Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pokory nauczycielem. Nabożeństwo przemawiające do oczu nie do serca, zimne i wystawne, nie zastąpiło dla niego cichych modłów kaplicy wiejskiej, gdzie lud pracowity na przegniłych deskach przed drewnianym ołtarzem, ze łzami dziękuje, prosi, modli się do Boga!
A ludzież miejscy, którzy dla każdego mieli uśmiech, a dla nikogo pomocy; słodką grzeczność świata na ustach, a w sercu chłód i truciznę samolubstwa, choroby uporczywie do ich diatezy przywiązane, — ludzie miejscy potrącający z pogardą ubogiego, kłaniający się możnym i bogatym więcej niż kościołom, do których chodzili wdzięczyć się, nie modlić, jakże się prostemu, wieśniaczemu sercu Gustawa zepsutymi wydawali!
A kobiety strojne, wdzięczne, zalotne, z uśmiechem na ustach, który w szyderstwo dla jednych, w przymilanie dla drugich na rozkaz się zmieniał, kobiety, które nie umiały się zarumienić ani spuścić oczu, które nigdy nie miały młodości, bo nie znały wstydu, których niewinność starła się dotknięciem świata, nim w sercu urodzić się mogła, — kobiety te jakże dalekie były od ideału przeczystych aniołów, które Gustaw marzył!
I smutne było miasto dla poety, bo zawsze miasto jest stolicą i siedliskiem handlu na wszystko: gasną w niem wszystkie uczucia, a egoizm króluje, wszystko się przedaje, rozum, wdzięki,