczyzna.
I widział jak Marynia wychyliła się z okna, jak on się jej ukłonił, a ona do jego kocza rzuciła bukiet bzów, który trzymała w ręku.
Widział to, i pojechał.





XX.
O miłosnych przysięgach.
Skąd tę niestałość białogłowy mają,
Że się jako wiatr letni odmieniają?
Kochanowski, Ks. I. XV.
— Ale co komu rzecze białogłowa,
Pisz jej na wietrze i na wodzie słowa.
Tenże, Fraszki Ks. I.

Tu zastanowić się musim nieco nad rzeczą dotąd prawie nieroztrząsaną, a jednak wielkiej wagi będącą: nad miłosnemi przysięgami, ich świętością, wagą i trwałością. Zaczem proszę o chwilę cierpliwości, a zaręczam, że długo mówić o tem nie będę, bo wiem, jakie to moim czytelnikom przykre może wzbudzić wspomnienie. Przysięgi te uważane są pospolicie w jednym stopniu z temi, które codziennie z ust człowieka wychodzą: bez żadnego celu i wagi; i bardzo słusznie, bo w wszystkich przysięgach miłości niema ani kropli sensu. Można komuś przysiądz wierność, ale miłość!?... Ona wchodzi i wychodzi z serca niewiadomym sposobem, wzrost jej nietylko od człowieka zależy. Jest to rodzaj gorączki pochodzącej z przyczyn zewnętrznych i schodzącej podobnież. Możnaż przysięgać, że będziem całe życie mieli gorączkę? Przysiądz, że się będzie kochało, jest to przysięgać po pijanemu, że się nigdy nie wytrzeźwi, a wytrzeźwienie, nie pytając człowieka, samo przychodzi z ustaniem przyczyny. Kiedy dwoje dzieci kocha się serdecznie, z całym ogniem swemu wiekowi właściwym, powinny sobie przysięgać, że się będą kochać, póki tylko będą mogły; nigdy, że się będą kochać zawsze, bo w takiej przysiędze niema sensu, jakeśmy tylko co dowiedli. Toż samo jest przysiądz komuś szacunek, bo ten także póty się tylko w sercu trzyma, póki nań ktoś zasługuje. Wierność jest zupełnie co innego: być wiernym zależy, a przynajmniej powinno zależeć od człowieka, można więc przysiądz na wierność, ale nigdy na miłość i szacunek wieczny. Między erotologami wielkie jest i nierozwiązane pytanie jak zadanie kwadratury koła. Od czasu królowej Bianki, do panny Scuderi, nic stanowczego nie mamy, nikt tego gordyjskiego węzła nie przeciął. Co zrobić, kiedy jedna strona kocha, a druga zapomniawszy przysiąg, przestaje? Nasz wiek XIX. łatwo na to odpowie. Naprzód przysięga złamana z jednej strony, drugą obowiązywać przestaje, a jeśli jej serce tak będzie uparte, że się odwiązać natychmiast nie potrafi, może sobie narzekać na niewiarę ludzką, co jest wielką osłodą w takiem położeniu, kląć cały podsłoneczny świat i zalewać się łzami, póki czas, to panaceum powszechne, nie zabije gorączki, lub człowieka.
A propos przysiąg dodajem jeszcze, że Filip, król macedoński (którego mocno przepraszam, że go z grobu wyciągam), powiedział bardzo rozumnie, że dzieci cackami, a ludzie dorośli przysięgami się bawią. Jest to dosyć dobra zabawka, szkoda tylko, że się łamie tak często. Wieczne odpocznienie Filipowi Macedońskiemu!





XXI.
Niemasz dziś, jedno kupcy a rataje!
Kochanowski, Satyr.
Gdzieby w ludziach nie było takiego starania
O te biedne pieniądze?
Kochanowski, Satyr.

I znowu powrócił Gustaw do miasta, chociaż miast nie cierpiał, ich ruchu, ciasnoty, krzyku, ciężkiej atmosfery, ludzi samolubów, kobiet bez wstydu, dzieci zestarzałych przed młodością, młodzieży moralnie umarłej przed dojrzeniem, zepsucia pod wszystkiemi kształty, przedajności wszystkiego, zacząwszy od ciała, skończywszy na duszy. Lecz cóż począć było, poeta nie miał nawet kątka na szerokiej ziemi, gdzieby mógł marzyć spokojnie, nie miał drzew, którychby cień należał do niego, kwiatu, któryby mu kwitł i pachniał, musiał wracać do miasta, do murów, do steku ludzi i błota, bo miasto do każdego należy, kto mu zapłaci; wieś jest żoną wierną, miasto nierządnicą, wszystkich za pieniądze przyjmuje!
Serce Gustawa bolało nad Marją, której wspomnienie niósł z sobą, nie mogąc pogodzić dawnych pamiątek z teraźniejszą jej obojętnością. Kochał tamtę, Marją dawniejszą, z którą się połączył ślubem pocałunku, przy śpiewie słowika, pod kwitnącemi bzami; dla tej drugiej Marji, słusznej i bladej, był zimny. Szkoda mu było tamtej, a tamta już umarła, tamtej nie było już na świecie, tylko w sercu jego, i nigdzie nawet w niebie nie miał jej zobaczyć. Tamta Marja była robaczkiem, z którego wyleciał i rozwinął się motyl, a w tym motylu nie było jednak nic z dawnej postaci, nic dawniejszego, choć był tym samym robaczkiem. I ludzie zmieniają się jak motyle!
Lecz erotyczne smutki Gustawa rozbić się musiały o smutniejszą rzeczywistość nędzy, o konieczną potrzebę pracy dla życia. Sądził, że poświęcając się piśmiennictwu, literaturze, poezji, będzie miał i z tego kawałek chleba, i w tej chwili rachował nieborak, wiele mu przynieść może jego święty zapał i gorące myśli poetyczne! Stawały mu tylko na przeszkodzie młodość i nieznajomość, jeszcze miał przed sobą do odbycia cały nowicjat autorski, zaczynający się krytyką mechanizmu, bez myśli i sensu, kończący się triumfalnie papuziemi pochwałami głów cielęcych: nowicjat straszny, którym potrzeba przejść we wszystkich upokorzeniach i mortyfikacjach ciała i duszy, póki na uściech tłumu nie wypłynie nazwisko przyjęte oklaskami lub szyderstwem.
Gustaw w nocy, w chwilach zapału, pracował dla siebie i dla sławy, w dzień dla pieniędzy. Tłumaczył artykuły gazeciarzom, poprawiał druk słowników, znosił najplugawsze ciężary literackie, żeby tylko żyć i cząstkę życia ulubionej pracy poświęcić. Lecz prędko postrzegł, że jego nadzieje sławy i pieniędzy były marzeniem, jak wszystkie nadzieje.
Napisawszy pierwszą swoją książkę poezji, Gustaw jednego ranka wybrał się z nią do księgarzy.
— Cóż to jest? — zapytał pierwszy, krzywiąc długą bladą twarz swoją, zagryzając usta i ryże zacierając bakenbardy.
— Poezje!
— A! Poezje! — odpowiedział księgarz i zaczął przewracać. — Pan byś to chciał drukować? zapewne swoim kosztem?
— Nie, chciałbym to sprzedać.
— Ja nie mogę być nabywcą, — rzekł krztusząc się księgarz, — zawaloną mam drukarnię słownikami, gramatykami. Poezji teraz nikt nie czyta, a tem mniej kupuje.
Gustaw już brał rękopism pod pachę.
— Jednakże, — rzekł księgarz, — gdybyś mi pan zostawił do przeczytania.
— Najchętniej!
Po kilku dniach przyszedł po rękopism. Księgarz mu go oddał z niskim ukłonem.
— Bardzo przepraszam! ja go nie nabędę!
— Dlaczegoż?
— Interesa, jestem tak zawalony! Niech się pan nie gniewa, ale w istocie — bardzo przepraszam. Prawdziwie — zresztą — mógłbym coś ofiarować, ale tak małe i niepewne zyski, że honorarjum jest prawie żadne.
— Jednakże, naprzykład! — zapytał Gustaw.
— Kilkanaście rubli! — odpowiedział księgarz.
— Za dwuletnią pracę! — wykrzyknął poeta.
— To się więcej pisze dla sławy, niż dla zysku, — odpowiedział gryząc usta typograf.
— Więc przyjmuję, — rzekł Gustaw, — ale chciałbym pięknego i jak najprędszego wydania.
— W przeciągu roku! — odpowiedział księgarz niedbale; co się tyczy zapłaty, pomówimy o tem, niech pan rękopism zostawi. Może pan wziąć honorarjum książkami, mam wiele ksiąg naukowych, doskonałe dykcjonarze, zresztą zobaczymy po wydrukowaniu.
I już miał wychodzić, unosząc rękopism do kancelarji, gdy Gustaw mu go wziął z rąk i ukłoniwszy się, wyszedł nic nie mówiąc. Ta sama scena powtórzyła się z małemi odmianami u wszystkich współbraci księgarza i wówczas dopiero przekonał się Gustaw, wielą to trudnościami dochodzić trzeba do nędznej sławy i nędzniejszych pieniędzy! Księgarze, którzy handlują rozumem, nauką, poezją, jak drudzy solą i woskiem, są prości handlarze, żadnej w nich duszy, uczucia, względu, żadnego poważania dla talentu, skoro tylko ten nie przynosi pieniędzy; u nich są wiadomości o cenie płodów umysłowych, jak u drugich kupców o zbożu i drzewie.
— Teraz, — pisze jeden do drugiego, — poszły w cenę poezje, romanse spadły, słowniki płacą, naukowe książki sam czas drukować i t. p.
Dla tych kupców może Camoens umierać w szpitalu, Chatterton otruć się sto razy, Homer błądzić po jałmużnie, Chenier pójść pod gilotynę, Tasso gnić w więzieniu; oni spokojnie żyć sobie będą ich mózgiem, ich duszą, ich zapałem, nie czując ani iskry wdzięczności, ani odrobiny czucia. Dla nich najpiękniejsza książka jest ta, co się najlepiej przedaje, słowniko-pisarz, kompilator dla nich jest śmietanką genjuszów, bo jego karłowate robótki najgęściej się przedają. Są to kupcy, kramarze i nic więcej, żaden prawie nie zna się nawet na tem, co przedaje, a każdy ma sobie za obowiązek chwalić dzieła najdroższe. Rachować na nich, że wesprą talent i pomogą jego rozwinieniu, jest to sądzić, że kupiec będzie się troszczył o zasianie pola, kiedy bez tego za pieniądze gotowego zboża dostanie.
Najpocieszniejsze są płacone przez nich krytyki i pochwały, gdyż każdy ma zawsze osobistego nieprzyjaciela w drugim księgarzu, z którym walczy, gdzie się tylko spotka, jak pająk z pająkiem, jak szczupak z szczupakiem, każdy z nich utrzymuje, płaci, najmuje dniowo, tygodniowo, miesięcznie, rocznie, jednego z tych genjuszów wałęsających się po świecie i szukających miejsca, który dla niego pisze prospekt, krytykę, dykcjonarz, tłumaczy romans, poezje, algebrę, botanikę, słowem co mu każą, po rublu, dwa i trzy od arkusza według ugody, który gotów za trochę wyższą cenę podjąć się encyklopedji, i sam wychodzące płody swojego dowcipu natychmiast artykułami nadesłanemi z podpisami A. B. C. D. E. F. G. H. i t. d., wynosi pod niebiosa. Bardzo słusznie! bo któżby się domyślił chwalić go, gdyby on zapobiegając obojętności, sam tego nie uczynił?!
Po długich próbach, Gustaw bezsilną ręką rzucił rękopisma o stół i powiedział sobie: będę pisał dla siebie, jeśli świat zechce, niech sam weźmie, nie będę rzucał mu w oczy pracy mojej i napierał się z nią. Lepiej się stało, bo nie wstyd oddać światu swoją duszę, talenta, lecz podle dosyć, przedawać tak siebie po kawałku. I to jest prostytucja.





XXII.
Staruszka.
Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje.
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili piękny dzień przychodzi.

Patrzaj teraz na lasy,
Jako przez zimne czasy
Wszystką swą krasę drzewa utraciły,
A śniegi pola wysoko pokryły!

Po chwili wiosna przyjdzie,
Ten śnieg znienagła zejdzie,
A ziemia, słońce skoro jej zagrzeje,
W rozliczne barwy znowu się odzieje.
Kochanowski, Ks. XI. II.

Wypróbowawszy więc, że i sławy mieć nie można bez pieniędzy, Gustaw ostatkiem już goniąc, miał wyjeżdżać znowu na wieś, na ten nudny obowiązek pedagoga, który zjadł życie tylu utalentowanych ludzi, nie mających dla zatrudnień machinalnego bakałarstwa czasu do innej pracy. Lecz jednego ranka galonowany lokaj przyniósł mu bilet z adresem mieszkania hrabiny N..., do której proszono, aby się udał natychmiast. Nie pojmując, coby to znaczyło, i nie lubiąc panów, rzucił bilet z dziewięciopunktową koroną na stolik i ubrawszy się z dosyć kwaśną miną poszedł do pani hrabiny.
Puszczono go natychmiast i w kilka minut wyszła do niego staruszka taż sama, której uratował życie, kiedy ją pojazd miał rozjechać. Taż sama, ale jeszcze bardziej pochylona wiekiem, z trąbką akustyczną w ręku i uśmiechem na ustach.
— Przecież cię znalazłam, moje dziecię, — zawołała natychmiast, zobaczywszy go i ściskając po macierzyńsku. — Miałam i mam dług wdzięczności dla Waćpana, uratowałeś mi kawałek życia, które się jeszcze trochę weselsze miało zrobić na starość! Widzisz! jestem bogata, wygrałam mój proces z dziećmi!
— Z dziećmi? — zawołał Gustaw.
— Tak, z rodzonemi córkami i synem, którzy mi kawałka chleba na starość pożałowali, niech im Bóg tego nie pamięta! Siadajże, mój chłopcze, i bądź u mnie jak w domu. — A modliłeś się ty do mego patrona?
Gustaw był zarumieniony i zmięszany, staruszka wesoła usiadła sama i kazała mu w krótkości opowiedzieć sobie jego los i życie i dalsze nadzieje, które on jak mógł najlakoniczniej, przez trąbkę do ucha jej wrzucił. — Kiwała głową:
— Znałam państwa Werner i ś. p. rodziców Waćpana, znałam! stracili majątek na posesjach, gradobicia, pożary, nieurodzaje! a Waćpan sam jeden z dzieci zostałeś?
— Sam jeden.
— I tak cię opuścili krewni?
— Nie mam im tego za złe, zdaje się zawsze ludziom, że najlepiej robią kiedy o sobie myślą.
— Prawda, moje dziecię, takich najwięcej, ale Bóg dobry. Przyjdź do mnie jutro, moje serce, koniecznie przyjdź, bardzo proszę, długom się ja Waćpana naszukała, bo mi ten dług ciężył.
— Żaden dług — to było moim obowiązkiem.
— A moim jest wdzięczność, — odpowiedziała staruszka, — przyjdź jutro o tej porze, przyjdź, moje serce.
— Moje życie, — pomyślał Gustaw, — zaczyna być podobne do powieści moralnej Marmontela.
Otóż i rozwiązanie! nagroda niezawodna, za rzecz, która się nie powinna nagradzać, bo tego nie warta. W powieściach tylko wolno moralistom, których opowiadanie niczego nie dowodzi, jak wszystko co jest dowolnie wymyślone, w powieściach tylko wolno im dzieci zachęcać do cnoty nagrodą. Ale w rzeczy, samej i to, jak wiele innych świata tego rzeczy, nie ma sensu. Cnotę potrzeba wypełnić dla cnoty, nie w myśli nagrody, inaczej będzie to prosta przedaż: — ja ci to — ty mnie to, i kwita! Jeśli staruszka zechce mnie nagrodzić, nie przyjmę tego, pomyślał, raz, że ratunek, którym jej przyniósł, niewart jest tego, drugi raz, że uczynki z serca pochodzące, sercem się płacić powinne. — Dała mi swego patrona — czyż nie dosyć?
Ale nazajutrz rano poszedł do staruszki, która z pończochą w ręku, czekała już na niego; przed nią leżał papier bielejący z daleka na stoliku, i jakiś jegomość rumiany i tłusty chodził po pokoju. Poznał go Gustaw — był to ten sam prawnik, który mu odradzał naukę prawa. Przywitano się, usiadł. Po chwili obojętnej rozmowy staruszka wzięła papier ze stolika i oddała go Gustawowi.
— Moje dziecię, — rzekła, — tyś jeden w mojem życiu pokazał mi, że ludzie czynią czasem dobrze z serca i nie są wszyscy zepsuci. Dałeś mi życie, którego wówczas i teraz nie ceniłam, znam jednak wartość twojego uczynku. Bóg oddał mi bogactwo, bez któregobym się była obeszła, dlatego, żebym ci choć cząstkę długu oddała.
Gustaw nie zajrzawszy do papieru, położył go na stole i całując rękę staruszki, te słowa powiedział do niej powoli:
— Mój uczynek niewart jest nagrody, a co uczyniłem z serca, to się sercem zapłaciło. Jakakolwiek jest ta nagroda, ja jej przyjąć nie mogę.
— Musisz przyjąć, kochanku, przerwała staruszka, ja na starość nic nie potrzebuję, moje dzieci mają dosyć. — Będę mieszkać przy tobie. Weź, weź, mój drogi! bardzobyś mnie zmartwił. Dowiadywałam się o tobie, jesteś ubogi, poczciwy i pracowity, — weź to nie jak odemnie, ale jak od Boga.
Przerwał im jurysta, który oparłszy się o stół kiwał głową.
— Dzieciństwem byłoby, rzekł do Gustawa, gdybyś Waćpan miał odmawiać tego dobrowolnego daru, który go może uczynić niezawisłym i szczęśliwym na całe życie. Jeśli cię delikatność wstrzymuje, dodam, że dzieci pani Hrabiny na ten dar chętnie zezwoliły, gdyż proces ich z matką przegrany, nic im nie ujął, lub bardzo małą część z tego, co niesprawiedliwie posiadały; rade więc są, że się tą ofiarą okupiły od gorszych daleko skutków, któreby poszły za całkowitem spełnieniem dekretu.
Gdy jurysta tak mówił, oczy głuchej staruszki biegały to na niego, to na Gustawa, chciała widzieć z jednego, co mówił, z drugiego, jaki to na nim skutek czyniło.
Wreszcie pochwyciła.
— Musisz przyjąć, przyjmiesz! Będziesz sobie żyć spokojnie, czytać i pisać, bo słyszałam, że to lubisz. Będziesz miał wieś, wszak nie lubisz miasta? wieś w pięknem położeniu. — Ożenisz się, i przynajmniej zamkniesz mi oczy, a może zapłaczesz po mnie, czego dzieci pewno nie zrobią, choć Bóg widzi, żem im tylko dobrze czyniła, a one mi się najczarniejszą wypłaciły niewdzięcznością. Niech im to Bóg przebaczy, jak ja ludzkiej słabości przepuściłam i zapomniałam!
Gustaw milczał i spuścił oczy, serce jego połechtała nadzieja szczęścia, sławy, spokojnego życia na wsi — i już mniej, a potem nic nie wymawiał. Staruszka była uszczęśliwiona, ściskała go i błogosławiła. Jurysta kłaniał mu się nizko i świat trochę weselszy zdawał się przez chwilę poecie, bo już jego marzenia podsycone rzeczywistością i jak balon gazu płomieniem, pięły się do góry i świat obejmowały lubieżnym uściskiem.
Ale jeszcze szczegółów tego daru nie wiedział. Po śniadaniu dopiero, jurysta rozwinąwszy papier, czytał akt wieczystodarowny majątku Wasilkowa z przyległościami: cum lasis, boris, gais, dombrowibus, sivis, pratis, lugis, fluminibus, molendinis etc. etc. Złożywszy papier, dodał, że ten majątek kupiony był przez męża pani Hrabiny za 500,000 złotych, że na nim niema żadnego ciężaru, długu, sum hipotekowanych, zapisów, procesu, kwestji o granicę; że gospodarstwo jest znacznie podniesione przez dawnego właściciela, że posesor płaci z niego trzydzieści kilka tysięcy złotych, że położenie majątku jest cudowne, ogród, dom mieszkalny, — wszystko, czego tylko żądać można — znajduje się. Dodał nareszcie, że prosi o przyjęcie połowy rocznej dzierżawy u niego złożonej.
Gustaw w strasznym był kłopocie, nie wiedząc jak dziękować staruszce, która zdawała się więcej uradowana od niego.
— Jak tylko rok ostatni dzierżawy upłynie, powiedziała, obejmiesz zapewne majątek na siebie, a tymczasem będziemy mieszkać w mieście.
— Jak Pani każesz, odpowiedział Gustaw.
— Jak chcesz, odpowiedziała staruszka. — Tymczasem najmij mieszkanie blizko, albo w tym samym domu, moje dziecię, i użyj choć cokolwiek majątku. Lubisz książki, naukę, ja ci zrobię znajomości po świecie, powinieneś się ożenić, koniecznie się ożenić. Będziecie mieszkać przy mnie i wami się przynajmniej pocieszę. Tymczasem zostaw mnie samą, bo mam pacierze do odmówienia, i idź odpocznij.
Gustaw wyleciał na ulicę, zawsze myśląc, że mu się śni ta nagła zmiana położenia. Przyszła mu na myśl Marja, ale przypomniawszy sobie jej zimne przyjęcie, spuścił głowę na piersi, westchnął i pomyślał: Moja Marja umarła!
Przerwał mu tę myśl lekarz Adam, który już wiedząc o tem zdarzeniu, o którem całe miasto gadało, chwycił go i uścisnął.
— Winszuję ci, rzekł śmiejąc się wesoło. — Śmiałem się z ciebie, gdyś tę staruszkę wyratował, lecz to ci szczęście przyniosło. Odtąd będę utrzymywał, że niema lepszej rachuby jak chodzić po ulicach i ludzi z pod koni ratować.
Drugi i trzeci znajomy wpadli potem na Gustawa z powinszowaniami; każdy mu patrzył w oczy, chcąc widzieć zmianę losu na jego twarzy, ale twarz jego była smutną, bo sobie przypomniał Marję.





XXIII.
Zemsta.
Za jednego krzywdę
Oni się wszyscy wzięli.
Kochanowski, Odprawa postów greckich.

Kiedy Gustaw opowiedział staruszce całe swoje życie i swoję miłość dla Marji, swoje przyjęcie ostatnie i charakter pana Werner, i wypadek, który go wygnał z ich domu, podniosła się na kanapie, oczy jej zaświeciły i zawołała:
— Teraz pojedziesz do nich, weźmiesz kocz nowy, kupisz konie, ubierzesz się najwytworniej!
— Po cóż? zapytał Gustaw, — ja Marji nie chcę!
— Ani ja dla ciebie! odpowiedziała staruszka. Ale potrzeba, żebyś ich trochę nawzajem upokorzył, ich co cię tak dumnie przyjęli, potrzeba, żebyś im pokazał, że jesteś bogatszy od nich, że nic nie potrzebujesz, potrzeba, żebyś im pozawoził prezenta, gdyż tym ludziom, jak widzę, prócz jednej pani Werner, prezentami można zapłacić, a sercem nie warto! Pojedziesz, o! pojedziesz do nich! I to co najprędzej!
Zadzwoniła zaraz, cała zajęta myślą wyprawienia go do nich, wprzód nim tam wieść zaleci o jego zbogaceniu. Cały dom był w ruchu.
— Jutro zaraz pojedziesz, — wołała staruszka, dając rozkazy. Poczyniono przygotowania do drogi, ona sama wybierała liberję, konie, pojazd, płaciła i przepłacała, ciesząc się tą małą zemstą i przepychem Gustawa, do którego codzień mocniej się przywiązywała. Łatwo się to daje tłumaczyć: kobieta a sama jedna, ujęta jego wdzięcznością, nadskakiwaniem, łagodnym charakterem, rozpływała się we łzach mówiąc o nim, i o nim tylko dnie i noce myślała. Codzień jakiś nowy dar, cacka, strój, dowodziły tej nieustannej pamięci. A gdy przyszło go pomścić, jakże się całem sercem wzięła do tej niewinnej zemsty, jakże go ustroiła i obsypała wszystkiem, co może mieć wartość w oczach ludzi, którzy tylko złoto i bogatych cenią i szanują.
— Będę cię czekać niecierpliwie, powiedziała mu nareszcie na wyjezdnem, — nie baw się długo, choć wiem pewno, że cię teraz zatrzymywać będą. Wracaj prędko, bo stary nie wie dnia i godziny, a zawsze się śmierci spodziewa! Chciałabym, żebyś mi oczy zamknął.
Gustawowi łzy w oczach stanęły, gdy do pojazdu siadał.





XXIV.
Drugie odwiedziny.
A ci co z tobą teraz przystawają,
Twej się fortunie, nie tobie kłaniają.
Kochanowski, Ks. II. III.

— A ja w szlafroku! — krzyknął p. Werner, porywając się z kanapy i biegnąc się przebrać, zobaczywszy przez okno świeży kocz czterema pięknemi końmi zaprzężony, zajeżdżający szumnie przed ganek.
— Któż to jest? zawołała pani Ostrowska, nieznajomy ekwipaż. — To gość z daleka!
— Nie rozumiem! — krzyknęła Marynia, przyglądając się powozowi, uśmiechając się do siebie i myśląc: pewno do mnie przyjechał!
Pani Werner prędko kazała pościągać kapki z krzeseł, pył pościerać i zdjąć serwetę od kawy. Lokaje biegli się dowiedzieć, kto to taki? Pan Werner aż dwóch posłał, oba przybyli z wiadomością: — pan Gustaw!
— Poszaleli! czy co? krzyknął stary, kręcąc peruką: pan Gustaw! takim koczem z liberją! takiemi końmi! osły!
Tenże sam głos dał się słyszeć w salonie! — Tobyć nie może, to być nie może! Marja niespokojna trzęsła głową i patrzała w źwierciadło, nieukontentowana tą wiadomością. Pani Ostrowska szastając się po salonie z tabakierką wypytywała się, czy to ten sam, co był niedawno.
— Ale to być nie może! zawołali wszyscy nareszcie! — I w tej chwili otworzyły się drzwi, a Gustaw wytwornie ubrany, śmiałym krokiem, mocno jednak zarumieniwszy się, wszedł do salonu. Pan Werner stał na progu drugiego pokoju w nowym fraku, przyczepiając dewizki do zegarka, i zobaczywszy Gustawa, a za nim zamykające się drzwi, poszedł się rozebrać. Pani Werner przyjęła go czule, ale trochę zmięszana, Marja zimno, obojętnie, a dla odstręczenia od siebie, trochę pogardliwie, pani Ostrowska z wytrzeszczonemi ciekawie oczyma.
Wszedł nareszcie pan Werner w szlafroku i zimno Gustawa przywitał. Potem pobiegł do okna spojrzeć na kocz.
— Śliczny ekwipaż! Czyjże to, Gustawie? zapytał.
— Mój! odpowiedział Gustaw zimno.
— Twój? zakrzyknął zdziwiony, odwracając się szybko od okna, a wszyscy spojrzeli po sobie.
— Cóż, skądże to? wygrałeś w karty? co?
— Nigdy nie gram! odpowiedział Gustaw, kupiłem go.
— Ale skądże wziąłeś pieniędzy? zapytał niecierpliwie pan Werner.
— Mając taki, jak ja teraz mam majątek, cóż dziwnego, że mam kocz i konie! — Podziwienie wszystkich rosło. Milczeli.
— Ale skądże znów masz majątek? zapytał Werner, jeśli sukcesja jaka, to i mojej żonie przypada połowa... A możeś się?...
— Nie, nie jest to ani spadku, ani ożenienia skutkiem, odpowiedział Gustaw powoli, patrząc na Marję, która wielkiemi oczyma patrzyła także na niego. — Sądziłem, że to być musi od dawna wujowi i cioci wiadomo.
— Cóż? ale cóż takiego? — zawołali pan Werner z podziwieniem, pani Werner z radością.
— Niema nic ciekawego, to później opowiem, — rzekł Gustaw niedbale, — wszak Wuj pozwoli mi przenocować?
Pan Werner już dzwonił z całej siły.
— A jakże, jakże, kochany Guciu, konie do stajni!
I wszyscy poruszyli się, szepcąc do siebie, ruszając ramionami, nie pojmując nic jeszcze; Gustaw zimny, obojętny, chodził po salonie i nie patrzał nawet na Marję, która zaczynała już być obrażoną jego obojętnością, wprzódy tak usilnie pożądaną.
— I jakże to było? i co to było? — rzekł p. Werner natychmiast wracając. — Powiedzże nam to, Guciu, jesteśmy ciekawi, cieszym się twojem szczęściem, mocno się cieszym!
— Było to tak, — odpowiedział nareszcie Gustaw głośno i powoli: — Wyratowałem na ulicy od roztratowania końmi ubogą staruszkę, tą staruszką była hrabina N., która wygrawszy proces z dziećmi, zapisała mi darem majątek Wasilków.
— Wasilków! krzyknął pan Werner, chwytając się za perukę. — Na Boga! pszenne grunta, rzeka! staw! 40,000 intraty przy dobrem gospodarstwie! E! toś ty bogatszy od nas!
I stał osłupiały. Marja wyszła z pokoju. Pani Ostrowska już Gustawa częstowała tabaczką, pani Werner go ściskała, a pan Werner ruszał ramionami, chodził po pokoju i myślał: — gdybym był wiedział, byłbym tam Franciszka posłał na ratunek.
— A gdzież jest brat Franciszek? — zapytał Gustaw.
— Na polowaniu! — odpowiedziała matka.
Potem rozmowa powolna i żywa, na przemian tysiąc pytań, odpowiedzi, powieści, śmiechu i wszystkiego tam było przez wieczór, póki się nie wtoczył Franciszek ze swojem towarzystwem myśliwskiem. Słychać go było z daleka, a pan Werner był jak na gorących węglach, lękając się, żeby zimnem przyjęciem Franciszek nie obraził nowego bogacza. — Bo — myślał sobie, — kto wie? blady, chudy, może umrzeć bezdzietnie, my najbliżsi krewni! kto wie?! i tak ten samolub już swoje korzyści rachował w szczęściu Gustawa, już myślał jak mu się przypochlebić, już dumał nad wymyśleniem pretensji do niego za utrzymanie, za koszta wychowania i t. d., jak ci wszyscy, co się nigdy cudzem szczęściem inaczej cieszyć nie umieją, jak wyciągając z niego dla siebie korzyści i widoki!
Franciszek nie sam był jeden: — bracia Marmurki, pan Bonifacy i pan Trepsza towarzyszyli mu. Z trzaskiem otworzyli drzwi salonu, a każdy z nich niósł w ręku zająca.
— Ot to! polowanie! — wykrzyknął wchodząc Franciszek, — charty nasze popisały się należycie, trzy godziny, trzy zające.
— A moja chartka, — rzekł pan Trepsza, — zawsze była na przodzie, i wodziła tylko resztę psów za sobą.
— Co to zające!! — odezwał się pan Bonifacy, — łoś, to zwierzyna. — W roku 1812 — było to w jesieni...
— Ubiłeś łosia! — przerwał mu Franciszek, — wiemy o tem dobrze. — I zaczęli się witać wszyscy. Bracia Marmurki ukłonili się jednakowo i oba razem wszystkim, w takt jak dwie lalki poruszone jedną sprężyną, usiedli obok siebie, jednakowo się trzymając, milcząc, wyprężeni jak struny, uśmiechając się tylko za wspólną zgodą do pani Ostrowskiej, która wzięła na siebie obowiązek zabawienia ich.
Ojciec porwał Franciszka nieznacznie na stronę.
— Czemu się nie witasz z Gustawem, rzekł mu na ucho. — Gustaw tu jest. — Osobliwszym przypadkiem stał się bogatym, ma pół miljona majątku. Bądźże grzeczny dla niego.
— Ożenił się?
— Ej nie, potem ci opowiem, — rzekł ojciec, — idź, idź się przywitaj! tylko serdecznie.
Franciszek, nie w ciemię go bito, skoczył tak namiętnie ściskać braciszka, że mało go nie udusił.
— A! jakem szczęśliwy, że cię widzę! jakże ci zdrowie służy? Utyłeś, zdaje mi się? ślicznie wyglądasz, siadajże, proszę!
— Wszak to ten hołysz, co to był na polowaniu?
— Ten sam hołysz, co moją chartkę zepchnął z kolan; jakiś fanatyk! — odpowiedział p. Trepsza.
— Miljonowy pan! — przerwała im po cichu, przysuwając się pani Ostrowska, — czy nie wiecie? a! to awantura arabska! scena! uratował z pod koni na ulicy jakąś hrabinę, i ta darowała mu ogromny majątek! a! awantura! ktoby się tego spodziewał!
— Jemu? — zapytał p. Trepsza.
— Tak, jemu!
— A! rozumiem! — odpowiedział p. Bonifacy, — musiał... i kiwnął głową, dając do zrozumienia panu Trepszy, z czego to wzbogacenie powstać mogło.
— A! broń Boże! — przerwała pani Ostrowska. — Waćpanowie to zaraz takie niegodziwe podejrzenia wymyślacie. — To siedmdziesięcioletnia kobieta!
— Bywają przykłady! — odpowiedział p. Bonifacy, — wiem właśnie jedną anegdotkę stosowną.
— Daj temu pokój! rzekł Trepsza niecierpliwie, — ot lepiej zaproponujemy mu wista. Możemy go ograć. — Z rozegranej wyniknie faraonik; — trzeba łyka drzeć. I zaraz rozpieczętowawszy talję kart, podał Gustawowi cztery jak zwykle do wyboru.
— Ja nie grywam nigdy, — rzekł Gustaw, — długie ubóstwo nauczyło mnie oszczędności, — nie było co przegrywać, teraz nie umiem.
— Ale jakto nie umieć, — rzekł, nalegając p. Trepsza, — dla kompanji! dla kompanji! to może jaką inną grę — na prawo, na lewo — to bardzo łatwo, a wieczór tak długi.
— W tym domu, — rzekł Gustaw z uśmiechem — będzie mi się pewno bardzo krótki wydawał. — Odstąpił przecie natręt, lecz mimo tego, założył banczek w nadziei, że się Gustaw do niego później przyłączy; — choć bardzo się na tem omylił. W położeniu Gustawa to było najśmieszniejsze, że nie bardzo jeszcze dawno, w tym samym domu, od tych samych osób, pogardzony, zapomniany siedział w kącie; teraz w jego osobie oddawano podły hołd złotu, które do niego przyszło. — O ludzie! — pomyślał, — o głupcy! trzeba być ubogim, ażeby poznać podłość waszą i nędzne rachuby, kryjące się pod zimnemi pozorami grzeczności. — Teraz już mnie nie oszukacie, wiem, ile wam wierzyć!
Ku wieczerzy przyszła i Marja, w bardzo złym humorze, do salonu. Skarżyła się na ból głowy i nie chciała grać na fortepianie. Franciszek uczynny ciągle ją zbliżał do Gustawa i żartował z nich; ojciec teraz już życzący go sobie całem sercem za zięcia, przypominał im wszystkie dzieje młodości, lecz oni oboje byli obojętni, — nic ich już nie wiązało. Nareszcie niby przypadkiem zostawiono ich samych przy fortepianie. Marja patrzyła w okno, Gustaw na salę — nagle obudził go z dumania dźwięk cichy fortepianu: była to nuta bardzo mu znajoma, tej dawnej ich piosenki:

O mój aniele, pójdziem połączeni
Przez świat i życie, rozkosz i boleści,
Jak powój, co się na dębie zieleni
I miękkim listkiem korę jego pieści!
Jak dwie łzy oczu, dwa piersi westchnienia,
Razem do życia i świata skończenia.
Ty ze mną zawsze, ja zawsze przy tobie,
Na świecie, w niebie i w grobie!!

O mój aniele, pójdziem połączeni
Przez świat ten zimny, przez życie bez celu,
Przez burze lata i wichry jesieni,
Razem, mej duszy luby przyjacielu,
Jak dwie łzy oczu, dwa piersi westchnienia
Razem! o! razem do świata skończenia,
Ty ze mną zawsze, ja zawsze przy tobie,
Na świecie, w niebie i w grobie!

I coraz ciszej ustała piosnka i westchnienie Marji zakończyło ją, a Gustaw mimowolnie w przeszłość przeniesiony, uniósł się ze łzą w oku w krainę marzeń i w niej zobaczył pierwszy pocałunek i dawną Marję swoję. — Lecz spojrzał tylko — i urok pękł od razu — nie była to Marja z pod bzów kwitnących! Zbliżył się do fortepianu i jedną ręką po cichu zagrał na odpowiedź wesołą pieśń drugą:

Chodź, mój motylu, chodź, mój skrzydlaty!
Zaprzęgnę ciebie! wieź mnie wysoko!
Lećmy na łąki, lećmy na kwiaty.
Gdzie serce zechce, upatrzy oko,
Przez wszystkie nieba, przez wszystkie światy,
Nieś mnie daleko, nieś mnie wysoko!

Marja od pierwszego uderzenia w klawisze porwała się szybko, spojrzała i odstąpiła od fortepianu. Zrozumiała ona dobrze tajemną rozmowę, — poszła do okna i dumać zaczęła.
Teraz w jej sercu kobiecem obudziła się miłość wzgardzona. Póki jej żądał biedny Gustaw, nie była — teraz kiedy ją odpychał, wzrastała ze zgasłych popiołów. — Nie przypuszczam, nie chcę wierzyć, boję się wnioskować, aby podły pociąg do złota kierował sercem, lub postacią uczuć Marji, jeśli w niej uczuć nie było już wcale. Postępowanie jej mogło być tylko zwykłą kobiecej naturze sprzecznością, a trudno też zaprzeczyć, choć smutno wyznać, że przepych i powierzchowność niewiadomym, magnetycznym sposobem często na uczucia tej natury wpływają. — Rozeszli się więc po tej muzykalnej rozmowie, nie tak obojętni, jak trochę rozgniewani na siebie! a bardziej jeszcze zgody pragnący. — Poznał Gustaw obudzające się w Marji uczucie, i już powoli zaczął w niej upatrywać podobieństwo i tożsamość z dawną Marją swoją, tak dalece biedny potrzebował drugiego serca, któreby sercu jego biciem i uczuciem odpowiedzieć mogło.
— Cóż to jest, żeście z Marją tak na zimno? rzekł mu Franciszek cicho, — czy się gniewacie?
— O! bynajmniej, odpowiedział Gustaw, — lecz mogłeś uważać, że tak samo było i za pierwszym razem, kiedym tu był.
Franciszek zagryzł usta. — Goście grali w karty.
— Ty nie grasz? zapytał Gustawa pan Werner.
— Nigdy!
— Bardzo dobrze robisz, mogłoby to wejść w nałóg; często powtarzam Franciszkowi, że nic gorszego nad karty! — Gustaw się uśmiechnął, pewny będąc, że wszystko, co teraz zrobi, będzie zawsze najlepszem. Chciał sam jeden podumać, ale mu nie dano chwili spokojnej, wszyscy się go z kolei czepiali, a on uśmiechał się szydersko, widząc te nadskakiwania osobliwsze. Nawet p. Trepsza gadał z nim o polowaniu, nawet p. Bonifacy cztery razy opowiedział mu, jak zabił łosia w 1812 roku, nawet bracia Marmurki kłaniali mu się z uśmiechem, nawet p. Ostrowska ciągle powtarzając awantury, sceny, częstowała go tabaczką i opowiedziała mu z rzadką wytrwałością i ciągiem nie zwykłym jej rozmowom, całą historję powszechną okolicy. I ona biedna chciała go usidlić, jeśli nie twarzą, na którą i po ciemku nawet rachować nie mogła, to przynajmniej dowcipem.
Ledwie o północy dano mu zasnąć spokojnie a jaką mu jeszcze Franciszek chciał na dobitkę uczynić przysługę, tego wam nawet powiedzieć nie mogę, pewny jestem jednak, że się łatwo domyślicie...





XXV.
Pod bzami.

Patrzaj jako śnieg po górach się bieli,
Wiatry z północy wstają,
Jeziora się ścinają,
Żórawie czując zimę precz lecieli,
Nam nie lża jedno patrzeć też swe rzeczy,
Niechaj drzew do komina,
Na stół przyniosą wina,
Ostatek niechaj Bóg ma w swej pieczy.
Przypadków dalszych żaden z nas nie zgadnie.
I próżno myśleć o tem,
Co z nami będzie potem:
W godzinie wszystko Bóg wywróci snadnie.
Krótki wiek długiej nadziei nie lubi,
Niechaj nie schodzi cało,
Coć się rąk dostało,
Za to co ma być żaden ci nie ślubi.
Jeleniom nowe rogi wyrastają,
Nam gdy raz młodość minie,
I na wieki wieków ginie,
A zawżdy gorsze lata przypadają.
Kochanowski, Ks. I. XIV.

Nazajutrz rano, bardzo rano, Marja i Gustaw byli koło ławki przy kasztanie, koło bzów przekwitłych teraz jak ich serca. Znaleźli się tam, nie oznajmując sobie, że się znajdą — bo między osobami, które myślą o sobie, kochały się lub kochają, jest jakby jedna dusza, co niemi rządzi, wiedzą swoje myśli, jedne mają żądania, i charaktery ich nawet w czasie tej gorączki miłosnej zbliżają się jeden do drugiego. Tę ofiarę swojej indywidualności podłość tylko i miłość uczynić potrafią. — I nic dziwnego, bo podłość jest Proteuszem o stu postaciach, a miłość, metafizycznie i materjalnie uważana, niczem innem, jak wielką tajemnicą zjednoczenia duszy i ciała.
— Co za śliczny ranek! odezwał się Gustaw.
— Bardzo piękny! odpowiedziała Marja. Patrzyli po niebie i milczeli. Trudno było przyjść do rozmowy, zdawało się, że ich coś dzieliło od siebie.
— Ileż to pamiątek w tem miejscu zapomnianych spoczywa, odezwał się znowu Gustaw. — Marja zarumieniła się.
— Tak! pamiątek dziecinnych!
— Teraz postarzeliśmy oboje, rzekł Gustaw szydersko, — już nas one zająć nie mogą. Ale ja, chociaż już wiele czasu upłynęło, dla dawnych pamiątek i dawnych przyjaciół, jam się nie zestarzał.
— I ja nie, — odpowiedziała Marja po cichu.
— Wybacz, — lecz czy szczerze to mówisz? przed kilku tygodniami nic nie pamiętałaś?
— Kazano mi zapomnieć.
— Kazano? zawołał Gustaw, — któż to jest tak wielowładnym panem serca, żeby kazał zapomnieć, a serce go usłuchało — i serce kobiety!
— Sercu nigdy, — odpowiedziała Marja — ustom!
Skrzywił się poeta, ręce założył, głowę spuścił.
— Cóżbym nie dał, żeby się ten dawny czas wrócił, ten wieczór, ten ranek!
Marja westchnęła. — Lecz przeszłość już się nie wróci, mówił Gustaw po cichu, tamta Marja umarła... tamta miłość umarła, tamtych przysiąg dziecinnych zapomniano. — Trzeba wszystkiego zapomnieć!
— Zapomnieć, tak! trzeba zapomnieć, powtórzyła Marja szydersko ze śmiechem, — tyś już zapomniał.
— Chciałbym...
— To dosyć.
— Bo gdzież znajdę tamtą Marję?
— Jest ich wiele na świecie! odpowiedziała z gniewem dziewczyna, odwracając się od niego. — Bądź zdrów!
— Bądź zdrowa! I stali jeszcze oboje i spojrzeli, i zdawało im się przez chwilę, że powtórzą pocałunek. — Lecz nie — rozeszli się, on smutny, ona zagniewana.





XXVI.

Reszta tego dnia spędzona była na polowaniu, od którego się Gustaw wymówić nie mógł. Wśród niego przybiegł posłaniec z wiadomością o chorobie pani Hrabiny, i Gustaw, niespokojny, siadł w ten moment i nazad jak piorun pocztą poleciał.
Ale gdy przybył, zastał tylko całun w sali, a na całunie ciało staruszki i żółte świece pozapalane, i księży, i cały orszak kruków, który za sobą śmierć prowadzi. — Staruszka dniem wprzódy umarła.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.






  1. Tissu erectile.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.