Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Poeta i świat.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Taż sama, ale jeszcze bardziej pochylona wiekiem, z trąbką akustyczną w ręku i uśmiechem na ustach.
— Przecież cię znalazłam, moje dziecię, — zawołała natychmiast, zobaczywszy go i ściskając po macierzyńsku. — Miałam i mam dług wdzięczności dla Waćpana, uratowałeś mi kawałek życia, które się jeszcze trochę weselsze miało zrobić na starość! Widzisz! jestem bogata, wygrałam mój proces z dziećmi!
— Z dziećmi? — zawołał Gustaw.
— Tak, z rodzonemi córkami i synem, którzy mi kawałka chleba na starość pożałowali, niech im Bóg tego nie pamięta! Siadajże, mój chłopcze, i bądź u mnie jak w domu. — A modliłeś się ty do mego patrona?
Gustaw był zarumieniony i zmięszany, staruszka wesoła usiadła sama i kazała mu w krótkości opowiedzieć sobie jego los i życie i dalsze nadzieje, które on jak mógł najlakoniczniej, przez trąbkę do ucha jej wrzucił. — Kiwała głową:
— Znałam państwa Werner i ś. p. rodziców Waćpana, znałam! stracili majątek na posesjach, gradobicia, pożary, nieurodzaje! a Waćpan sam jeden z dzieci zostałeś?
— Sam jeden.
— I tak cię opuścili krewni?
— Nie mam im tego za złe, zdaje się zaw-