Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/86

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i powtarzając os frontalis, zasnąłem znużony, tym snem ciężkim, bez pamięci, jakim pada żołnierz po długim marszu, odmawiając strawy dla snu, którego sile oprzeć się nie może.
Tylko co oczy zamknąłem, ujrzałem przed sobą światłą jakąś dolinę, tak długą, iż koniec jej ginął w chmurach; nad nią było niebo jasne, bialuteńkie, bez słońca, gwiazd i księżyca. I dolina była jasna i biała, bez zieloności, trawy, drzew, mieszkania; długa, gładka, równa, nieskończona jak przepaść. Po chwili, w oddaleniu zaczęło się coś ruszać i poruszając zbliżać; — z początku jak punkt czarniawe, potem większe, większe — aż rozeznałem tłum jakichś istot — niby ludzi.
I strach mnie niepojęty ogarnął! drżałem, a nie mogłem się ruszyć z miejsca; miałem ochotę uciekać, a stałem jak przykuty. Wkrótce coraz wyraźniej ten tłum wydał mi się wielką gromadą szkieletów, lecących ku mnie. Jedne były bez głów, inne bez rąk, inne o jednej nodze, ten bez kości pacierzowej, tamten bez żeber — wszystkie sunęły się do mnie, prosto do mnie — a ja byłem sam jeden. Włosy najeżyły mi się na głowie, nogi wyprężyły — chciałem uciekać — ani sposobu. Niepojęta władza trzymała mnie przykutym na miejscu.
Chciałem krzyczeć, ust nie mogłem otworzyć. A widziałem ten tłum straszny, żółty, sunący