Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/58

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Raz szedł on ulicą i myślał właśnie o tym świecie miejskim, tak różnym od cichego domu, w którym się wychował, od wiejskich ludzi, od tamtych kobiet, w tem ujrzał przed sobą staruszkę idącą o kiju, siwą, drżącą, zgarbioną. Twarz jej była blada, zmarszczona, oczy wpadłe, ręce suche, podpierała się parasolikiem powleczonym kawałkiem biało-żółtego perkalu. Strój jej oznaczał ubóstwo niedawne jeszcze, bo składał się ze szczątków dostatków; suknię miała starą, wytartą, ale atłasową; chustkę gęsto cerowaną, ale tyftykową przed laty. Tłum mijał obojętnie staruszkę; nie jeden ją potrącał, nie jeden rzucił jej przechodząc przykre słowo lub przykrzejsze wejrzenie, tylko Gustaw rozczulony, spoglądał na tę ruinę wieku i dostatków, smutną, samą, opuszczoną, wśród wesołych i bogatych.
Ona szła, nikogo nie widząc, powoli, dźwigała ogromną księgę, z której wyglądały okulary, i kończyła modlitwy, tę rozmowę duszy z jedynym przyjacielem opuszczonego, z Bogiem.
Nagle za nimi krzykliwy głos kuczera oznajmił poszóstną karetę jakiegoś bankruta, który żył jeszcze jak pijawka, krwią i łzami kilkudziesiąt familij. Powóz leciał, kuczer wrzeszczał, wszyscy się ustąpili co prędzej, wszyscy prócz staruszki, bo ta biedna była głucha i nie słyszała głosu kuczera i nie widziała pańskiej karety. Już konie prawie ją roztratować miały, gdy