Przejdź do zawartości

U poetów/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor wielu autorów
Tytuł U poetów
Podtytuł Przekłady z poezyi francuskiej, belgijskiej i włoskiej XIX–ego wieku
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Miriam
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
MIRIAM

U POETÓW


Przekłady z poezyi
francuskiej, belgijskiej i włoskiej
XIX-ego wieku.



WARSZAWA
WYDAWNICTWO J. MORTKOWICZA

M. CM. XXI


...it is not his business alone to translate language into language, but poesie into poesie..
john denham.
...quae legentem fefellissent, transferentem fugere non possunt.
plin. epist. (7, 7).


DROGIEJ MEJ
ŻYCIA I ENTUZYAZMÓW TOWARZYSZCE
książkę tą przypisuję.



Z przekładów poszczególnych, zechcą przyjąć przyjazne dedykacye: Skarg Ikarowych — karol tichy, nawiedzany tak nieodparcie przez brzmienia oryginału; Piosnki zaś przy kielichu — stanisław wyrzykowski, z ust którego, po latach, niespodzianie strofy jej polskie usłyszałem.



Bez zamierzeń antologicznych powstawały przekłady te. Były one raczej owocem robinsońskich błąkań się po wielkiej — do zdumienia! — niwie poezyi europejskiej 19-go wieku, bez zbytniego zawierzania błędnym tak często (zwłaszcza co do współczesności) mapom i planom historyczno-literackim. Nie praca to była celowa, lecz rozkosz tak rozmiłowanego, upojnego obcowania z utworem, który duszę uderzył, że wreszcie rodził się on (niekiedy niespodzianie) już naszym, już polskim. Błądziły transkrypcje te po czasopismach i bratnio entuzyastycznych pamięciach — i nie pozostały bez wpływu na spółczesną — aż po dziś — twórczość polską. Przystępując do zbiorowego ich wydania, wypadło uporządkować — gwoli przejrzystości — te różnoczesne, spontaniczne, liczące się tylko z pięknem utworów, nie zaś z ich stosunkiem wzajemnym, przekształty. Ztąd podział — według niezaprzeczonych odrębności ducha romańskiego, germańskiego i słowiańskiego — na trzy samoistne tomy, z których pierwszy oto idzie do rąk czytelników. Ztąd poddziały, w każdym z tych tomów, narodowościowe. Ztąd układ w każdym poddziale chronologiczny, skutkiem którego tu i owdzie, jak np. w zajmującej lwią część tomu niniejszego poezyi francuskiej, jawi się niespodzianie wyraźny dość obraz przemian całowiekowych. Niespodzianie, powtarzam, gdyż nie to ma na celu książka. Chce ona nie pouczać o rozwojach, wpływach i t. p. w dziejach twórczości poetyckiej drugorzędnych rzeczach, lecz podać czytelnikowi szereg utworów, z których niejeden duszę mu rozraduje, rozświeci, rozszerzy. Literatura nie jest materyałem jedynie dla historyi literatury. Gdyby nie względy wydawnicze, niezależne ode mnie, rad usunąłbym w książce nazwisko swoje i nazwiska tłumaczonych poetów, aby pozostała rzecz sama: poezya. Ta — choćby była bezimienną i bezdatową — is a joy for ever[1].




Kolej utworów.

A. de Lamartine. Jezioro 3, Pierwszy żal 6, Krucyfiks 12.
A. de Vigny Mojżesz 16, Butelka w morzu 21.
V. Hugo. Z „Całej liry“: Otom jest... 29, Cóż tu znaleźć lepszego... 30, Wieczór cichy, głęboki... 31. Przybywaj w to ustronie... 32, Nie myśl, żeś wielki... 34, Dla czego wielcy ludzie są nieszczęśliwi 35, Szafot 36, Talaveyra 38, Szeik i złodziej 41, Do Ludwika B. 43, Pracuję 45, Ktoś ty, pielgrzymie... 46, Starzec się wpośród gęstszych... 47, Doświadczyłeś mię, Panie... 48, Co mówi ta, która nic nie mówiła 50. Cóż to znów za myśl nowa... 52. Horacy, stary mój Lafontenie... 55, Marząc i przyglądając się... 56, Złe języki 57.
G. de Nerval Fantazya 59.
A. de Musset. Do Polski 60, Do Ninon 61.
Th. Gautier. Krajobraz 64.
J. Soulary. Sonet 68, Zuchwałe marzenia 69.
Ch. Baudelaire. Skargi jakiegoś Ikara 70, Cudzoziemiec 71.
Leconte de Lisle. Sen Kondora 72, In excelsis 74, Erynnie 76.
Th. de Banville. Życie i śmierć 117, Już nie pójdziemy w bór... 122, Pójdź, słomiany kapelusz włóż... 123, Skok z trampoliny 124, Wygnanie bogów 127.
Sully Prudhomme. Z poematu „Szczęście“ 135.
Villiers de l’Isle Adam. Wyznanie 139, Przebudzenie 140, Spotkanie 141.
J. M. de Heredia. Zapomnienie 142, Nemea 143, Antoniusz i Kleopatra 144. Zdobywcy 145, Samuraj 146, Na posąg strzaskany 147.
Ch. Grandmougin. Co mówią w Kolonii nasze działa... 148, Skrzypce 151.
E. Haraucourt. Piosnka przy kielichu 156, Światło księżyca 159, Rada mistrza 161, Poeta 162, Magnificat 163, Wieczór letni 165, Ropucha 168. Stary Chrystus 171, Romanca 172, Romanca 173, Kres marzenia 175. Chanaan 176, Okręt 178, Pianie koguta 180, Rzężenie śmiertelne 181.
P. Verlaine. Moje zwykłe marzenie 183, Faun 184, Rozmowa sentymentalna 185, Zanim, ranna gwiazdo... 186, Biały sierp wąski... 187, A więc to będzie... 188, Łzy mżą na dnie serca... 189, Nieba widać przez dachu kąt... 190, Sztuka poetycka 191, Niemoc 193.
St. Mallarmé. Kwiaty 194, Okna 196, Grób Edgara Poe 198, Fenomen przyszłości 199.
A. Rimbaud. Wrażenie 201, Statek pijany 202, Po potopie 207, Jutrzenka 209, Dziecięctwo 210, Demokracja 211.
J. Moréas. Z „Kantylen“: Głosy powrotne... 212, Z zacienia długich włosów... 213, I pójdę, gdzie u brzegów... 214; z „Namiętnego pielgrzyma“: Elegia trzecia 215.
H. de Régnier. Zamek Lucyli 216.
St. Merrill. Piosnka wielkanocna 221.
A. Gide. Sierpień 222, Wrzesień 224.
P. Claudel. Z „Wierszy wygnańczych“: Pawle, w podróż piękniejszą...PDtekst w domenie publicznej tylko w USA 226, Zmierzch mię sięga...PDtekst w domenie publicznej tylko w USA 228, Odbierz talent...PDtekst w domenie publicznej tylko w USA 229.

E. van Arenbergh. Do Oceanu 233, Wezuwiusz 235, De profundis 236, Wyrzut sumienia 237, Średniowiecze 238, Wspomnienie 239, Zawsze 240, Sonet listopadowy 241, Stabat 242, Sonet 243, Rozbitek 244.
L. Montenaeken. Błahostka 245, Na filiżankę z Satzumy 246.
M. Waller Na morzu 247.
J. Gilkin. Przechodzień nocny 249, Czarny bóg 250, Piosnka mistyczna 252.
A. Giraud. Upojenie księżycowe 253, Ścięcie 254. Pierrot złodziejem 255, Piosnka o szubienicy 256, Skrzypce księżycowe 257, Kryształ czeski 258, Do Kamila Lemonnier 259.
M. Maeterlinck. Modlitwa 260, Modlitwa nocna 261, Odbicia 263, Roślinność serca 264, Cieplarnia 265, Spojrzenia 267, Piosnka 269, Piosnka 270.
Ch. van Lerberghe. Piosnka 271.

G. Prati. Zwierzenia dziewczęce 275.
G. Carducci. Naprzód! naprzód! 276, Rozmowy z drzewami 284, Wół 285, Panteizm 286, Wspomnienia ze szkoły 287, Idylla maremmańska 289, Przed urną Percy Bysshe Shelleya 292, Rada 296.
B. Zendrini. Daleki pieśni zgon 301.
A. Fogazzaro. Wieczór 303, Menuet 306.
G. Marradi Liworno 310, Symfoniczność 311, Na łodzi 313, Kościół wspomnień 314.
D. Angeli. Gorgony 315.



I



Ainsi toujours poussés vers de nouveaux rivages...



Jezioro.

Tak więc, zawsze ku nowym brzegom popychani,
Na wieki otoczeni wiecznej nocy mgłą,
Nigdyż nie będziem mogli na czasu otchłani
Kotwicy wrazić w dno?

O jezioro, rok ledwie krótkie skończył życie,
A patrz! ku brzegom twoich tak drogich nam wód
Sam przychodzę i siadam na tej skały szczycie,
Gdzieś ją widziało wprzód!

Tak-eś szumiało wtedy pod stromem urwiskiem,
Tak-eś się roztrącało o skał brzeżnych słup,
Tak wiatr miotał pian twoich srebrzystym wytryskiem
Do jej wielbionych stóp.

Czy pamiętasz ten wieczór? Płynęliśmy w ciszy;
Na wodzie i na niebie, w niezmierzoną dal
Wionął tylko szmer wioseł, co nakształt klawiszy
W twych biły struny fal.

Nagle czarowne dźwięki, nieznane na ziemi,
Zbudziły echa skryte w skalnych brzegów cieśń!
Toń słuchała ciekawie, a głos drogi temi
Słowami śpiewał pieśń:


„O czasie, wstrzymaj lot! i wy, chwil błogich mgnienia,
Wstrzymajcie pęd bez tchu!
Dajcie nasycić się rozkoszą upojenia
W najsłodszym życia dniu.

„Wszak nieszczęśliwych dość na ziemi was tu błaga:
Niech im pośpiesza czas;
Im brzemię bierzcie dni wraz z nędzą, co ich smaga;
Zostawcie szczęsnych nas!

„Lecz próżno proszę, łkam, o kilka chwil się korzę,
Czas pierzcha, pierzcha w skok;
Powiadam nocy tej: „Płyń wolniej!“ — i wnet zorze
Rozproszą nocy mrok.

„Kochajmy więc! i te, które nam los odmierza,
Zużyjmy w szczęściu dni!
Przystani nie ma człek — i nie ma czas wybrzeża.
On mknie — mijamy my!“

Czasie zawistny, jakto? Więc upojeń chwile,
Gdy miłość złotą falą szczęście leje wkrąg,
Podobnie ulatują, niestałe motyle,
Jak dni klęsk, trosk i mąk?

Jakto! więc nawet cień ich nie zostaje blady?
Więc mijają na zawsze? Więc mrze ton, co ścichł?
Ten czas, co nam je dał, co ich zaciera ślady,
Już nam nie wróci ich?

O, wieczność, nicość, przeszłość! Głębie pełne cienia,
Jakiż los chwil, co waszych progi przeszły bram?

Oddacie-ż nam tych wzniosłych ekstaz uniesienia,
Któreście wzięły nam?

O jezioro! skał ciszy! lesie ciemny! góry!
Wy, które czas oszczędza i odmładza rad,
Zachowajcie z tej nocy, o cuda natury,
Wspomnienia chociaż ślad!

Niechaj ono zostanie w twych ciszach i burzach,
Piękna głębi, w słodyczy, którą dyszy błoń,
W tym czarnym gaju sosen, w skał dzikich przedmurzach,
Co patrzą w twoją toń!

Niech odżyje w zefirze, co zadrży i pierzchnie,
W szumach brzeżnych, co echem w drugi dzwonią brzeg,
W gwieździe srebrnej, co rzuca na twoją powierzchnię
Światłości miękkiej śnieg!

Niechaj wiatr, co się skarży, trzcin muzyka cicha,
Niech wonie śniące w twojej balsamicznej mgle,
Niech wszystko, co się słyszy, widzi, czem oddycha, —
Brzmi tem: „Kochali się!“




ALPHONSE DE LAMARTINE. LE LAC.


Sur la plage sonore oú la mer de Sorrente...



Pierwszy żal.

Na szumnym, płaskim brzegu, gdzie morze w Sorrento
Rozpościera toń modrą u stóp pomarańczy,
Pod wonnym żywopłotem, ponad ścieżką krętą,
Jest głaz mały, nieznaczny, którego nie tknięto,
Mimo podróżnych szarańczy.

Imię jedno lewkonij kryją na nim kiście,
Imię, co nigdy wkoło nie rozbrzmiało echem.
Czasem tylko przechodzień wstrzyma krok z pośpiechem,
Przeczyta wiek i datę, odgarnąwszy liście,
I czując, jak mu oko łzawi się boleśnie,
Powie: „Szesnaście wiosen; to na śmierć zawcześnie!“

Lecz pocóż wywołuję tych scen dawnych roje?
Dajmy wiatrom się skarżyć, szemrać — morskiej fali.
Wracajcie, o, wracajcie, smutne myśli moje!
Dziś marzeń chcę, nie żali.

Powie: „Szesnaście wiosen!“ Tak — a młodość świeża
Nigdy cudniejszej twarzy nie oblała słońcem,
I nigdy blaski tego skwarnego wybrzeża
Nie odbiły się w oku bardziej kochającem!


Widzę ją dzisiaj, taką, jaką myśli siła
W duszy, kędy nic nie mrze, żywą zostawiła,
Żywą, jak w owej chwili, gdy z okiem w mem oku,
Podczas pierwszej rozmowy na wybrzeżnym stoku,
Z włosem kruczym, na wiatru rozpuszczonym wolę,
Z cieniem lekkiej zasłony błądzącym po czole,
Słuchała dalekiego rybaków nucenia,
Wdychała nocnych wiewów balsamiczne tchnienia,
Wskazywała mi księżyc, co rozkwitł na niebie,
Jak jeden z kwiatów nocnych, które świt pogrzebie,
Srebro pian, i mówiła: „Czemu nocne ciemnie
Taka światłość rozjaśnia wkoło mnie i we mnie?
Nigdy tych lazurowych pól świetne opale,
Nigdy te piaski złote, gdzie konają fale,
Te góry ze śniącemi w błękitach wierzchołki,
Te golfy uwieńczone leśnemi przyczołki,
Te błyski na wybrzeżu, te na falach zwrotki,
Nie budziły w mych zmysłach rozkoszy tak słodkiéj!
Czemu tak nie marzyłam nigdy, jak tej nocy?
Błysłaż i w mojem sercu gwiazda dziwnej mocy!
Powiedz, synu poranka! takiego uroku
Noce znałżeś w swej ziemi, beze mnie u boku?“
Potem, patrząc na matkę, cała zadumana,
Jakby do snu chyliła skroń na jej kolana.

Lecz po cóż, wywołuję tych scen dawnych roje?
Dajmy wiatrom się skarżyć, szemrać — morskiej fali.
Wracajcie, o, wracajcie, smutne myśli moje!
Dziś marzeń chcę, nie żali.

Jakże czystym był wzrok jej, jak szczerą jej mowa!
Jak jej niebo jaśniało w jej duszy gołębiéj!

Toń pięknego jeziora w Nemi lazurowa
Nie ma tej przejrzystości w swej przezroczej głębi.
W tej duszy człek jej myśli widział wprzód, niż ona;
Nigdy na piękne oczy powieka spuszczona
Nie kryła niewinnością tchnącego spojrzenia;
Żadna troska jej czoła zmarszczką nie ocienia!
Wszystko w niej wesołością: a ten uśmiech młody.
Który później spędzają smutków niepogody,
Na ustach wpółotwartych kołysał się wiecznie,
Jak tęcza, gdy słoneczną przepasze powietrznię.
Żaden cień czarownego nie przesłaniał lica,
To nie był blask, co mdławo przez chmury przeświéca.
Jej krok, niedbały, wolny, miękki, kołysany,
Falował gdyby promień na fali lustrzanéj,
Lub znów biegła, by biegnąć; a jej głos srebrzysty,
Echo czyste, przezrocze tej duszyczki czystéj,
Gędźba słodka tej duszy, gdzie fibr każdy śpiewał,
Pieścił nawet powietrze, w którem się rozlewał.

Lecz po cóż wywołuję tych scen dawnych roje?
Dajmy wiatrom się skarżyć, szemrać — morskiej fali
Wracajcie, o, wracajcie, smutne myśli moje!
Dziś marzeń chcę, nie żali.

Moja postać w jej sercu pierwsza się wyryła,
Jak w oku, gdy się budzim, ranna światła siła;
Odtąd już nie patrzała na nic z ciekawością;
Od chwili, gdy kochała, świat jej był miłością!
Z żywota mię własnego jednoczyła wątkiem,
Przeglądała się w duszy mej; byłem początkiem
Świata cudów, co wonne wkrąg niej rozsiał róże:
Szczęścia tutaj na ziemi, nadziei tam w górze.
Przestała znać już odtąd bieg czasu, przestrzenie,

Teraźniejszość chłonęła całe jej istnienie:
Przede mną żadnych wspomnień to życie nie miało,
Dziś — wieczór dnia pięknego był przyszłością całą!
Zwierzała się naturze, która promienistym
Witała nas uśmiechem, i modlitwom czystym,
Które, z sercem radosnem, a nie z bólu jękiem,
Przed ołtarz ulubiony niosła z kwiecia pękiem;
Jej dłoń mię pociągała na stopnie świątyni,
Szedłem za nią posłusznie, jak to dziecię czyni,
A głos jej szeptał cicho: „Módl się razem ze mną;
Bez ciebie niebo nawet pustynią mi ciemną!“

Lecz po cóż wywołuję tych scen dawnych roje?
Dajmy wiatrom się skarżyć, szemrać — morskiej fali
Wracajcie, o, wracajcie, smutne myśli moje!
Dziś marzeń chcę, nie żali.

Patrzcie, jak w swej kotlinie woda źródła żywa
Okrągli się w jeziorko na ciasnej przestrzeni,
Modra, czysta, od wiatru skryta, co się zrywa,
I duszącego żaru palących promieni.
Łabędź biały, co pływa śród przezrocza wstęgi
I nurzając w niem szyję lekkie budzi kręgi,
Zdobi, nieprzyćmiewając, to jasne zwierciadło
I nad gwiazd się kołysze przestrzenią w toń padłą;
Lecz, jeśli, ulatując ku źródłom gdzieś innym,
Strzepnie wilgotnem skrzydłem po krysztale płynnym,
Niebo podwodne gaśnie, fale brunatnieją,
Głąb’ ćmi się pod lecących piór białych zawieją.
Jakby sęp, rodu jego wróg wieczny, okrutny,
Usiał wodę, śladami śmierci jego smutnéj;
I cudnego jezioro toń błękitniejąca
Zmienia się w topiel ciemną, którą namuł zmąca.


Tak wszystko, gdym odjeżdżał, drgnęło w niej widomie;
Promień zagasł, a jego konające płomię
Wionęło, by nie wrócić, ku niebios światłości.
Ona już nie czekała tu drugiej przyszłości,
Nie chwiała się pomiędzy nadzieją, zwątpieniem,
Nie walczyła o życie z cierpienia brzemieniem;
Duszkiem wypiła gorycz, jaką czara mieści,
I utopiła serce w pierwszej łzie boleści;
Jak ów ptak, co, mniej czysty, mniej piękny, niż ona,
Głowę do snu pod skrzydło przytula do łona.
Owinęła się w rozpacz, niema, z sercem chorem,
I zasnęła — niestety! wcześnie przed wieczorem!

Lecz po cóż wywołuję tych scen dawnych roje?
Dajmy wiatrom się skarżyć, szemrać — morskiej fali.
Wracajcie, o, wracajcie, smutne myśli moje!
Dziś marzeń chcę, nie żali.

Lat piętnaście przespała pod gliny pokładem,
I dziś nikt nad ostatnim jej nie płacze śladem;
I, drugi całun zmarłych, zapomnienie smętne
Skryło ścieżkę, co wiodła na brzegi pamiętne,
Nikt głazu nie odwiedza startego, nie roi,
Nie śni o nim, nie marzy... oprócz myśli mojéj,
Gdy, w dni minione patrząc łzawemi oczyma,
Pytam serca o wszystkich, których tu już niéma,
Gdy wspomnieniem się w drogich tych śladach zagrzebię
I tylu gwiazd zagasłych płaczę na mem niebie!
Ona była najpierwszą — i odblask jej na tło
Serca do dziś mi rzuca tkliwe, słodkie światło.

Lecz po cóż wywołuję tych scen dawnych roje?

Dajmy wiatrom się skarżyć, szemrać — morskiej fali.
Wracajcie, o, wracajcie, smutne myśli moje!
Dziś marzeń chcę, nie żali.

Krzew o bladej zieleni, a kolców gęstwinie,
Dłoń przyrody za pomnik jej dała jedynie:
Szarpany przez wiatr morski, wysuszony skwarem,
Jak żal gorzki, co w sercu zapuścił korzenie,
Żyje w skale, przed słońca nie broniąc jej żarem;
Pył drożny mu ubielił wątłe ulistwienie;
Pełza nisko przy ziemi, gałęzie zwieszone
Obgryza koźląt stadko zbłąkane w tę stronę;
Rzadkie kwiaty na wiosnę, gdyby płatki śniegu,
Dzień, dwa świecą, lecz wiater od morskiego brzegu
Strząsa je, nim czas miały wkrąg woń rozlać miłą,
Jak życie, zanim serce się niem upoiło!
Czasami tkliwa, smętna zanuci ptaszyna
Na słabiuchnej gałązce, która się ugina.
Oh! kwiecie, zimą życia z warzony surową!
Jest-że kraj, kędy wszystko zakwita nanowo?

Wracajcie, o, wracajcie, chwil minionych roje!
Rozpłynę się, wzdychając, w smętnej waszej fali.
Idźcie, gdzie idzie dusza, idźcie, myśli moje!
Serce wezbrało, pragnę łkań i żali.




ALPHONSE DE LAMARTINE. LE PREMIER REGRET.


Toi que j’ai recueilli sur sa bouche expirante...



Krucyfiks.

Krzyżu, który-m od ust jej wziął, w chwili agonii,
Z ostatniem pożegnaniem już u śmierci bram,
Symbolu dwakroć święty: darze mrącej dłoni,
Obrazie Boga sam!

Ileż łez na twych stopach wielbionych zakrzepło,
Zanim, z rąk męczennika, w święty śmierci dzień,
W drżącą dłoń mą przeszedłeś, niosąc jeszcze ciepło
Ostatnich już Jej tchnień!

Święte pochodnie — blasków rzucały ostatki,
Z ust księdza płynął słodki modłów śmierci ton,
Podobny smętnym pieśniom, jakie nucą matki
Dziecinom swym u łon.

Twarz jej nadziei zbożnej zachowała ślady;
W rysach, gdzie czaru piękna nie starł z śmiercią bój,
Ból przelotny — wdzięk wyrył jeszcze jeden blady,
A śmierć majestat swój.

Wiatr, co pieścił jej włosów rozpuszczonych burzę,
Odkrywał, to zasłaniał oczom mym jej twarz;
Tak błędne cienie kładzie na białym marmurze
Cyprysów czarnych straż.


Jedna z rąk jej zwisała z śmiertelnej pościeli,
Druga, na piersiami, jasna, jako lilii pąk,
Zdała się jeszcze trzymać, cisnąć do warg bieli
Znak świętych Zbawcy mąk.

Usta, wciąż wpółotwarte, jak do całowania;
Ale duch jej pierzchł w boskim pocałunku tym,
Podobny lekkiej woni, którą żar pochłania,
Nim ognia tknie ją dym.

Teraz zimne te usta śpią już, śpią na wieki,
Oddech w piersi stężałej na wieki już ścichł,
Na oczy bez spojrzenia spuszczone powieki
Zakryły martwość ich.

A ja stałem w bojaźni jakiejś niewymownéj,
Nie śmiałem się przybliżyć do wielbionych zwłok,
Jakby już skrył je zgonu majestat bezsłowny
W swój święty, wielki mrok.

Nie śmiałem!... lecz ksiądz pojął, co się we mnie dzieje,
Wziął krzyż z zimnych jej palców i włożył mi w dłoń:
„Tu masz, synu, wspomnienie — i razem nadzieję:
W żywota nieś je toń!“

Tak, ty zostaniesz ze mną, dziedzictwo żałobne!
Siedmkroć drzewo, co cień swój jej mogile śle
Bezimiennej, stanęło nowym liściem zdobne, —
Tyś nie opuścił mnie.

Zawieszony na sercu, w którem czas surowy
Ściera wszystko, tyś wiernie jej wspomnienia strzegł,

I znaczny ślad na zmiękłej twej kości słoniowéj
Łez moich wyrył bieg.

Powierniku ostatni duszy, co odlata,
Pójdź, zostań przy mem sercu i mów mi, o, mów!
Co ona ci zwierzała, gdy dla reszty świata
Już zamarł dźwięk jej słów!

Mów! w niepewnej tej chwili, gdy dusza skupiona,
Głucha na pożegnania, żale, zdroje łez,
Cofa się, gdzie nam gęsta skrywa ją zasłona,
Za zmysłów naszych kres;

Gdy, u ciemnego śmierci z życiem rozgranicza
Zawieszona, jak owoc, co wnet sam spaść ma,
Drży i chwieje się, czując, jak ją tajemnicza
Ochłania grobu mgła;

Gdy zmieszanej harmonii śpiewów, jęków, łkania
Nic słyszy już w sen wieczny grążący się duch,
Ty, przyciskany do ust w godzinie konania
Jak najwierniejszy druh:

By rozświecić straszliwe przejścia tego bramy,
Aby konającego wzrok ku Bogu wznieść,
Boski pocieszycielu, w którego ufamy.
Jaką mu szepczesz wieść?

Ty znasz, znasz sam konanie! wszak łez twych strumienie,
Owej nocy straszliwej, gdyś łkał próżno już,
Świętych drzewin oliwnych rosiły korzenie
Od zmroku aż do zórz.


Z krzyża, gdzieś tajń tę zgłębił oczyma własnemi,
Widziałeś matkę w bólu zamienioną słup:
Tak jak my zostawiłeś przyjaciół na ziemi,
A ciało dałeś w grób!

W imię twojego zgonu, ufność moja roi,
Że mi na swojem łonie ducha oddać dasz;
Gdy ma godzina przyjdzie, pamiętaj o swojéj,
O, ty, co śmierć sam znasz!

Poszukam usty miejsca, gdzie jej usta mrące
Ostatni raz dotknęły wielbionych twych nóg,
I duch jej duszę moją powiedzie, gdzie słońce
To samo, ten sam Bóg.

Ach! gdybyż nad mem wówczas śmiertelnem posłaniem
Stanęła postać w czerni, z srebrną w oku łzą,
I odjęła od ust mych, z cichem bólu łkaniem,
Dziedzictwo święte to!

Podtrzymuj ją znów, skonać jej znowu daj słodziéj;
Uświęcony nadziei i miłości znak,
Na tego, co zostaje, z tego, co odchodzi,
Z kolei przechodź tak!

Aż do dnia, gdy, wstrząsając grobowców sklepieniem
I po siedmkroć wołając śród olbrzymich cisz,
Głos z nieba zbudzi wszystkich, których pod swym cieniem
Przytula wieczny krzyż!




ALPHONSE DE LAMARTAINE. LE CRUCIFIX.


Le soleil prolongeait sur la cime des tentes...



Mojżesz.

Słońce rzucało jeszcze na namiotów szczyty
Długie, skośne promienie, płomieniste świty,
Szerokie smugi złota, jak to zawsze czyni,
Nim do snu się ułoży śród piasków pustyni.
Kraj zdawał się roztapiać w złoto i purpurę.
Wstępując na jałową, smutną Nebo górę,
Mojżesz, ów człowiek boży, staje i bez pychy
Po wielkich widnokręgach wzrok przesuwa cichy.
I widzi naprzód Fasga w figowców koronie;
Potem, poza górami, oko jego tonie
W żyznych ziemicach Galaad, Efraim, Manasse,
Co swą na prawo odeń rozpostarły krasę;
Na południe do toni mórz zachodnich płowéj
Legł wielką piasków ławą kraj Judy jałowy;
Dalej jeszcze, w dolinie skrytej w mroku fali,
W wieńcu gajów oliwnych spostrzega Neftali;
Na równinie, wspaniałych drzew kwieciem porosłéj,
Widać białe Jerycho, gród to palm wyniosły;
A dalej, jak wzrok sięgnie, od płaszczyzn Betfegor
Gęste bory plastyków ciągną się do Segor.
On widzi ten Chanaan, ziemię obiecaną.
Gdzie jego prochom — wie to — ledz nie będzie dano.
Widzi; dłoń nad swym ludem wyciąga potężną
I dalej znów pod górę stąpa niebosiężną.

Tymczasem, równie Moab okrywszy szeroko,
Cisnąc się pod stóp góry poświętną opoką,
Synowie Izraela burzyli się w dole,
Jak burzy się pod wichrem zboża gęste pole.
Od godziny, gdy rosa wilży złoto piasków
I na szczytach drzew wiesza perły pełne blasków,
Wódz, prorok ów stuletni, czczony, uwielbiany,
Mojżesz — odszedł, by z Panem rozmawiać nad Pany.
Śledzono okiem blaski, lśniące mu nad czołem,
A kiedy go ujrzano nad góry wierzchołem,
Gdy skroń jego przebiła chmury bożej łono,
Co wieńczyła szczyt góry błyskawic koroną,
Kadzidło zapłonęło na ołtarzach świętych,
I sześćkroć sto tysięcy Hebreów w proch zgiętych,
W ozłoconych przez słońce kłębach woni dymnéj,
Śpiewało jednym głosem ubłagalne hymny,
A Lewici, górując ponad ludu morzem,
Jak smukłych las cyprysów nad piasków bezdrożem,
I wtórując na harfach głosów ludzkich fali,
Ku niebu Króla królów pieśni kierowali.

A Mojżesz stał przed Bogiem, powstrzymawszy kroku,
I twarz w twarz z mm rozmawiał w piorunnym obłoku.
I mówił tak do Pana:

„Nie będę-ż miał końca?
Gdzież chcesz, by jeszcze noga poniosła mnie rwąca?
Czyż wiecznie tak żyć będę, samotny, choć silny?
O, dozwól mi już zasnąć snem ciszy mogilnéj.
Co-m ci uczynił, Panie, by być twym wybrańcem?
Wiodłem lud twój gdzie chciałeś, i byłem mu szańcem.
Oto już stopa jego Chanaanu tyka.

Innego im i sobie wybierz pośrednika,
Niech kto inny rumaki kiełza Izraela,
Przekażę mu swą księgę i rózgę mściciela.

„Czemuż ci trzeba było zniszczyć me nadzieje?
Czemu-ś mi wziął człowieka ciemnego koleje,
Czemu od góry Horeb aż do góry Nebo
Nie mógłem znaleźć grobu, co mi już potrzebą?
Niestety! wyniosłeś mię nad wszech mędrców ziemi!
Ma dłoń krokami ludu rządziła błędnemi.
Rzucałem deszcze ognia na króle i trony;
Potomność na kolanach uczci me zakony;
Z mogił ludzkich otwieram najstarsze mogiły,
I prochy, gdy chcę, wstają, by mi proroczyły;
Jestem wielki, pod stopą mam ludów mrowiska,
Dłoń moja pokolenia stwarza i w grób ciska —
Niestety! jestem, Panie, samotny, choć silny,
O, dozwól mi już zasnąć snem ciszy mogilnéj!

„Niestety! znam też wszystkie niebios tajemnice,
Potęgą ócz swych moją-ś napełnił źrenicę.
Na rozkaz mój, noc mroków rozdziera zawoje;
Me usta, według imion, gwiazd zliczyły roje,
I skoro na firmament przyzwę którą gestem,
Każda śpieszy pokornie, mówiąc: „Oto jestem.“
Kładę obie me dłonie na chmur czarne czoła
I wysuszam w ich łonach źródła burz dokoła;
Skinę — i grody całe chłoną piasków fale;
Skrzydłami uraganów gór olbrzymy walę.
Ma noga nad przestrzenie silniejsza jest w drodze;
Wody rzek murem stają, kiedy ja przechodzę,
I olbrzymi głos morza milknie przed mym głosem.

Gdy lud praw potrzebuje, lub gnie się pod ciosem,
Wznoszę oczy ku niebu, duch twój mnie owiewa;
Ziemia chwieje się wówczas, słońce się zaćmiewa.
Anieli mi zazdroszczą, lecz gną się przed żywym,
A jednak ja, o Panie, nie jestem szczęśliwym;
Z twej woli-m się zestarzał samotny choć silny,
O, dozwól mi już zasnąć snem ciszy mogilnéj.

„Od owej, gdy w pasterza duch twój wstąpił, chwili
Ludzie: „On nam jest obcy“, pocichu gwarzyli
I spuszczali źrenice przed ogniem mych oczu,
Goś więcej, niż mą duszę, widząc w ich przezroczu.
Widziałem, jak schły źródła miłości, przyjaźni;
Dziewy się zasłaniały, lękając się kaźni.
Owinąwszy się tedy w obłok niedostępny,
Szedłem przed ludem, smutny, sam w sławie posępnéj,
I mówiłem do siebie; „Czegóż chcieć mi jeszcze?“
By śnić u łon, zbyt ciężkie czoło moje wieszcze,
Dłoń ma przeraża dłonie, których się dotyka,
Pioruny na mych ustach, w głosie burza dzika;
To też, zamiast mię kochać, lud z trwogą tajemną,
Gdy otwieram ramiona, pada w proch przede mną.
O Panie! żyłem długo samotny, choć silny
O, dozwól mi już zasnąć snem ciszy mogilnéj!“

A lud czekał — i w trwodze, że kaźń spadnie sroga
Nie śmiał patrzeć na górę zazdrosnego Boga;
Bo, gdy tylko wzniósł oczy, skraje czarne chmury
Drgały wnet, i zdwajał się grzmotów huk ponury,
I węże piorunowe, oślepiając oczy,
Wkrąg czół nakształt ognistych wiły się warkocze

Wkrótce szczyt góry wyjrzał, ale bez Mojżesza. —
Płakano go. — Ku ziemi obiecanej rzesza
Szła, a przed nią Jozue, blady, zadumany,
Bo już mężem wybranym był Pana nad pany.




ALFRED DE VIGNY. MOÏSE.


Courage, ô faible enfant de qui ma solitude...



Butelka w morzu.
I

Odwagi, słabe dziecię, co w samotnię moją
Śpiew bez nazwy, żałobą tchnący wskróś kobiecą,
Rzucasz przed oczy śćmione twardą wiedzy zbroją.
Zapomnij tych, co dumnie piętnem śmierci świecą,
Zapomnij Czattertonów, Malfilatrów rody;
Święte dzieło przyszłości czcząc, pełen pogody,
Zapomnij siebie w sobie. — Posłuchaj mię nieco:


II

Gdy dzielny żeglarz widzi, że wiatr go przemaga,
Że runął mu las masztów, zmalała osada,
Że w walce tej przy morzu zostanie przewaga,
I że duch rachubami próżno odpowiada;
Że prąd na śmierć go niesie w złowrogim kierunku,
Że on już nie ma steru, a więc i ratunku, —
W spokoju dumnym ręce na piersiach zakłada.


III

Widzi te masy wody, co nim, gdzie chcą, kręcą,
Pogardza niemi, wiedząc, że będzie ich łupem,
Kładzie duch swój na wagi z materyą zwierzęcą,
I razem ze swym statkiem czuje się już trupem.
— Są chwile, kiedy duszy brak odpornej mocy;

Mędrzec zamknie się w sobie i czeka pomocy
Tylko od silnej wiary, co mu pewnym słupem.


IV

O wieczornej godzinie ów kapitan młody
Zrobił, co było można, dla swoich ochrony;
Śladu żadnego statku na przestrzeniach wody,
Noc spada, a bryk pędzi w skał indyjskich strony.
— Zrezygnował, modli się; zdaje się na władzę
Tego, który bieguny trzyma w równowadze
I równik południków pręgami zjeżony.


V

Ofiara już spełniona; lecz trzeba dla ziemi
Ocalić pomnik pracy, nim ich schłonie zamęt.
To dziennik uczonego z liczbami ścisłemi,
Droższy nad perłę świetną, nad bezcenny dyament;
To mapa wód tych zdjęta śród orkanu wycia.
Mapa skał, kędy jemu nie ujść już rozbicia;
Dla przyszłych podróżników podniosły testament.


VI

Pisze: „Dziś, prąd nas wlecze, jakby kawał drewna,
Bez masztów, żagli, steru, ku Ziemi Ogniowéj.
Kierunek prądu wschodni. Śmierć nasza jest pewna.
Bierz na północ, chcąc minąć raf groźne ostrowy.
— Dodaję tu mój dziennik, w nim garść wiadomości
O konstellacyach pod tym stopniem szerokości.
Jeśli Bóg da, do lądu zagna to prąd nowy.“


VII

Potem, zimny, spokojny, jak ów mgieł przylądek,
Co się nad Magiellana cieśniną wylania,

Posępny, jak te skały w koronie pian-prządek,
Jak te szczyty, gdzie przylgły wdów kastylskich łkania,
Otwiera z najmocniejszych wybraną butelkę;
A tymczasem prąd statek niesie, niby belkę,
Coraz ciaśniejszem kołem wirując, jak kania.


VIII

Trzyma tę towarzyszkę uczt minionych dawno,
Pewną ręką zamyka jej łono zczerniałe.
Na pieczęci znać jeszcze tarcz Szampanii sławną,
Pianą z Reims wnętrzne szyjki wyzłocone całe.
Nagle jedno spojrzenie obraz mu odsłoni
Dnia, gdy całą załogę swą zebrał koło niéj,
By wznieść toast na flagi ukochanej chwałę.


IX

Wstrzymano bieg okrętu, byłoż wielkie święto!
Każdy, na maszcie swoim, puhar miał nalany;
Czapki — na jego sygnał — z głów ochoczo zdjęto,
I grzmiący wiwat pomknął nad morza bałwany.
Słońce uśmiechem jasnym biel żagli złociło;
Powietrze drgało męskich, szczerych głosów siłą,
Pozdrowieniem człowieka — ziemi ukochanéj.


X

Po okrzyku ogólnym — kolej marzeń cicha.
Z pian z Aï każdemu błyska szczęścia po iskierce;
Każdy Francyę swą na dnie znajduje kielicha.
Francyą — to dla każdego, za czem tęskni serce:
Jeden starego ojca widzi przy kominie,
Jak czeka go, dni licząc; w pasterskiej chatynie
Widzi puste swe miejsce przy siostrze pasterce.


XI

Drugi widzi znów Paryż, gdzie córeczka mała
Zaznacza zmiany wiatru z pomocą busoli;
Łzami szkło nad igiełką rzewnemi oblała
I chce magnes żelazem zwrócić podług woli.
Inny widzi Marsylię. Staje przed nim żona,
Jak biegnie, z brzegu chustką wieje rozżalona
I nie czuje, jak w wodę zstępuje powoli.


XII

O przesądy miłości, dziwne, tajemnicze,
Szepty serc, które nam się zdajecie głosami,
Rachuby ścisłe wiedzy, o baśnie zwodnicze!
Czemu wasze widziadło tylekroć nas mami?
Czemu coraz nam sidła zastawiacie nowe?
Nadzieje, równie nikłe, jak kule śniegowe,
Rosnące i tające nam wnet pod palcami!


XIII

Gdzież jest teraz, ach, gdzież jest owych trzystu dzielnych?
W prąd wściekły ich wichura zmiotła rozszalała,
Harpunom Indyan niosą resztki swych śmiertelnych
Szczątków, szat zdarte szmaty i zastygłe ciała.
Oficerowie pierwsi zginęli w orkanie,
Toporami strzaskane rąbiąc masztowanie;
Tak, z trzechset, drobna garstka — dziesięciu — została!


XIV

Kapitan patrzy jeszcze, gdzie biegunów strona,
Kędy nieznanych odkrył przepływów cieśniny.
Wodę już ma do kolan, już ponad ramiona;
Wznosi rękę ku niebu, nad wodne równiny,

Statek jego zatonął, życie się spełniło:
Rzuca w morze butelkę — i wita z mogiłą
Dni przyszłości, co swe mu otworzą dziedziny.


XV

I uśmiecha się, marząc, że szkło kruche owo
Zaniesie imię jego i myśl do przystani;
Że ono ziemię zwiększa jedną wyspą nową,
Zaznacza nową gwiazdę na niebios otchłani
Że Bóg może pozwolić falom wściekłej wody
Chłonąć łudzi i statki, lecz nie ducha płody;
Że oparł się tą flaszką — śmierci, świata pani.


XVI

Stało się. Teraz niechaj Bóg ją ma w opiece!
Nad statkiem pochłoniętym fal opadły grzywy.
Prąd wschodni — zachodniego ustępuje rzece,
I butelka się buja w kolebce wrzawliwéj.
Sama, wątła, śród sprzecznych oceanu prądów,
Żaden wiatr jej nie wskaże, kędy szukać lądów;
Lecz ona idzie z arki, z gałązką oliwy.


XVII

Prądy ją unosiły, kra wstrzymuje, w śniegu
I lodu płaszcz ją tuli biały, nieprzezroczy.
Szyk czarnych koni morskich potrąca ją w biegu,
Powraca, wietrzy, co to, i trwożnie się boczy.
Ona czeka, aż lato zmieni przeznaczenie
I lodów jej otworzy opornych więzienie,
Wtedy ku ciepłym strefom z falami się toczy.


XVIII

Kiedyś, dzień był spokojny — i toń morza lśniąca,
Falami z dyjamentów, złota i szafiru,

Zwrotnikowego świetność odbijała słońca.
Majestatyczny statek mknął z wiewem zefiru;
Spostrzegł świętą żeglarzom butelkę na fali:
Wnet maszt barwnych sygnałów znakami się pali,
Łódź spada, statek staje śród nagłego wiru.


XIX

Lecz oto dział korsarskich w dali wrzawa dzika;
Handlarz Czarnych ucieknie, gdy mu wiatr pomoże.
Naprzód! topić nędznego tego przeciwnika!
Topić złoto i katów, co kalają morze!
Fregata zbiera łodzie, rzuca je w swe łono,
Jak dydelf drobną dziatwę, kiedy go strwożono,
I — żaglami i parą — mknie przez fal bezdroże.


XX

Sama na oceanie, sama wciąż! — Zgubiona
Jak punkcik niedojrzalny w pustyni ruchoméj,
Awanturnica błędna przebiega mórz łona
I odkrywa nieznane przylądki, załomy.
Skazana na wędrówki po wodnej przestrzeni,
Od roku już nie czuje słonecznych promieni:
Pod płaszczem alg i morszczyzn znikł jej kształt widomy.


XXI

Aż raz w wieczór, nareszcie, od Florydy wiatry
Przygnały ją do Francyi omglonych wybrzeży.
Rybak biedny, z nadbrzeżnej, z desek zbitej szatry,
Znalazł ją niespodzianie na dnie swych więcierzy.
Biegnie do uczonego, chwali się zdobyczą
I, bojąc się otworzyć flaszkę tajemniczą,
Pyta, jak ten eliksir zwać, cenić należy.


XXII

Co to jest za eliksir? Rybaku, to wiedza,
To eliksir ów boski, który piją duchy,
Skarb, gdzie myśl z doświadczeniem wzajem się wyprzedza;
Gdybyś, rybaku, złowił w sieci swych łańcuchy
Wszystko złoto, co w żyłach swych kryją Meksyki,
Wszystkie Indyj dyamenty i perły Afryki,
Twój połów mniejby wart był od tej flaszki kruchéj.


XXIII

Patrz. — Jakie uniesienie wrzące, nieudane!
Jedna więcej znów sława ludowi przybywa.
Dział rozhuki potężne, dzwony rozbujane
Wstrząsają w sercach wzruszeń najskrytsze ogniwa.
Dziś bohaterom wiedzy — raczej, niż pól bitwy —
Pogrzebów narodowych należą modlitwy.
Czytaj napis na murach: „Pamięć wiecznie żywa!“


XXIV

Pamięć! chwała! odkrywcom torów niezdobytych
W człowieku czy w naturze, równych w głębokości
W źródłach cnoty i dobra, wpół ledwie odkrytych,
W sztuce, niewyczerpanej otchłani świetności!
Czemże niepamięć, jady, cierń zniewagi krwawy,
Lody i uragany tej ziemskiej przeprawy?
Na głazach grobów dęby wzrastają wielkości.


XXV

To najpiękniejsze drzewa ziemi obiecanéj,
To, rodzie myślicieli, twe morskie latarnie!
Żegluj bez próżnej trwogi, by wiatr lub bałwany

Skarbu twego w topieli nie zgubiły marnie.
Zioło czyste wypłynie, blask jego nie zginie;
Mów, jak tamten kapitan, w konania godzinie:
„Jeśli Bóg da, do lądu fala to przygarnie!“


XXVI

Bóg prawdziwy, Bóg mocny jest to Bóg idei.
Na skroń, gdzie los nam rzuca zarodków miliony.
Zlewajmy deszcze Wiedzy w żyźniącej kolei;
Potem, zebrawszy w duszy wzrastające plony,
Całe przejęte wonią samotności świętéj,
Rzucajmy dzieło w morze, w narodów odmęty:
— Bóg sam je do przystani zawiedzie pragnionéj.




ALFRED DE VIGNY. LA BOUTEILLE À LA MER.


Me voici! c’est moi! Rochers, plages...



Z CAŁEJ LIRY“.

Otom jest! Jestem! Wybrzeża, skały,
Strugi, ukryte pod gęstwą ziół,
Wietrze, co szepczesz liściom dzień cały
Cichutkie słowa urwane wpół;

Gniazda tkliwemi brzmiące świegoty,
Gałęzi, kędy śni cicho ptak;
Kropelki wody, śród ciemnej groty
Jak pocałunki szemrzące tak;

Pola, gdzie tęskne romance wszczyna
Co ranek smętny słowiczy chór;
Góry, gdzie śpiewa jezior głąb’ sina
Hymn, który kończy szumiący bór!

Przyjmij mnie, łąko kwitnąca w głuszy,
Niech mnie powita rozdźwięczny las;
Ten, który lirę ma zamiast duszy,
Przychodzi śpiewać tu pośród was.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. II. 1.


Je ne vois pas pourquoi je ferais aulre chose...



Cóż tu znaleźć lepszego dla ciała i ducha,
Jak ledz marzyć pod drzewem, kędy grzywacz grucha;
Wozy ciągną gościńcem, słyszę ich skrzypienie;

Dziewczęta, idąc prać swą bieliznę do rzeki,
Przysłuchują się dźwiękom mej piosnki dalekiéj;
Ale mnie milsze lasu tajemnicze cienie,

Gąszcz krzewów mi tu daje kwiaty niezliczone —
I dość mi, kiedy widzę, jak przez ich zasłonę
Pieśń moja mknie ku sercom, ptak — w słońca promienie!




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. II. 2.


Le soir calme el profond se répand dans la plaine...



Wieczór cichy, głęboki nad krajem zapada.
Usiądźmy, córko. Światłość zórz zachodnich blada
Barwi arkadę mostu mdłym odcieniem róży.

Młotom z kuźni dalekiej dzwon wieczorny wtórzy.

Bóg na dzwonie, a człowiek na kowadła śpiży
Wykuwają to samo, i gwiazda tam wyżéj
Rozbłyska razem z ogniem w chatynce nędzarza.

Los nasz, widzisz me dziecko, cały się wyraża
W tych dwóch dźwiękach, dwóch głosach surowej potęgi;
Oba wiodą człowieka przez tajemnic kręgi,
Wskazują cel, ster w drodze, z której się nie wraca.
Dzwon powiada: modlitwa! a kowadło —: praca!




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. II. 9.


Venez nous voir dans l’asile...



Przybywaj w to ustronie ciche,
Gdziem szczęściu swemu gniazdko zwił,
Amor tu szukałby swej Psyche,
A Mnazyl z Chloe słodką żył.

Jeśli zachwyca cię muzyka,
Prawdziwy znajdziesz tu jej raj;
Gluck i Haydn — obok pień słowika —
To suchotnicy nędzni dwaj.

Niebo, poeta, kwiat — radośne
Tria śpiewają tu dzień w dzień.
O, te skowronków sola głośne!
O tutti wilg — z tysiąca brzmień

Hejnałem rannym chór ptaszęcy
Raczyć cię będzie tu co dnia.
Co ranek — lat już sześć tysięcy
Operę tę jutrzenka gra.

Przybywaj; dumne z obecności
Twej — pola, jako jeden sad,
Tysiąc wyświadczą ci grzeczności,
Którym z mieszczuchów każdy rad.


Marmurów nasze skały warte
Co piękne, ładnem będzie też.
Wróbelki nasze, choć otwarte,
Dla ciebie grzeczne będą — wierz!

Radosny maj i czerwiec świeży
Nadejdą bardzo á propos,
Ryś mógł usłyszeć, jak należy,
Jak dzwonki stad wesoło brzmią.

Przybywaj! Ujrzysz raz kamasze,
Jakie tu nosi Normand-zuch;
By ciebie ujrzeć, w okna nasze
Tysiące wnet się wedrą much.

Wieczorem, idąc przez winnicę,
Zobaczysz Boga, co nam lśni,
Jak setne gwiazd zapala świéce
Do swej północnej wielkiej mszy.

I zapomnimy wszystkie rzeczy,
Co każą śmiać się lub się truć:
Klęski, niewdzięczny ród człowieczy,
Toń ciemną, w której ginie łodź,

Nikłość nadziei każdej w świecie,
Fałsz serc, tak krótki życia czas
I — że w Augsburskiej Gazecie
Już na kawałki krają nas.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. II. 15.


Ne vons croyez ni grand, ni petit. Contemplez...



Nie myśl, żeś wielki, mały. Patrz dokoła siebie.

Usiądź sobie wieczorem, przy gwiaździstem niebie,
Na urwistem wybrzeżu nad morzem głębokiem.
Za pienistemi szczyty uważnem wódź okiem;
Patrz, jak rój konstelacyj z fal wychodzi złoty;
Badaj drżenia alg morskich, mew białych poloty;
Wsłuchuj się w szmery głuche, któremi zmrok dyszy;
Liczbę lat swych przeżytych wspomnij sobie w ciszy;
Pozwól duszy, zgnębionej ich ucieczką żwawą,
W młodych szałów wspomnieniach zatopić się łzawo;
Płacz, gdy głąb’ cicho szumi na skał brzeżnych straży;
A potem — myśl o Bogu, co patrzy i marzy,
Zawsze dobry, łaskawy, opiekuńczy, baczny,
O tym Bogu, którego źrenicy opatrznéj
Nie ujdzie równie dobrze lot komet ognisty,
Jak ptak marny w przestrzeni lazurowo czystéj.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. II. 23


Une nuit, j’écoulais, seul, parmi des décombres...



Dla czego wielcy ludzie są nieszczęśliwi.

Czuwając raz śród zwalisk w noc cichą a ciemną,
Posłyszałem tę mowę wydarzeń tajemną:

— My jesteśmy kowale, a wieszcze, proroki
To kowadła, Bóg zamknął je w grocie głębokiéj
Do pracy przy tworzeniu nowych ras gotowe.
Bo ludzie — to zwierzęta złe, podłe, jałowe,
Potworne — i czas przyszedł na ich przekształcenie.
Ciosami tylko można zmienić pokolenie.
Otóż ludziom bez uzdy, prawa, serc, zapału,
Trzeba było dać duszę zamiast dawnej z kału,
Z której by im zalśniło przeczucie wielkości.
Trzeba było dać ludziom duszę, w której gości
Światło, ogień, moc, słodycz, tęskniącą w błękity,
Ojcowską względem dziecka, bratnią dla kobiéty,
Duszę dobrą. I rzekł Bóg: Kujcie dla helotów
Tych duszę, — i nieszczęścia dał nam zamiast młotów
Wielcy ludzie czekali w zadumie; i padła
Zgoda, że zużyjemy te chmurne kowadła.



VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE, IV, 23 (POURQUO

LES GRANDES HOMMES SONT MALHEUREUX).


Non, le vrai ne doit point avoir de repentirs...



Szafot.
(Urywki).

Nie, prawo nie powinno mieć zgryzot sumienia.
Nie, w imię dawnych śmierci, przez dawne cierpienia,
Dość już zemsty — niech świętem będzie ludzkie życie.
Orzeł czasów dzisiejszych ważąc się w błękicie,
Ze wstrętem widzi krwawy dziób sępa starego.
Niech ludy, mając władzę, swej wielkości strzegą,
A o wielkości świadczy słodycz nieskończona.
Pokój! Już nasze dzieci nie ssą wilczyc łona,
Już nie karmi przyszłości w groźnej grocie ciemnej
Potwora fatalności straszliwej, tajemnej...
....................
Respublika utrwalać się winna przez miłość,
Przez sojusz rąk i myśli wszech wierny a cichy,
Przez lilij wszech dla ros wszech otwarte kielichy,
Przez piękno, dobro, prawdę w wielkości koronie,
Przez ten postęp, co trwa wciąż, żyje, idzie, płonie,
Przez władzę nad materyą wolnych wreszcie ludzi,
Przez ten uśmiech, z jakim się nowe życie budzi,
Przez braterstwo we wszystkich oczach jaśniejące,
I przez zorzę, wieszczącą nowe, lepsze słońce!
....................
Prawo nie potrzebuje wpadać w szał wściekłości,
Nie potrzebuje gwałtu ni gróźb strasznych wcale,

Nie potrzebuje miecza dorzucać na szale.
Zjawia się — świat drży wkoło; idzie — to Bóg, szepcą.
....................
Śmierć śmierci! Na stos strasznych praw krwawe bałwany,
Ów stary koran miecza, kodeks niezbłagany,
Który, nieprzebaczając, poprawić się nie da,
Co uderza, co mści się, co się myli!..
....................
Gilotyno, swe noże poszczerb i topory!
Toporze, zrąb złowieszcze belki i podpory!
Wytępcie się nawzajem, wy, wspólnicy piekła!
Padnij w proch, niezliczonych kar tłuszczo zaciekła,
Koła, stryczki — i wszystko, co ludzkość obraża,
Pod ramieniem postępu, rusztowań grabarza!...




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE, I, 1 (L’ÉCHAFAUD).


C’est à Talaveyra de la Reine, en Espagne...



Talaveyra.

Było to w Talaveyrze Królowej, w Hiszpanii.

Anglicy, przeciw którym byliśmy w kampanii,
Zajmowali, wsparłszy się na zamczysku starem,
Stok południowy, my zaś stok północny. Jarem
Wzgórki oba i armie były przedzielone.
Biliśmy się od rana; przez dymów zasłonę
Potworną, co słoniła dwa wojska walczące,
Patrzało z niebios brudne, straszne jakieś słońce;
Owa gwiazda, co codzień wschodzi i umiera,
Wieczna i wiecznie młoda, jako pieśń Homera,
To samo słońce, które Achillowi lśniło,
Mściło się; na walczących, ogłuszonych siłą
Straszną grzmotów armatnich w rozhukania szale,
Zlewało niezmiernego światła czarne fale,
Oślepiało nas; jakby widoma przestroga
Rzucało w dym walk ludzkich wielki promień Boga;
Gorzało, królowało; oblewało znojem.

Karol Czwarty ze swoim ministrem Godoy’em
Wpakowali nam na łeb anglików w czerwieni,
Lecz im, którzy też niezbyt są do sierr stworzeni,
Było równie gorąco, jak nam. Dzień był parny.
Ani źdźbła zieloności; w głębi jaru marny

Gaik sosen z Alepu, jakby za zasłoną,
Ukrywał w cieniu strugę nawpół wysuszoną.
Jak rzęsy rozdzielają dwie oka powieki,
Tak te drzewa, kryjące strumyczek od spieki,
Dzieliły oba wzgórza u parowu łona.

Więc, jak gdy nagłe wichry chwycą się w ramiona,
Zwarliśmy się, francuzi z anglikami. Działa
Pluły ołowiem; czaszki, poszarpane ciała,
Wnętrzności, członki wkoło widziano krwawiące,
A nad tem polem śmierci płomieniste słońce.

Szable, działa, gadacze, karabiny, piki —
To nic, można przywyknąć; ale mieć zwrotniki
Nad głową, to zanadto. Pragnienie nas piekło.
Stal, ołów to śmierć tylko; pragnienie — to piekło.
Słońce, skwar, pot, pragnienie — oh! co za konanie!
A jednak spełnialiśmy swe krwawe zadanie.
Mordowano się wściekle. Dookoła trupy,
Pod nogami walczącej, bezładnej już kupy,
Leżały, obojętne, zimne jak marmury.

Wtem ujrzałem ów strumyk śród drzew u stóp góry.
Hiszpan krzyknął: caramba! — też go snadź zobaczył.
Zbiegłem ku wodzie, nad nią anglik się rozkraczył,
A tuż francuz, i drugi, i gromada cała;
Klękliśmy kołem, bitwa na chwilę ustała,
Na krótko, zresztą; ranni przypełzli po ziemi;
Trącono się kaskami krwią ubroczonemi.

— Za wasze zdrowie, rzekłem. Odrzekli: Za wasze! —
I wróg wrogom podawał chętnie krwawą czaszę.

Bój straszny znów się zaczął, bez przerwy już teraz,
A jam, tonąc w marzeniu, pomyślał, że nieraz
Tylko wodzowie krwawi, posępni ci kaci,
Robią z nas ludzi — wrogów, gdyż Bóg stworzył braci.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE, I, 2 (TALAVEYRA).


Ainsi tu me volais mes boeufs? — Gare ma peau!...



Szeik i złodziej.

— Więc to tyś mi kradł woły?

— Przepadłem za katy!

— Nie masz, widzę, turbanu?

— Ani marnej szmaty.

— Weź ten.

— Cóż to za mody jakieś u was nowe,
Mając kogoś wbić na pal, przystrajać mu głowę?

— Twoja odzież w łachmanach.

— Czcigodny sułtanie.
To prawda.

Włóż ten kaftan.

— Ja!
— Ty. Patrzaj na nie
Niewolnice, zbliżcie się. Bierz trzy najpiękniejsze.


— Ja?

— Wybiorę za ciebie, bierz te trzy.

Jaśniejsze
Od słońc złotych! Boję się.

— Twe stado tam hula.

— Moje?!

— Masz i ten łańcuch, dar dawnego króla.

— Jaki ciężki! ze złota szczerego! Nie, nie, nie,
Nic już, nic nie rozumiem. Sen to snadź, marzenie!
Moim kaftan twój, moim twój turban wysoki!
Klejnotami mnie darzysz! Zamiast bez odwłoki
Kazać ściąć mię, powiesić z rozjątrzeniem całem,
Ty mi dajesz, mnie, który ukraść ci ją chciałem,
Trzodę swą i kobiety trzy cudnej piękności!

— Czyliż nie byłeś jednym z dziada mego gości?



VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. I. 12 (LE CHEIK

ET LE VOLEUR.


Non, je n’ai point changé. Tu te plains á tori, frère...



Do Ludwika B.

Nie, jam, bracie, ten sam wciąż. Twe skargi mi dziwne.
Jakkolwiek niebo często bywa nam przeciwne,
Chociaż nic tu nie mamy, coby naszem było,
Choć pracę naszą ciężką, ale jednak miłą,
Los zazdrosny mi w każdej przerwać może chwili, —
Jednak jam się nie zmienił, twe serce się myli.
Tonę w dumach, jak ongi, w błogie lata młode,
Czczę piękno, okiem tkliwie ogarniam przyrodę,
Podziwiam, badam, modlę się wciąż z uniesieniem,
Chylę się, padam na twarz przed światłem i cieniem
Mam w sobie, stworzon aby żyć, cierpieć przez miłość
Harmonijną dwojakiej muzyki zażyłość:
W głowie mej grzmi orkiestra, w sercu dzwoni lira
Księga stworzenia, którą praca mi otwiéra,
Ze swemi wszechświatami, z blaskami świetności,
Najgłębsze mózgu mego wzrusza głębokości,
A zarazem we wszystkich fibrach drgania budzi.
Chcę wielkości dla ludów, wolności dla ludzi;
O lepszych dniach przyszłości dla kobiety marzę;
Idę do pracowników, pomiędzy nędzarze,
Bratniem dla nich uczuciem tętni moje łono.
Jak wieść tłuszcze burzliwą i roznamiętnioną,
Jak dać prawu pewniejszą i szerszą podstawę,
Jak choć w części usunąć bóle, jęki łzawe,

Głód, znój ciężki, zło, klęski nędzy niezwalczonéj, —
Wszystkie myśli te w duszę zatapiają szpony.
I znów, z dum tych przechodząc łatwo do wesela,
Czuję nagle, jak radość w sercu mi wystrzela,
Gdy w mem kółku rodzinnem jakiemś jednem słowem,
Albo jakiemś dziwactwem niespodzianem, nowem,
Wywołam przy kominku kryształowe echa
Śmiechów dzieci, przy których sam Bóg się uśmiecha. —
Takim znałeś mię; takim zostałem i będę.
Tylko dziś, gdy śród grona swych drogich zasiędę,
Żal częstokroć pogłębia zmarszczki mego czoła;
Chętniej, prędzej uciekam od szczęśliwych koła,
A w oczach mych, co często mkną za kresy ziemi,
Uśmiech staje się bledszym, a cienie głębszemi.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. V, 1 (À LOUIS B).


L’art est la roue immense, et j’en suis l’Ixion...



Pracuję.
(Urywek).

Sztuka to wielkie koło, — jam jego Iksionem.

Pracuję. Nad czem? Ależ... nad wszystkiem; myśl przecie
To wielka brama, w której co chwila znajdziecie
Przechodniów, których imię Cześć, Żal, Rozum, Cnota,
A którzy mają prawo wejść w dom przez te wrota.
Spostrzegam w górze zorzę dnia wiecznego białą;
Kto widzi więcej nieba, temu ziemia małą;
Daję zmarłym, w mej duszy, mknącej na burz osi,
Pamięć, którą niepamięć o żywych podnosi.
Tak, druhowie, pracuję! tak myślę! tak piszę!
Bo w nagrodę ma spokój ogromny i ciszę
Człowiek, co, we krwi brocząc, z pogodą na czole
Stara się — by mniej cierpieć — tonąć w marzeń kole.

Jakieś tchnienie ogromne ogarnia mię, chwyta.
Przyszłość daleka, zorza za górami skryta,
Wybłyska mi nad wszystkie czarne widnokręgi.
Przez te sny to wstajemy tak pełni potęgi!

O, ten dreszcz, gdy marzyciel staje się prorokiem!...




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. V, 20 (JE TRAVAILLE).


Qu’es — tu, pélerin? — Je me nomme...



— Ktoś ty, pielgrzymie? — Smutno się zowię:
Ten, który płacze. — Hej, podnieś skroń
I pójdź wraz z nami! — Próżno, druhowie,
Tajemna tutaj trzyma mię dłoń.

— Pójdź! — Nie! — Snadź lata cię osłabiły;
Czemu, przymknąwszy oczy na w pół,
Stoisz tu w mroku, bez ruchu, siły?
— Mogilny głaz mię z tem miejscem skuł.

— Twą duszę całun nocy ocienił.
Czyż się nie boisz, stojąc tak sam,
Byś się powoli w posąg nie zmienił?
— Ja ziemię czarną już w sobie mam.

— Pójdź! Co tam robisz? Niebo się śćmiło,
Wiatr ci włos rozwiał biały jak śnieg.
— Czekam, by wzniósł się głaz nad mogiłą,
Który przyciska szaty mej brzeg.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. V. 18.


Le vieillard chaque jour dans plus d’ombre s’éveille...



Starzec się wpośród gęstszych co dzień mroków budzi,
Co ranek większym trupem idzie między ludzi;
Bo życie ludzkie, ta nędzna nić,
Pęka zwolna, gdy duch się wydziera skrzydlaty;
Chmurny ptak ów więziony chce wzlecieć nad światy,
Rwie pęta — — człowiek przestaje żyć.

Umieraj, białe czoło! Noc cię wciąż czarniejsza
Obleka! Twój głos słabnie, twa siła się zmniejsza,
Twe oko, w którem się zwęził tak
Widnokrąg, gaśnie... Los ten każdemu z nas pada.
Podobnie zamykają się, gdy noc osiada,
Okna w domostwach. Snu pewny znak.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. V. 25.


Vous m’avez éprouvé par toutes les épreuves...



Doświadczałeś mię, Panie, wszystkiemi próbami.

Cierpiałem. Rówien jestem wdowom, co nocami
Pracując, we łzach całe, roją smutne mary.
Nie zgrzeszyłem, a jednak ciężkie znoszę kary.
Gorzkiem jest moje życie, a trudnem me dzieło.
Co zrobiłem, — chimery postać na się wzięło.
Po znojnej ciężkiej pracy śród lata nad niwą,
Widzę hufce mych wrogów, depcących me żniwo.
Kłamstwo, złość i oszczerstwo, z uniesieniem dzikiem,
Szarpały imię moje swym sprośnym językiem.

Tyle-m marzył! — śród zwątpień upadła otucha.
Wściekła zawiść, ta gorzka trucizna dla ducha,
Zabiła w sercu mojem, rozdartem, płonącem,
Uśmiech szczęścia i ufność, co mu była słońcem.

Blady, szukając Ciebie śród niebios ogromu,
Widziałem drogie trumny, jak szły z mego domu.
Płakałem łzami syna i lałem łzy ojca,
Gdzie inni tchną nadzieją, drgam śród mąk ogrojca.

Nie skarżę się jednakże. Padam na kolana,
Czcząc w tobie surowego, lecz słodkiego Pana;

Boś Ty, o Boże dobry, szczerych duchów Boże,
Włożył boleści wszystkich, nędz wszystkich obrożę
Na serce me — lecz w jednem dałeś znak litości:
Żem nigdy niewzajemnej nie zaznał miłości!




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. VI. 4.


L’énigme ne dit pas son mot...



Co mówi ta, która nic nie mówiła.

Zagadka tai wnętrzną treść swoją;
O pewnych ranach od złotych strzał
Ludzie niekiedy mówić się boją;
W cieniach gałęzi, śród czarnych skał,
Niejedna ginie ptaszyna mała.
Tyś mi rzekł nieraz: ja kocham cię!
Jam ci tak nigdy nie powiedziała.
Tyś hojnie rzucał przysięgi swe,
Z ust moich spowiedź nie wyszła tkliwa.
W miesięcznych blaskach jeziora toń
Marzy, niemieje, w noc się rozpływa,
Milknie, gdy księżyc wychyli skroń.
Miałżeś mi za złe moje milczenie?
Oli, jak schnie serce w milczeniu tem!
Czułam, gdyś przy mnie był, że się mienię,
Życie mi cudnym zdało się snem.
Za dużo-ś mówił, jam zbyt się kryła.
Miłości każdej kolebką cień;
Są rzeczy, którym wstydliwość miła;
Tkliwość gniazd razi zbyt jasny dzień.
Dziś — ach, jak w przykrej wieczornej głuszy
Smętnie się chwieją wierzchołki drzew! —
Rzucasz mię, dojrzeć nie mogąc duszy
Mej otulonej w milczenia kwef.

Więc się rozejdziem. Snadź tak kazano.
— Jak ten las wzdycha tysiącem ech!
Jutro, co ujrzy mnie rozpłakaną,
Na twoich ustach snadź znajdzie śmiech.
To słodkie słowo (niech je czas zgłuszy!):
„Kocham“ — dziś strasznie serce mi rwie.
Tyś je wymawiał, lecz nie miał w duszy,
Jam, nic nie mówiąc, myślała je.



VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE, VI, 16 (CE QUE DIT

CELLE QUI N’A PAS PARLÉ).


— Ah çá mais! quelle idée as-tu, capricieuse...



— Cóż to znów za myśl nowa, piękna kapryśnico,
Bym w chwili, gdy śród liści złote plamy świécą,
Gdy miękka trawa wabi w chłodne lasu cienie,
Mówił ci o Esslingu, Eylau lub Jenie?
Mówmy o swej miłości, rzućmy boje krwawe.
Tak, pradziadowie nasi z wojen brali sławę,
Mój ojciec był też jednym z olbrzymów drużyny;
Lecz i dziś, gdy czas przyjdzie myśl zamienić w czyny,
Za bary wziąć się z burzą po dniach błogiej ciszy,
Ci wielcy godnych śród nas znajdą towarzyszy;
Walczyć będziem, jak oni, choć z rozpaczą w duszy,
Z równem sercem, choć z siłą nie tą już, co kruszy, —
Świat usłyszy, jak róg nasz bojowy podźwięka,
Lecz dziś ty mnie, ja ciebie — kochamy. Jutrzenka
Przepełnia światłem pola, niebo, serca nasze;
Śmiały się z Horacego wróbelki-judasze,
Gdy, siedząc przy Barynie wzruszonej, różowéj,
Wiódł długie o czem innem zupełnie rozmowy.
Mam-że zdumieć te błonia, lasy pełne szumu,
Widokiem człeka, co ma mniej niż ptak rozumu?...
...................
...................
Kochajmy. Maj to jasnych, słodkich uczuć pora.


Dla Klebera, Ajaksa, Marceau lub Hektora
Niema miejsca śród pól tych ciszy i słodyczy,
Gdy wiosna w głębi lasów budzi chór słowiczy;
Bo Homer może tylko strwożyć Teokryta;
Moschus drży przed eposem miecza i dziryta;
Przed lekkonogim boskim Achillem w zawody
Pierzchają pląsające w gajach chorowody. —

Ona rzekła mi na to w róż kwitnienia porze:

— Druhu, nie myśl, że słucham tych słów twoich może;
Nie gniewam się na ciebie; wiem, tak w tajemnicy
Mówi się do kochanki swej i... niewolnicy.
Tak, jutrzenka przystraja bór w świeże uśmiechy,
Wonny kwiecień nadbiega z lir słodkiemi echy;
Ptaków, którym nie ciąży nic, brzmi pieśń radosna;
Tak, jeśli co nam serca przepełnia, to wiosna,
To idylla, Astrea, to Flora i Maja,
To raj ziemski... To również smutek, co upaja.
Niech wszystkie kwiaty kwitną i pachną mnie gwoli,
Ja marzę o dzwonnicy Strassburga w niewoli
I widzę, poprzez cudną eklogę przede mną,
W dali na widnokręgu jej wieżycę ciemną.
Ach, mów mi, mów o wojnie! Gdzież dumne wyzwania?
Myśl o dziadach mnie myślą o synach podzwania.
By rodzić bohaterów — pięknie być kobiétą;
Odbierzmy niebu wielką duszę już odżytą;
Zawrzyjmy wielki hymen! Kocham cię, wiesz o tem;
Lecz pod posępnym, drżącym tych dębów namiotem

Nie miłość, lecz gniew święty owłada mą duszę;
Nie zna wstydu, kto hańby przenosi katusze;
Kraj mój — — to jedno twarz mą ogniami spopiela!
Bierz mnie — lecz niechaj uścisk twój stworzy mściciela!




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. VI. 23.


Horace, et toi, vieux La Fontaine...



Horacy, stary mój Lafontenie,
Wyście mówili: Nadchodzi dzień,
Gdy każde serca słabszem jest drgnienie,
Gdy, jak głos piosnki przez oddalenie,
Miłość zanika, zachodzi w cień.

O wieszcze, miłość śmieje się w duszy,
Kiedy mówicie: „Przeminął szał,
Caliśmy we łzach, czas wszystko kruszy,
W serc naszych zimnych kryje się głuszy
Podagryk biedny, Amor bez strzał.“

Człek wiecznie kocha, moi chłopacy,
Serce się nigdy nie zmienia w głaz!
Tak, stary Janie, tak, mój Horacy,
To, co przemija jak ognik racy,
To ów, gdy jest się kochanym, czas.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. VI, 25.


À force de rèver et de voir dans la plaine...



Marząc i przyglądając się błękitnookiéj
Dziewie, co do krynicy zwracała tu kroki,
Gad spostrzegł dnia jednego, że jest zakochany.
Sen, spokój — wszystko pierzchło. Jak tu się z tej rany
Wyleczyć? co poradzić na ból, co wciąż wzrasta?
Smutny siedział raz sobie koło bramy miasta.
Starzec jakiś przechodził. Rzekł więc doń: O panie,
Ratuj mię, radź mi! — Starzec usłyszał wołanie
I zbliżył się. A miał on długą, siwą brodę.
Z wiatrem się kołysały palm wierzchołki młode,
Słońce do snu się kładło za pustynne niwy.
— Co ci jest? spytał starzec. — Jestem nieszczęśliwy,
Rzekł Gad; kocham kobietę, to powód katuszy.
— I jam znał, odparł starzec, ten ból żrący w duszy,
Gdym był młody i ogniem me oczy pałały,
Jak dziś twoje. Lecz teraz włos mój — patrz — już biały,
Chłód mam w kościach, wzrok przygasł, drży niepewnie szyja,
Wszystko mi smutne, ciemne; dzień każdy, co mija,
Jest mi nocą, co spada na żywota drogę.
Cierpię! cierpię, że cierpieć, jak ty, już nie mogę.




VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE. VI. 26.


Un pigeon aime une pigeonne...



Złe języki.

Gołąb’ się kocha w gołębicy!
Okropny skandal ten przygnębia
Krzak głogu wiosną białolicy.
Gołąbka kochać śmie gołębia!
Wieść się rozszerza wnet w grabinie.
Bracia i siostry ich wydają.
Bywa tak w świecie, że w rodzinie
Pomiędzy wrogów żyjesz zgrają.
Co komeraży, szpiegostw, plotek!
Nic ludzi tak nie rozgorycza,
Nie gorszy starych tak dewotek,
Jak szczęścia cicha pieśń słowicza.
Więc — wściekłość z racyi tej eklogi!
Skrzydlaty sejm w tysiączne głosy
Obmawia, wkłada w swe dyalogi
Możliwe kolce, groty, ciosy.
Modra sikora i pstra ara
Rzucają różne „bo“, „lecz“, „zasię“,
Śmiesznemi gesty pliszka stara
Wkrąg cudzysłowy sieje, zda się.
„Wiem o tym leniu to i owo!“ —
Rzekł kruk, z tych sędziów, co cnót strzegą. —
„Znam jego praczkę przypadkowo.“
„A ja znam jego odźwiernego.“

„Ona też widać niezbyt sroga!“
„Czyż to przynajmniej mąż i żona?“
„No, no, nagroda cnót, na Boga,
Gołąbkom tym nie przeznaczona!“
„Bluźnierczy związek!“ mówi sójka.
„Ça ira!“ zięba dziób rozdziera.
Czeczotka: „kocha się ta dwójka!“
Sroka dodaje: „Et caetera!“
„Co wieczór, kiedy zmrok zapada,
On nawołując do niej zmierza“, —
Czyta w raporcie cała rada,
Złożonym jej przez nietoperza.
Sejm ptasi grzmi groźnemi słowy,
Przekleństwo rzuca, bill uchwala.
Taki to świat jest. Sąd surowy
To często plotek nędznych fala.
O, strzeż się, Różo, biedne dziecię,
Gadanin tych zajadłych wrzenia.
Miłość, o której głośno w świecie.
To krzak różany bez korzenia.
Pomyśl, o piękna ma, co znaczy
Opowieść ta i co zawiera
Pomnij: to tylko baśń — inaczéj:
To prawda wieczna, święta, szczera.



VICTOR HUGO. TOUTE LA LYRE, VII, 15 (MAUVAISES

LANGUES).


Il est un air pour qui je donnerais...



Fantazya.

Jest melodya, za którą zawsze oddam chętnie
Całego Rossiniego, Mozarta, Webera,
Melodya bardzo stara, smętna w każdem tętnie,
Która na mnie jednego dziwny czar wywiera.

Ilekroć ją posłyszę, dusza się odmładza
O lat dwieście... Tak... tak jest... to Ludwik trzynasty...
I zda mi się, że widzę (taka czaru władza!)
Stok zielony, od blasków zachodu graniasty.

Widzę zamek ceglany, o węgłach z kamienia,
O malownych witrażach, co krwawo się palą,
W okolu wielkich parków. Stopy mu opienia
Rzeka, co pośród kwiatów szmerną płynie falą.

Widzę, w oknie wysokiem, panią czarnooką,
Jasnowłosą, w szat dawnych barwistej ozdobie,
Którą w jakiemś przedżyciu, w przeszłości głęboko,
Jużem widział!... i którą przypominam sobie.




GÉRARD DE NERVAL. FANTAISIE.


Jusqu’au jour, ô Pologne! où tu nous montreras...



Do Polski.
1831.

Póki nie targniesz światem, o Polsko rycerzy,
Jakąś klęską straszliwszą niźli greckie klęski,
Jakimś okropnym hordy tryumfem ciemięskiéj,
Cokolwiekbyś czyniła, nikt ci nie uwierzy.
Bijcie się, mrzyjcie, dzielni. — Beznadziejne nieba.
Walczcie; spóźnione zawsze współczucie Europy;
Zbudzą ją chyba żrących fermentów ukropy.
Walczcie, mrzyjcie, nam dzisiaj ostrych przypraw trzeba.




ALFRED DE MUSSET. À LA POLOGNE.


Si je vous le disais, pourtant, que je vous aime...



Do Ninon.

Gdybym ci jednak rzekł, że kocham cię szalenie,
Kto wie, cobyś odrzekła, czarowna ma pani?
Miłość — sama wiesz dobrze — to wielkie cierpienie,
To ból straszny — ty znasz go, świadczy to westchnienie:
Możebyś jednak chciała ukarać mię dla niéj.

Gdybym ci rzeki, że czas ten, gdy milczałem stale,
Był mi mąk i pożądań bezrozumnych zdrojem —
Pani, tyś przenikliwa i lubisz niedbale
Poznać się, niby wróżka, na miłosnym szale —
Możebyś mi: „Wiem!“ rzekła z zupełnym spokojem.

Gdybym ci rzekł, że słodkie, szalone pragnienia
Zrobiły ze mnie cień twój, co twych kroków strzeże:
Minka melancholijna i pełna zwątpienia,
Ty wiesz, pani, miluchno twarz twoją ocienia;
Możebyś mi odrzekła wpół smutno: „Nie wierzę“.

Gdybym ci rzekł, że w duszy przechowuję na dnie
Z każdej naszej rozmowy najdrobniejsze słowo;
Wzrok obrażony — pani, myśl twa łatwo zgadnie —
W dwie błyskawice zmienia twe oczy tak ładnie;
Możebyś mi kazała wyjść, z minką surową.


Gdybym ci rzekł, że czuwam co noc, wsparłszy głowę,
Że modlitwą i płaczem witam ranne zorze;
Pani, ty wiesz, uroki śmiech ci daje nowe,
W nim pszczoła za kwiat weźmie twe ustka wiśniowe.
Gdybym ci to powiedział, śmiałabyś się może.

Ale ty tego nie wiesz, — jam nakształt kielicha
Zamkniętego, gdy siadam z tobą na uboczy;
Słyszę głos twój, pierś twojem powietrzem oddycha
Ty możesz odgadywać, wątpić, śmiać się zcicha,
Nic — coby mniej słodkiemi zrobiło twe oczy.

Ja kwiecie tajemnicze, wonne zbieram w ciszy;
W wieczór melodyi dźwięków słucham z upojeniem,
Które dłoń twa powiewna dobywa z klawiszy,
A kiedy w wirze walca pierś twa szybciej dyszy,
Jak gniesz się w mem objęciu, odczuwam ze drżeniem.

A w nocy, kiedy świat nas rozdzieli zazdrośnie,
Gdy, wróciwszy do domu, w myślach się zagrzebię, —
Serce tysiącem wspomnień burzy się i rośnie,
I sam, sam jeden z Bogiem, jak skąpiec, radośnie
Otwieram ten swój skarbiec, pełny tylko ciebie.

Kocham — i umiem mówić z tobą obojętnie,
Kocham — i nie znać tego; że kocham — wiem jeden;
Drogą mi tajemnica ta, choć wrę namiętnie;
Przysiągłem, że nadziei zrzekam się doszczętnie,
Lecz nie szczęścia; — widzę cię — to mój raj, mój eden!

Bo nie dla mnie najwyższe szczęścia uniesienie,

By skonać w twych objęciach, życie niosąc w dani.
Wszystko mi to zwiastuje, nawet me cierpienie...
Gdybym ci jednak rzekł, że kocham cię szalenie,
kto wie, cobyś odrzekła, ma czarowna pani?




ALFRED DE MUSSET. STANCES À NINON.


Quand il voit le soleil, déchirant le nuage...



Krajobraz.

Gdy ujrzy nagle słońce, co, rozdarłszy chmury,
Sięga świetnym promieniem w głąb’ klatki ponuréj
I nad odsłaniającą się błękitu niwą
Potrząsa, jak lew złoty, płomienistą grzywą,
Orzeł więzień tak długo w kraty dookoła
Bije skrzydły, aż padnie lub wyrwać się zdoła.

— Tak dusza ma: z cielesnej swej, ciasnej ciemnicy
Wciąż się ku jakiejś dali rwie różanolicéj;
Kiedy święta Poezya, z niedościgłej wyży,
Budząc szał żądz olbrzymich, wzrok swój ku niej zniży,
Pragnęłaby nad jasne wzbić się utwierdzenie,
By tam odetchnąć wolno, szeroko, szalenie,
Między ziemią a Bogiem, za chmur ciemną ścianą,
Za równi lazurowych krainą nieznaną,
Tchnieniem czystem, jakiego pierś ludzka nie sięga
I gdzie tór swój zna jeno anielska potęga.
Bo jej tchu brak, mej duszy, brak jej tchu w tym świecie,
Gdzie ze wszech stron uściskiem ohydnym ją gniecie
Chaos rozkładających się wkrąg społeczności
Z rużem na zwiędłych licach, z gangreną u kości!

— Ona chce gór wyniosłych w lśniącej bieli śniegu,
Olbrzymich, stromych skalisk, tych tronów szeregu,

Gdzie w płaszcz gróz i zawrotów chmurnie się otula
Majestat niemy, mroczny ich wielkiego Króla.
— Ona chce głosu grzmotów, co toczy się głucho,
By wielka wrzawa tłumów, nieba zawieruchą;
Potoku, co się rzuca w skalny wądół senny,
Wije się potępieńczo w otchłani bezdennéj,
Wyje, grzmi, że go słychać w okręgu milowym,
I, w rozczochraniu pian swych, zda się chwostem płowym
Konia śmierci w Janowej księdze Objawienia.
— Ona chce księżycznego o zmroku promienia
Nie na załomach dachów, lecz w koronce szaréj
Sosen rozwijających, jak skrzydła, konary,
Na żebrach iglic górskich, na wieży zamczyska,
Która swój kształt siwawy w niebo czarne ciska.

— Nie ma tego ma dusza — nie ma nawet niskiej
Wzgórzyny bylejakiej wsi kochanej, bliskiej,
Dolinki świeżej, rośnej, wysmukłych topoli,
W których listwie wiatr nocny szelestnie swawoli,
Chatki leśnej, co puszcza, by obłoczki sine,
Pasemka swego dymu poprzez drzew gęstwinę
I której mszysta strzecha na swym aksamicie
Ma zawsze kwiaty z wiosną, gołębie o świcie;
Ogródka ze studzienką winogradem strojną,
Gdzie, przerywając linię kapusty spokojną,
Pyszni się krzak różany, który hodujemy;
Samotni cichej, wonnej, by pędzla Hobbemy,
Gdzie szmery, które w siebie wielka cisza wcięła,
Same tylko sen błogi mącą marzyciela!

Nie, nie ma nawet tego: — ma miasto stugwarne,
Gdzie we mgłach dni w ponoce zmieniają się czarne,

Gdzie śród dachów plącze się, zahacza nijaka,
Martwa źrenica słońca, jak oko pijaka.
— Ma rury zjeżające kamieniczne szczyty,
Które wiosną czy latem deszcz smaga obfity;
Ma dym palący, rdzawy, albo barwy kruka,
Wlokący długie pręgi w niebie, które bruka;
Mury świeżo malowne, lub zczerniałe z laty,
Żółte, kraśne, zielone, jak tartany w kraty
Smagłych górali szkockich; zgrzybiałe kościoły,
Z dna mgieł oszarzałemi strzelające czoły
I chylące tak dziwnie swe długie przełęczą,
Że myślisz, rybich żeber okrąg się wypiętrza.

— Potem, ma lud: zgiełk, mrowie, co tłoczy się, swarzy,
Wymuskanych dandysów, grubjańskich nędzarzy,
Gryzetki żwawe w kroku, w uśmiechu łechtliwe,
Mknących lśniących tilbury błyskawice żywe,
Bryki, wozy gnojowe, kołami ryjące,
Jak statek w morskiej fali, bruzdy w błota łące.

— Złoto i kał. — I chaos nie do uwierzenia,
Babel narodów, — morze, co wciąż się zapienia,
Kotlisko potępieńców, kadź niezmierna, w któréj
Fermentuje żer śmierci, tłum wściekły, ponury,
W łajbach dziurawych nawskróś jak rzeszoto, kędy
Wiatr mroźny wsiewa chorób i zgonów kolendy;
— Brokaty złote, srebrne, od klejnotów sztywne,
Oczy w sińcach, podbite, twarze zwiędłe, dziwne;
Chleb suchy pożerany iście w pocie czoła —
I obok zgraja sytych próżniaków wesoła;
Nieustający kontrast, antyteza wieczna,

Paryż, miasto poczciwe i jama wszeteczna,
Koncerty zgrzyty zębów — jedno drugie bije!

— A jednak ja, poeta i malarz, tam żyję.




THÉOPHILE GAUTIER. PAYSAGES. XV.


Je n'entrerai pas lá, — dit la folle en riant...



Sonet.

„Nie zmieszczę się,“ — tak śmieszka ma pusta się wzbrania, —
„Pęknie na mnie ten twardy gorset Prokrustowy!“
Potem rozdyma piersi, spręża biódr osnowy
I rozkosznem ramieniem opornie się słania.

Lubię te miłe walki — i mam dość wytrwania.
W ciasny strój, który mojej przymierzam królowéj,
Tu ścieśniając tam coś znów luźniąc do połowy,
Weszły wreszcie pierś, ramię — i cała ma łania.

Sztuki teraz! Rysujmy z za fałd niewysłowną
Bujność form i konturów czystość polerowną.
Patrzcie! Suknia jest wolna, a piękność się znaczy.

Cóż? niczego jest przecie, choć ozdób niewiele?
Lecz — nic zamało w sercu, nic nazbyt na ciele,
Tak ot lubię kobietę, Muzę — nieinaczéj.




JOSÉPHIN SOULARY. LE SONNET.


Si j’avais un arpent de sol, mont, val ou plaine...



Zuchwałe marzenia.

Gdybym tak miał pręt ziemi, wzgórze, jar czy pole,
Z nitką wody, strumykiem, zdrojem lub krynicą,
Zasadziłbym drzewinę, dąb, klon czy topolę,
Pokryłbym chatę słomą, gontem lub dranicą.

Na drzewie gniazdko z puchu, wełny, traw — jak wolę —
Brzmiałoby ziębą, kosem lub synogarlicą.
W chacie — łóżeczko, hamak lub mata — w dziew kole
Znęciłyby różano-, złoto-, śniado-licą.

Więcej nad pręt nie pragnę; by go zmierzyć snadniej,
Rzekłbym dziewczęciu, co się uśmiechnie najładniej:
„Stań przed słońcem wschodzącem, słodkie moje cudo;

Jak daleko się cień twój na trawie zatoczy,
Tak daleki widnokrąg mieć będą me oczy.“
— Szczęście, którego ręka nie sięga, jest złudą.




JOSÉPHIN SOULARY. RÈVES AMBITIEUX.


Les amanis des prostituées...



Skargi jakiegoś Ikara.

Cni kochankowie prostytutek —
Szczęsny to, rzeźwy, syty chór!
Ja — iżem drgał w objęciach chmur —
Mam zbity grzbiet i głuchy smutek.

Dzięki to ogniom, które, drżąc,
W niebios bezdeniach skrzą się, żarzą,
Mym spiekłym oczom wciąż się marzą
Jeno wspomnienia jakichś słońc.

Napróżno-m chciał śród nieskończenia
Dotrzeć, gdzie środek, kres lub dno;
Skrzydła mi gną się, łamią, rwą
Pod okiem jakiemś, co spłomienia.

Miłością piękna strawion w proch,
Nie zaznam nawet czci tej taniéj,
Aby dać imię swe otchłani,
W której grobowy znajdę loch.




CHARLES BAUDELAIRE. LES PLAINTES D’UN ICARE.


— Qui aimes-tu le mieux, homme énigmatique...



Cudzoziemiec.

— Kogo, powiedz, kochasz najbardziej, zagadkowy człowiecze? ojca, matkę, siostrę, brata?
— Nie mam ani ojca, ani matki, ani siostry ani brata.
— Przyjaciół?
— Używasz słowa, którego znaczenie do dziś zostało mi obcem.
— Ojczyznę?
— Nie wiem, pod jaką leży szerokością.
— Piękno?
— Radbym je kochał, boskie i nieśmiertelne.
— Złoto?
— Nienawidzę go, jak wy nienawidzicie Boga.
— Hę? Cóż więc kochasz, niezwykły cudzoziemcze?
— Kocham obłoki... przelotne obłoki... tam, ot tam... te cudowne obłoki!




CHARLES BAUDELAIRE. L’ÉTRANGER.


Par delà l’escalier des roides Cordillères...



Sen kondora.

Ponad stromą wyżyną skalnych Kordylierów,
Nad mgłami, gdzie się ledwie orzeł zbłąka wzbity,
Wyżej nad pożłobione lejkowato szczyty,
Gdzie wrą law krwawe wary śród złowrogich szmerów, —
Ze skrzydłami zwisłemi, które krew mu plami,
Ptak olbrzymi, zapadłszy w chmurne odrętwienie,
Milcząc na Amerykę patrzy, na przestrzenie
I na słońce, co smętnie mrze mu przed oczami.
Noc napływa od Wschodu, gdzie dzikie pampasy
U stóp gór wypiętrzonych bezkreśnie się szerzą
Sieje senność na Chili, miasta, brzegi, lasy,
Na Pacyfik, widnokrąg z purpury rubieżą;
Zawładnęła już całym niemym kontynentem,
Piaski wzgórz, gór wąwozy przyodziała w kiry;
Teraz, ze szczytu na szczyt, rosnącemi wiry,
Stąpa ciężkim przypływu ciemności odmętem.
On — jak widmo — samotny — na cypla koronie,
Skąpan w blaskach, któremi śniegi krwawią zorze,
Czeka na to złowieszczo wzbierające morze:
Ono zbliża się, wzdyma, w fali swej go chłonie.
Gdzieś — w otchłaniach bezdennych — na niebieskim sklepie
Krzyż Południa zapala gwiaździstą latarnię.

On zachrapał z rozkoszy, piór swych lasem trzepie,
Nagą, wygiętą szyję pręży muskularnie,
Zrywa się, chłoszcząc Andów śnieżyste opoki,
Z krzykiem głuchym się wzbija gdzie wiatr nie dochodzi.
Zdala od czarnej kuli, od żywych powodzi,
Na rozpostartych skrzydłach śni w ciszy głębokiéj.




LECONTE DE LISLE. LE SOMMEIL DU CONDOR.


Mieux que l’aigle chasseur, familier da la nue...



In excelsis.

Potężniej, niźli orzeł, zwykły chmur mieszkaniec,
Ty, człowiecze, wzbijaj się, gdzie światłości sfera.
W dole cichnie, maleje stary ziemi szaniec.

Wzbijaj się! Jasna przepaść lotom twym otwiera
Smagane słońca ogniem lazurów odmęty.
W dole, glob we mgłach szarych tonie, doumiera.

Wzbijaj się! Żar drga, blednie, strop nieb mrozem ścięty,
zmrok ponury bezbrzeża w opończę swą mota.
Wzbijaj się, wzbijaj, zgub się w nocy niepoczętéj:

Otchłań spokojna, czarna, bezkształtna niemota,
Rozemdlenie materyi w nicość doskonałe,
I niewypowiedzialna, zupełna ślepota.

Duchu! ty więc leć w światła jedynego chwałę,
Niech mrą w dole nikczemne pochodnie dawniejsze,
Ty leć, gdzie Źródło ognia wre i tryska całe.

Przez sny leć, przez marzenia, wciąż lepsze, piękniejsze!
By na szczeble bez kresu drzeć się niezachwianie,

Depcz śpiące w grobach świętych bóstwa najmocniejsze!

Zrozumiałe się kończy, i oto konanie,
Wzgarda dla siebie, pomrok, zgryzota, co wierci,
I wścieklej rezygnacyi geniuszu otchłanie!

Światłości, gdzieżeś, gdzieżeś? Być może, aż w śmierci.




LECONTE DE LISLE. IN EXCELSIS.

ERYNNIE.
TRAGEDYA STAROŻYTNA.
OSOBY:

Agamemnon.
Orestes.
Talthybios.
Eurybates.
Strażnik.
Klitajmnestra.
Elektra.
Kasandra.
Kallirhoe.
Ismena.


Pachołek. — Erynnie. — Chór starców.
Chór choefor.
Wojownicy. — Majtkowie. — Niewolnicy — Niewolnice.
Kobiety z orszaku Klitajmnestry. — Lud.

O chers viellarrds, depuis dix trés longues années...



CZĘŚĆ PIERWSZA.
Klitajmnestra.
Portyk zewnętrzny starożytnego pałacu Pelopsa. Architektura ciężka Kolumny ostrokręgowe, przysadkowate, bez podstaw. W głębi — Argos, widzialna po za kolumnami. Scena pogrążona

w ciemności Erynnie, wielkie, blade, wychudłe, w długich szatach białych, z włosami spadającemu na twarze i ramiona, przesuwają się tam i napowrót. Poczyna świtać Erynnie znikają.
Starcy argijscy, wspierając się na wysokich, zakrzywionych laskach, wchodzą z głębi i, rozdzieliwszy się na dwa półchóry, szykują się po prawej i po lewej stronie sceny. Talthybios

i Eurybates robią po kilka kroków naprzód, zbliżając się ku sobie.
I.
Talthybios, Eurybates, chór starców.

Talth. Drodzy starcy, lat dziesięć upływa śród żali,
Odkąd na ostrodziobych nawach odjechali
Króle nasi, u wożąc po głębi przekornej
Bohaterskiej Hellady lud bujnokędziorny,
Co, nakształt lotu ptaków drapieżnych o świcie,
Stu tysiącami wioseł bił po fal błękicie.
I żaden nie powrócił z wodzów, z wojowników!
Eur. Tyle naw, wielkie Bogi! tyle dzielnych szyków!
Talth. Co ust, gryzących piaski krwią dymiącą zlane,
Co rumaków żujących swą przedśmiertną pianę,
Co włóczni, druzgocących okręgi puklerzy,

Co wozów, pozbawionych woźniców, szermierzy,
Co jęków, pomieszanych z orężnemi zgrzyty!
Eur. Ile krwi, łez, bogowie, dla jednej kobiéty!
Talth. Sami, starzy, bezsilni, na swych kijach zgięci,
Przy zagasłych ogniskach czuwamy bez chęci;
Dzieci nasze zginęły w młodej siły kwiecie!
Eur. Jak widziadła błądzimy bez celu po świecie.
Talth. Nie wróci już Atrejda nasz boski w te strony!
Jakież libacye z wina, gzy z wody solonej.
Jakież, ciężkie od tłuszczu, ud wolich mięsiwa
Przebłagają Erynnię, co wciąż pomsty chciwa
Nawiedza dniem i nocą, prastare te mury,
Jaskinię nienawiści i zdrady ponurej,
Świadka zbrodni, które się ongi tu spełniły?
Eur. Milczenie! Licho bądźmy, kiedyśmy bez siły!
Kobieta z twardem sercem, która wszystko może,
Nie czeka bohatera, co go wzięło morze,
Lub Pryjamida włócznią podał między cienie.
Pomnijmy, na języku mieć wołu. Milczenie!
Talth. A młody spadkobierca w dziedzictwie tem całem!
Hańba jest jego częścią, Sromotą — udziałem.
Jak niewolnik, pod batem żyć musi środ trudu,
Bez nadziei ujrzenia grodów swych i ludu!
Biada!
Eur. Biada!
Talth. O Zeusie! siedzący na szczytach
Świętych, którego oko wciąż czuwa w błękitach,
Którego brew zmarszczona gnie nam blade czoła
Pod szałem burz i gromów, wyjących dokoła,
O Dajmonie czcigodny i zawsze zwycięski,

Usłysz nas! Spójrz na ojca i na dziecka klęski!

II.
Poprzedzający; strażnik wbiega gwałtownie.

Strażn. To on! Sam go widziałem. Lśni ogień strażniczy,
To on! Danajczyk runął na kark swej zdobyczy,
I padł Ilion potężny od bogów niełaski!
O krwawe, dzień zwycięztwa wieszczące nam blaski,
Co lejecie się ku nam ze szczytów na szczyty,
Witajcie! Witaj, ogniu sławy niespożytéj,
Którego w czarne, chmurne i w gwiaździste noce
Me oczy tyle razy szukały w pomroce!
Ojczyzno! ukąsiła już frygijskie gardła
Spiż mężów — twych i wielkie zwycięztwo wydarła;
Zburzon gród: z wieź i murów — gruzy i zwaliska!
I oto upragniony dzień powrotu błyska!
Talth. Szalony, co-ś powiedział? Sen łudzi cię płochy!
W barbarzyńskiej gdzieś ziemi gniją Wodza prochy;
Nie wróci nikt z tych, których tak-eś my kochali.
Eur. Pasterz jakiś na szczycie gór ognisko pali,
Lub Kronida czerwoną zwiódł cię błyskawicą.
Strażn. Nie! Czuwałem, na jawie, z rozwartą źrenicą.
Nie! Ostatni, najwyższy stos jeszcze połyska
I nad chmury — skier złotych wir płomienny — ciska:
To sygnał, co ma źródło w Ilionu pożarze.
Ilion w rękach Hellenów — nie śnię, ani marzę —
A Władca, Pasterz ludów, zwycięzcą nareszcie!

III.
Poprzedzający; Klitajmnestra wchodzi. — Za nią orszak kobiet. — Na jej skinienie strażnik wychodzi.

Klit. Prawdę rzekł, starcy. Radość w sercu mojem.
Wierzcie!

Podobny rozszalałej wiosną rzecznej fali,
Bogowie gniew Hellenów wreszcie rozpętali.
Z włócznią w dłoni i grozą straszliwą w źrenicach,
Po pałacach olbrzymich, płonących świątnicach,
Które pożar tysiącem swych języków liże,
Słyszę przebiegającą Pallas w dzikim wirze,
Słyszę ryk mordowanych przez nasze pociski,
Słyszę jęk zgrozy matek, gdy z dziećmi kołyski,
Druzgotane o głazy ulic i podwórców,
Świeżą krwią broczą nogi dzielnych grodoburców.
Słodkim tryumf — lecz słodszem snadź zemsty przybycie!
Starcy, złóżcie dzięk Bogom za to, co słyszycie.
Ileżkroć w snów mię oni złudnych brali sieci!
Lecz trza opłacić szczęście, co jak błysk przeleci,
I czemże oczekiwań, pragnień lat dziesiątek.
Gdy nagroda już bliska, gdy trzymasz jej wątek.
Taki Władca, mój Małżonek, Król, Pan floty licznej,
Powraca w Tantalidów dom stary, dziedziczny,
A ja — jako przystało — spotkam go!
Talth. Królowo
Klitajmnestro, małżonko królewska, czy wdowo,
Co rządzisz świętą Argos, wszem Dajmonom drogą,
Przyznajemy, twe słowa wieść nam niosą błogą,
Lecz nadzieja jest młoda, a myśmy już starzy!
Eur. Przyszłość ukryta w rękach Olimpu mocarzy.
Często radosnych widzeń rój lekki, zwodniczy,
Rozjaśnia spokój nocy cichej, tajemniczéj.
Strzeż się świtu, Królowo, co płoszy nadzieje!
Klit. Czyż-em dziecko, co przez sen płacze lub się śmieje?
Dość! Ja za wasze oczy widziałam zgrzybiałe.
Uroczystemi hymny czcijcie Niebian chwałę,

Bo nieomylny ogień przemówił wyraźnie.
Oto pieniste morze spruły nawy raźnie —
I dziób stalowy w piaski wbiją się wybrzeża.
Wódz święty, Berlonośca czcigodny tu zmierza.
Zeus rodzinną zezwolił mu cieszyć się niwą,
Lecz nie da mu, o starcy, znowu ujrzeć żywą
Owej młodej ofiary, której wytoczono
Krew czystą, aby Helias mogła być pomszczoną,
Tego pierwszego kwiatu, co rozkwitł w mych oczach,
Jako znak laski bogów w niebieskich przezroczach,
I który nieskończonej radości mej szały
Przez usta me i serce Ifigenią zwały!
Co się stało, siało się Dość więc. Zapomnienie
Przystało człowiekowi. Przeszłości nie zmienię.
Chwalcie Bogów! Już wojsko wielką Troję wzięło.
Idę tiulowi wsze Olu zwiastować to dzieło
I dać rozkaz by z ranka do nocy głębokiéj
Krwi stu byków ryczących lały się potoki.

Wychodzi.
IV.
Talthybios, Eurybates, chór starców.

Talth. O władcy olimpijscy, mściciele bezprawi!
Jeśli ogień strażniczy szczyty górskie krwawi,
Jeśli ujrzeć mam Pani*, co był mi tak drogi,
Zkąd-że ten przejmujący ciało me dreszcz trwogi?
Eur. O wy, co, przesunąwszy lata i godziny,
Powracacie do Argos, ojczystej dziedziny,
Pogromcę bujnych koni, radość mej źrenicy,
Nie śmiem dzięków wam składać, ojców Przewodnicy!
Jakiś palec złowrogi zaciska mi wargi.
Talth. Postacie starych Królów, Cienie pełne skargi,
Co przechodzicie zwolna, gnąc się pod brzemieniem

Zbrodni spełnionych niegdyś za losu zrządzeniem,
Czemu mię przerażacie nienawiści szmerem?
Twarze trupów pobitych gdzieś bet w polu szczerem,
Które w noc ciemną szarpie tłuszcza psów rozjadła,
Czego chcecie ode mnie, bolesne Widziadła?
Eur. Niestety! Czego ty chcesz, chlubo naszej ziemi:
Dziewczę, co, rozkoszami karmione samemi,
Wzrastałoś w nieskalanej czystości i wdzięku?
Ciało twe zakrwawiło ofiarnik śród jęku’
Talth. Bogowie sprawiedliwi! Zburzon gród zelżywy,
Wyście mury zwalili warowni straszliwéj,
Zrównali z ziemią twierdzę, zatarli jej ślady
I pognali ku Argos posępne gromady
Zwyciężonych, jak trzodę do obór beczącą!
Jednak mroczne przeczucia serce moje mącą,
Bogowie nieochybni, cierpliwi Mściciele!
Bo niezmazanjch jeszcze dawnych zbrodni — wiele.
Eur. Słyszę gwar, co się wzmaga, potężnieje, wzbiera,
Jak morze.
Talth. Czyżby wieścił Króla-bohatera?
Eur. Krzyk przeciągły tryumfu, radości, o starcy,
Huk wozów, co z wojennych powracają harcy!
To Władca, witau wrzawą tłumów nieskończoną.
Talth. O Zeusie, od Erynnij stań mu się osłoną!
Eur. Nieszczęście czyha skryte, lęk czuję i drżenie.
Boginie, co podziemne zwiedzacie bezdenie,
Dajcie mu na dni resztę żywot cichy, błogi!

V.
Poprzedzający, Klitajmnestra, Agamemnon, Kasandra, wojownicy, majtkowie, kobiety Klitajmnestry, niewolnicy i niewolnice.

Klit. O Królu! Wstąp w prastare ojców swoich progi,

Wstąp, szczęsny łaską Bogów, czcią ludzi, żyjący,
Sławny, morza wyrwany otchłani ziejącéj,
Nietknięty przez grom Zeusa, ni pocisk śród bitwy!
Mężu, za którym biegły me łzy i modlitwy,
Wielkiej Troi pogromco i Achajów zbrojo!
Gdyś, o Władco, rzuciwszy lud i ziemię swoją,
Na równinie, przy dźwięku miedzianych knemidów
Wodził przeciwko zwartej ścianie Pryjamidów
Zwichrzone tłumy ludzi, i wozów, i koni.
Ja, samotna, w złych przeczuć pogrążona toni,
Błądząc z sali do sali śród nocnej ciemnoty,
Chwytając czujnem uchem mar posępnych loty,
Słyszałam jęk straszliwy tej groźnej siedziby,
I przed oczami ducha, w pótświetle jak gdyby,
Stawała mi twa postać wspaniała, o Królu,
Z obliczem zakrwawionem, bladem, pełnem bólu!
Cóż może owdowiała bohatera żona?
I dla tego to syn twój, dziecię mego łona,
Dziedzic twej władzy, sławy, skarbnicy dostatniej,
Żyje zdala od Argos i zdradzieckich matni.
Ujrzysz go niezadługo. Minęły dni owe.
Gdy mię sny pełne grozy trawiły grobowe,
Gdy wiecznemi czekania zdały się godziny.
Oto człowiek! Stateczna oto straż rodziny,
Ten, który jest mi droższym i świętszym, zaiste,
Niż znużonemu skwarem wędrowcowi czyste,
Srebrne szmery bijącej w pobliżu krynicy!
Pójdź więc, dumo Hellady, szczęście mej źrenicy,
Pójdź i zwycięską stopą, wyniośle, bez sromu,
Zdepcz purpurę, co wiedzie do przodków twych domu!

Kobiety z orszaku Klitajmnestry rozścielają kobierzec purpurowy przed Agamemnonem.

Agam. Pozdrawiam cię, o Argos światłem ukwiecona!

Pozdrawiam was, ojczyste chramy, strzechy, łona!
I was, którzy od nieszczęść, napaści, niesławy,
Strzegliście dom mój, odkąd uwiozły mię nawy,
Zeusie! Hermesie! Fojbie, Łuczniku miemylny!
Pozdrawiam was, bóstw rodzie, Atrejdom przychylny!
Wyście to w matnię sieci cierpliwie stawianej
Wpędzili naród cały, dumą obłąkany,
I wam to dzięki dotąd, gdy noc zajdzie głucha,
Wichura ognia krwawo ze zgliszcz Troi bucha!
Co do ciebie, kobieto, — płocha twoja mowa:
Z prostotą niech mię przejmie siedziba surowa;
Nie jak Róg chcę być uczczon, nie jak pełen pychy
Król ludów barbarzyńskich, lecz jak człowiek cichy;
Ro wiem nazbyt, że Zawiść o gniewnem spojrzeniu
Wkoło naszych radości zawsze krąży w cieniu.
Rozsądnym, panem siebie trzeba być, kobieto!
Klit. Droga głowo, pozwól mi! Pragnę tego. Przeto,
Że skończone dni ciężkie i długa rozłąka,
Chcę uczcić uroczyście Władcę, i Małżonka,
I mściciela Hellady. Królu ludom drogi,
Należna ci purpura, tak myślą i Bogi.
Agam. Kobieto! Miej w pamięci rzecz swą: posłuszeństwo!
Przed purpurą wspaniałą ma u mnie pierwszeństwo
Twarda i pylna droga przez ojczystą ziemię.
Nieuginając grzbietu, niosłem ciężkie brzemię
Dni i prac, jakie na mnie Bogowie włożyli.
A wróciwszy, przyjazne przyjmę serca miléj.
Niż pochlebcze okrzyki i w proch zgięte czoła!

Wskazuje Kasandrę.

Patrz na tę. Nieraz Losu wola niewesoła
Przed nogami zwycięzcy czarną otchłań grzebie,
I najczęściej upada najpewniejszy siebie.

To też, o córo Ledy, dodaj jej otuchy,
Uczyń jej dolę słodszą lżejszemi łam uchy,
Bo względność dla nieszczęścia Olimpijskim miła!
A bohaterów krew też kwiat ten wykarmiła
Na królewskim pniu, dzisiaj odartym ze szczętem.
Wchodzę. Niech mię obliczem wita uśmiechniętem
Dom ojców gdym srogiemu uszedł Aresowi!
Przyjmijcie mię łaskawie, Bogowie domowi!

Wchodzi do pałacu, za nim wojownicy, majtkowie, niewolnicy i niewolnice.
VI.
Klitajmmestra, Kasandra, Talthybios, Eurybates, chór starców, kobiety z orszaku Klitajmnestry.

Klit. Pójdź, Kasandro! To pewna: gnębi cię i boli
Jarzmo losów przeciwnych Sromotą niewoli;
Lecz wpadłaś w ręce panów, co nad nieszczęśliwą
Dolą twą litość czują. Pójdź za mną! Pójdź żywo!

Kasandra stoi nieruchoma.

Talth. Kobieto, czy słyszałaś?
Eur. Wzywa cię królowa.
Klit. Stoi, jakby nieżywa, bez rucbu, bez słowa.
Nie mam czasu jej czekać. Pójdź wnet, niewolnico!
Przy ogniu beczą owce już z błędną źrenicą;
Uwieńczone świętemi przepaskami byki
Byczą, sinawe z pysków zwieszając języki;
Jęczmień z solą się miesza, z winem — miód perlisty;
Kadzidła płoną, dymią. Przy czarze srebrzystej
Ostrza noży święconych błyskają pod słońce.

Kasandra stoi nieruchoma.

Ta obłąkana dziewka ma oczy ziejące
Nienawiścią, jak zwierzę, co dyszy z wściekłości.
Czekaj! My ci ze złota i słoniowej kości

Wędzidło, Córo Królów, godne wykujemy,
Które nieraz ubroczysz pianą złości niemej!

Wchodzi do pałacu, za nią kobiety. Kasandra stoi wciąż nieruchoma.
VII.
Talthybios, Eurybates, chór starców, Kasandra.

Talth. Czyżby mowa Hellady nie była ci znaną?
Kas. Bogi! Czara jest pełna! Straszne przyszło rano!
Eur. Nieszczęśliwa! Co znaczą te jęki złowieszcze?
Kas. Czemuż mord mię oszczędził? czemu żyję jeszcze?
Hadesa moc przyzywa mię nieunikniona.
Gdzie jestem?
Talth. Masz przed sobą gród Agamemnona.
Kas. O siedzibo! przez ludzi i bogów przeklęta!
W jakąż jaskinię krwawą rzuca mię twa święta
Moc, o drogi Apollo?
Eur. Psi ma węch, zaiste!
Talth. Rzekłbyś, że dawnych zbrodni ślady wietrzy mgliste,
Lub że tchnienie prorocze jej słowami władnie.
Kas. Niech się dom ten ponury zawali, w gruz
padnie!
Eur. Czemu tak rozpaczliwe miotasz nań przekleństwa?
Kas. Stój! Zaiste, potworna rzeź to, okrucieństwa
Pełna, bohater pada we krwi purpurowej
Bez walki! Spieszcie! Byka oddzielcie od krowy!
Ach, ach, gęsta opona fałdami ciężkiemi
Oplątuje go, więzi, przygniata do ziemi;
Ona uderza wściekle, on ryczy bezsilny,
Ona mu cios za ciosem zadaje niemylny;

Nienawiść, jako płomień, z ócz jej krwawych bucha;
Wstrętna samica! Samiec z krwią oddaje ducha!
Talth. Cóż za mord straszny wieści ten jęk nieskończony?
Kas. Drogi Boże, na śmierć mię przywiodłeś w te strony!
Eur. Teraz nad sobą znowu płacze, jęczy, szlocha.
Bóg, mówisz! Bóg? I który?
Kas. Tucznik co mię kocha!
Talth. Kocha cię, a wciąż swoją nienawiścią nęka?
Kas. Ach! złamałam przysięgę — i ztąd moja męka;
Zdradziłam go! To źródłem cierpień mych bez końca.
Wzrok mój chmury przyszłości napróżno roztrąca:
Nigdy mi nie wierzono, lud mój śmiał się ze mnie,
Lub gnał precz, gdy go jęk mój zatrwożył tajemnie.
A ja, wśród nocy ciemnych błądząc zrozpaczona,
Słyszałam przypływ grzmiący od wieczności łona,
Czułam, jaki on wylew klęsk i nieszczęść wieści;
Ale Bóg bezlitosny, szydząc z mej boleść?,
Tysiącem widzeń duszę w nocnej strasząc głuszy,
Zaślepiał cały lud mój, zamykał mu uszy,
I wieszczby me bez echa zawsze przemijały!
Twierdze królów prastarych, zamki, wieże, wały!
Cnego ojca i matki siwizno gołębia,
Piaski brzegów rodzinnych, gdzie śpiewała głębia,
Rzeki, bóstwa przyjazne, z których świeżej toni
Piły w południe woły błądzące po błoni,
I które, co wieczora, falą roztęsknioną
Kołysałyście dziewic uśmiechniętych grono!
Wy, co teraz niesiecie, kraśne od posoki.
Wozy, hełmy, puklerze, wojowników — zwłoki
Wpół nagie, czarne pyłem bojowej posuchy,
Skamandrze, Simoisie, Pryjamidów druhy!

O ojczyzno, Ilionie, niw swojskich przestrzenie.
Nie mogłam uratować was ni siebie! Tchnienie
Wyroczne mię porywa, śród jęku i zgrzytu,
I pójdę prorokować, w noc wieczną, licz świtu;
Gdy nie u żywych, w Cieniów znajdę wiarę kole!
Blada, z berłem lwem w dłoni, z przepaską na czole,
Pójdę, drogi Apollo, kochanku mój boski,
Głosząc chwałę twą, płoszyć smutki ich i troski.
Oto dzień i godzina, miejsce i siekiera,
Wnet uleci ma dusza, którą Bóg rozpiera!
Eur. To jest prawda, kobieto! której nie zataję,
Bo zresztą wieść ta smutna wszystkie zbiegła kraje
Prawda, że nieszczęśliwe mury te przed laty
Widziały krwi królewskiej i łez plon bogaty;
Ale klęski te już się nie powtórzą więcej.
Talth. Spocznij utnie w bezpiecznej siedzibie książęcej!
Twój ojciec zmarł, twe miasto w zgliszczach legło, Bogi
Wolny kark twój ugięły w jarzmo doli srogiej;
Człowiek musi ulegać ciężkiej losu ręce.
Bo ród nasz ku boleści zrodzon jest i męce.
Bogowie tylko szczęśni są zawsze. Lecz życie
Twe jest świętem w tych miejscach, więc nie trwóż się, dziecię!
Kas. Bezrozumni! wy także nie chcecie mi wierzyć!
Słuchajcie! Gwar daleki poczyna się szerzyć.
Ujadania przeciągłe! Widzę, nadbiegają,
Wietrząc śmierć, suki piekła, rozwścieczoną zgrają.
Potwory, którym lube konających krzyki,
Jędze o wpadłych oczach i bladości dzikiej,
Erynnie, co lej nocy pełzły w nasze ślady!
Bywaj, bywaj, orszaku wstrętnych widem blady.

Psiarnio wyjąca wściekle, liżąca z rozkoszą
Tropy zbrodni prastarych, co wciąż krwią się roszą!
Bywaj, bywaj! Padł oto pod toporem w matni,
Rzuciwszy krzyk rozpaczny, straszliwy, ostatni,
Król ludów, Wódz ów dzielny, zwycięski, co twoje
Mury zburzył, Ilionie, i wieżyc twych zbroję!
O ludu mój, mój ojcze, braci moich grono,
Radujcie się, już wasze nieszczęścia pomszczono!
Ach! ach! Burzyciel grodów, Pogromca zastępów,
Wzięty na lep uśmiechów, nikczemnych podstępów,
Słodkich słówek i spojrzeń, pieszczot dłoni, która
Zabija go w kąpieli, bezwładnego tura!
Eur. Nieszczęsna! Milcz! Złowroga, straszliwa — twa mowa!
Talth. Przesiewaj, nim je rzekniesz, przez sito swe słowa,
Wróżbiarko! albo pięścią zatul sobie usta.
Kas. Nędzni, więc nie słuchajcie, gdy wróżba ma pusta!
A ty, co złotem ócz swych w moich budzisz blaski,
Weź berło swe i swoje podwójne przepaski,
Boski Łuczniku!

Rzuca berło i zrywa przepaski.

Czuję — śmierć zieje już bliska,
I wnet ciało me zadrgnie pod nożem, co błyska,
I w Hadesie, gdzie blade asfodele kwitną,
Cienie przodków mię przyjmą w drużynę zaszczytną!
Ale będę poniszczona. Bo powróci jeszcze
Ten, co twe, Klitajmnestro, ssał mleko złowieszcze!
Włóczęga, wykarmiony jadem nienawiści,
Potomek ras nieludzkich, co losy ich ziści,
Zabójca matki własnej, sam sobie obrzydły,
Gniewu bogów strasznemi wiecznie smagali skrzydły!
Teraz niechaj mię zwiążą, niech cios jeden skończy!

Niechaj zasnę!

Chce wejść do pałacu i cofa się.

Och! śmierci straszliwa opończy!
Czuć, jak stał się w pierś wbija, jak krew strumieniami
Po drżącem ciele spływa, broczy je i plami!
Nie, nie mogę! Boję się! Starcy, przed źrenicą
Czarna chmura mi wstaje, pot mi zlewa lico!
Eur. Jeśli to prawda, nie wchodź, nieszczęsna! Masz drogę
Otwartą. Myśmy niemi. Uciekaj!
Kas. Nie mogę!
Trzeba wejść — i mnie musi cudzołożna suka
Powalić obok Pana. Więc niech mnie nie szuka.
Cześć najwyższa, dla podłych tylko niepojęta,
Śmiało na śmierć iść! Idźmy!... A ty bądź przeklęta,
Jaskinio, gdzie z mordercy rodzi się morderca,
Gdzie ojciec — córkę, matkę — syn własny uśmierca,
Gniazdo sępów, przybytku fatalnej potęgi!
Przez pogwałconą wiarę, złamane przysięgi,
Przez tę zemstę straszliwą i radość bezbożną,
Przez źrenicę podstępu baczną a ostrożną,
Przez posępne królestwo, gdzie idą żyjący,
Przez przerażenia nocy, wiatrów świst rzężący.
Przez jęk rozdzierający, co bije z otchłani,
Przez bogów, co ślad zbrodni chwytają zdyszani.
Przez me miasto spalone i Jud mój wyrżnięty,
Bądź na wieki przeklęty, o grodzie! przeklęty!

W chodzi do pałacu.
VIII.
Talthybios, Eurybates, chór starców.

Talth. Obyż Zeus kłam tej klątwie chciał zadać straszliwej!
Eur. Niestety! zwykła rzecz to, że człek, póki żywy

Potykając się w mrokach o drogi krawędzie,
Goni za blaskiem dnia, eo jutra mieć nie będzie.
Talth. Któż z ludzi pod chmurami szczęsnym zwać się może?
Eur. Jak wielkie wody, w dawne powracając łoże,
U widnokręgów zdają rozpływać się mgławic,
Tak szczęście pierzcha nagle, gdy je chwytasz prawie.
Talth. Nikt nie zdoła utrzymać w nieudolnej dłoni
Lekkiej chmary motyli, co wirem się goni.
Eur. I nikt też nie powstrzyma w rwącym, wartkim biegu
Mknącego — jak z gór potok — dni ciężkich szeregu!
Agamemnon, w pałacu. Do mnie! Jestem raniony śmiertelnie. Nędznico!
Do mnie!
Talth. Bogi! Krzyk straszny!
Agam. Wstrzymaj się, wilczyco!...
Umieram.
Eur. To Atrejda! Groza nagła mrozi
Członki moje. Biegnijmy! Śmierć królowi grozi.
Talth. Nie! Co do mnie, wyznaję, że myślę inaczéj.
Bez broni, tacy starzy! To jest szał junaczy!
Zresztą, nawet silniejsze dłonie, Starcy mili,
Życia tym nie powrócą, co je utracili.
Eur. O przekleństwo straszliwe wieszezbiarki natchnionéj!

IX.
Poprzedzający; Klitajmnestra w szatach poplamionych krwią, z toporem w ręku.

Klit. Ja, ja mu cios zadałam! Ja! Czyn już spełniony.
Ach! jakże długo o tej marzyłam godzinie!
Jak dni marzeń mych wolno płynęły! Lecz ninie

Jam zbudzona, zwycięska! Z rozkoszy drżę cała
Na wspomnienie, jak zdobycz ma wiła się, drgała
W matni, którą dłoń moja utkała jej wierna.
Bogowie nie wiedzieli, jak straszna, niezmierna
Nienawiść mną miotała — i jeszcze mną miota —
Ku temu, który klątwą był mego żywota!
Trzykroć cięłam, jak byka wściekle ryczącego,
I trzykroć krwi gwałtowna, ciepła fala z niego
Trysła na moje szaty! Boso upragniona,
Słodsza dla serca mego, niż dla ziemi łona
Twój deszcz świeży, o Zeusie, po lipcowym skwarze!
Talth. Zdumiewa mię twa śmiałość, zda nu się, że marzę.
Klit. Rzekłam! Chwalcie lub gańcie. Cóż mi wasze głosy!
Zwierzę padło, niepróżne zadawałam ciosy.
Eur. Kobieto, jakież straszne Hadesu trucizny.
Jakiż owoc, wyrosły z puszcz cierpkiej płaszczyzny,
W usta, w krew jad ci wlały? Jaki szał wściekłości
Tchnął ci potworną śmiałość w serca głębokości,
By mordować małżonka, co ufnie się chyli,
I coś bogom zrobiła, że-ć to dozwolili?
Klit. Moje dłonie pełniły czyn, o którym rzekłam.
Dobry jest! Chlubny dla mnie.
Talth. Nie kłam nędzna, nie kłam!
Na pierwszą wieść o zbrodni, w której szukasz chwały,
Precz z Argos cię wyżenie lud nasz rozszalały.
W obrzydzeniu u wszystkich, włóczęga bezdomna,
Jak zwierz dziki w dal pierzchać będziesz, wiarołomna,
Bez spoczynku, pytając wciąż siebie: „Gdzie dążę?“
Droga cię, którą przejdziesz, kląć będzie!
Klit. A on-że!

On, co, dzikszy, niestety, nad najdziksze zwierzę,
Drogą krwią mojej córki ubroczył wybrzeże,
Córki, którą kochałam, począwszy ją w łonie,
Jutrzenki mego serca, co już nie zapłonie,
Córki, co była szczęściem, czcią domu! co w męce
Z krzykiem do oszalałej matki wyciągała ręce,
Gdy przerażonym bogom okrutni morderco
W ofierze przynosili dymiące jej serce!
On, ten ojciec, len dziedzic wy rocznego rodu,
On nie został wygnany z prastarego grodu,
Jego imienia drożne nie klęły kamienie!
I ja miałam go szczędzić? Po trzykroć: nie, nie, nie
I ten człowiek, śród bogactw, obciążony chwałą,
Szczęśliwy, czczony wokół przez Helladę całą,
Ta dla łzy ócz mych spiekłej zniewaga żyjąca.
Miałby pędzić zwycięsko dni swoje do końca,
Aż kiedyś, jak się czyni dobrym królom, chmurne
Ludy proch jego w złotą zebrałyby unię?
Nie! Niech nikt z was nie marzy w purpurze pogrzebnéj
Na stos kłaść tego trupa królewski, podniebny!
Żadnych libacyj bogom, obiat, płaczek, żali!
Oba ciała na pastwę porzucić w oddali
Orłom, które woń ścierwa z gór dalekich znęci,
I psom, jeśli ich wstrętny len żer nie zniechęci!
Tak! ja chcę tak i każę: niech nic nie rozdziela
Z tą dziewką barbarzyńską — Troi burzyciela,
Królewskiego kochanka — z wieszczką-niewolnicą!
Kał drożny będzie dla nich małżeńską łożnicą!
Eur. I ją zabiłaś także!
Klit. Zemsta się nie waha!
Ścięłam zboże, z niem padła i garść ziela błaha.
I jego towarzysze, wspólnicy, świadkowie

Jego zbrodni nie żyją. Lecz wyższe mam w głowie
Dziś troski od bojaźni przed tłuszczą wzburzoną,
Troski, od których szybszem bije tętnem łono.
Idźcie! zwołajcie mężów, a gdy się zgromadzą,
Ogłoście im, że objął berło razem z władzą
Syn Thyesta, którego ja kocham!
Talth. O Bogi!
Podłego cudzołóżcy ucisk cierpieć srogi?
Czyż należał się wstyd ten Argos poświęcanej.
Kobieto?
Eur. Lecz ów młodzian niegodnie sprzedany,
Dziecię wielkiego ojca, matko niegodziwa,
Orestes — żyje przecież!
Klit. Niech żyje i zmywa
Hańbę, że z krwi tej wstrętnej zrodzon jest nikczemnie!
Zgadzam się, niechaj rośnie, lecz zdala ode mnie.
Bez ojczyzny, imienia. To dość dlań, że żyje.
Wygnanie — ciężkie! Ciężej pod miecz oddać szyję.
Talth. Bogi! Synabyś także, kobieto, zabiła?
Klit. Ojciec zabił mą córkę! Jam znienawidziła
Wszystko, co żyjąc kocha! ten mocarz, ten człowiek.
Ten cień! Argos, Helladę, słońce, co mu powiek
Nie raziło, powietrze, którem dyszał ongi,
Głos, coby imię jego rzekł, przodków posągi.
Te mury, które jego trup ohydny plami,
Głazy tego podwórca, których on nogami
Przeklętemi dotykał, oręże i konie,
Które wydarły wrogom mocne jego dłonie,
Z miast spalonych zwiezione skarby, arcydzieła,
I to, com z jego wstrętnych uścisków poczęła!
Eur. Biegnijmy! Głośmy mord ten. Niech Argos powstanie!

Talth. Chwytać siekiery, miecze! Tu próżne zwlekanie!
Za nogi wlec tyrana po za grodu bramy!
Działać szybko, druhowie, a pewnie wygramy.
Eur. Biegnijmy! lud się musi zgromadzić co żywo
I tłumnie na siedzibę tę napaść straszliwą.
Spieszmy się!
Klit. Dość już, starcy! Próżne te narady.
Na każdym progu siadł już grozy strażnik blady.
Syn Thyesta był wszędzie. Dzidy jego pchnięcie
Hardym ustom milczenia włożyło pieczęcie.
Milczcie i wy. Jeśli nie, — przez ukaranego,
Co w krwi leży, przez piekła! klnę się, nie ustrzegą
Was ani włosy białe, ani we łzach oczy,
Niezbłagane żelazo krew z żył wam wytoczy:
Wszyscy umrzecie, starcy! Macie mą przysięgę.
Talth. Królowo Klitajmnestro, masz moc i potęgę.
Milczymy. Niech z rąk Bogów zemsta padnie święta!
Eur. Lecz jeśli kiedyś grom się nad tobą rozpęta,
Jeśli straszna pokuta wyrówna twej zbrodni,
Pomnij, kobieto!
Klit. Dobrze, przyjmę ją najgodniej.
Rzućcie tę próżną troskę, która żre wam łona.
Rozejść się!

Starcy wychodzą.
X.
Klitajmnestra, sama.

Klit. Kocham, władam! Ma córka pomszczona!
Teraz niech grom się zbiera w niebieskiem przezroczu!
Czekam go z dumnem czołem i nie spuszczę oczu!





Femmes, sur ce tombean, cher aux peuples Hellènes...



CZĘŚĆ DRUGA.
Orestes.
Po lewej stronie pałac Pelopsa. Po prawej drzewa i skały. W głębi sceny nagi wzgórek, za nim w dali równina Argijska.
Choefory, niosąc czary do libacyj i wieńce żałobne, wychodzą z pałacu i ustawiają się w dwa półchóry po obu stronach wzgórka.
I.
Kallirhoe, Ismena, chór choefor.

Kall. Kobiety, na tym drogim wszem Hellenom grobie
Złóżmy pełne puhary i wieńce, w żałobie.
Temu, co zmarł, pogrzebna miłą jest ofiara.

Choefory składają na grobie puhary i wieńce.

Przystało, by jak ryt chce i reguła stara,
Cna Elektra, z dwa razy przewiązaną skronią,
Libacyę umarłemu własną lała dłonią,
Wzywając go z podziemnej Hadesu oddali.
Żąda tego kobieta o sercu ze stali.
Nagle jęły nawiedzać ją groźne widzenia.
Mówią, że, gdy noc ziemię płaszczem swym ocienia,
W oczach jej mieszka krwawe Małżonka oblicze,
I że częstokroć słychać krzyki tajemnicze

I szlochania straszliwe z jej komnat, śród ciszy!
Ism. Niech umrze! Niech i Hades także ją usłyszy!
Kall. W szpony zgryzot jej dusza widać się dostała.
Paszczęka ognia chłonie nieboszczyków ciała,
Lecz duch z prochów ich wzlata z siłą niezwalczoną.
Ism. Gdy mord zczerwienił ziemi rodzicielki łono.
Jakież rzeki czy morze ciemnemi falami
Zmyły kiedy ślad krwawy, co dłoń zbójcy plami?
Obsaczona wilczyca drży dziś, widząc wkoło
Pogonie, czaty zemsty podnoszącej czoło;
Bo wieszczbiarze, co w losach czytają człowieka,
Odkryli, że kaźń czuwa, że już niedaleka.
Ci wiedzą, co się kryje w snów i widzeń fali.
Kall. My, którym prócz łez wszystko bogowie zabrali,
Spółczujmy władcom, w których cios bije za ciosem,
I — nie pomnąc klęsk własnych — płaczmy nad ich losem.
Ism. Nie! Ponad ciepłą jeszcze szlachetną zdobyczą
Sfory wściekłe niech żrą się wzajem i skowyczą!
Nasze chramy, ogniska, ojce w lat jesieni,
Mężowie, dzieci, bracia — pomszczeni, pomszczeni!
Troja padła! Niech Hellas zwycięstwem się zdławi!
Kall. Kobiety, na Los zdajmy karanie bezprawi;
Nie zwiększajmy swych mściwych serc zadowoleniem
Klęsk, które gniotą Władców straszliwem brzemieniem.
I rabom łaskawości też przystała trocha.
Ism. My kochamy Elektrę boską, co nas kocha.
Nędzom, które znosimy, nie ona jest winna,

Nieraz więzów ulżyła dłoń jej dobroczynna.
Oto ona. Niech szczęście w duszy jej zagości!

II.
Poprzedzające, Elektra.

El. Kobiety, domownice, drużki mej młodości,
Radźcie sercu pełnemu troski i urazy.
Nad grobem, gdzie łzy gorzkie lałam tyle razy,
Gdzie spoczywa bez sławy Mąż godny uczczenia,
Cóż mam mówić do jego surowego Cienia?
Że do Małżonka śle mię Małżonka? Ach! Bogi!
Czy też niemo, wzrok w męce odwracając srogiej,
Mam po trzykroć libacyę wylać, jak przystało,
I z miejsc żałobnych uciec z myślą oszalałą?
Nie opuszczajcie wy mię w trosce, co przeraża.
Kall. Zbliż się do grobu ojca, jakby do ołtarza,
I, rozlewając wokół z czar ofiarne płyny,
Błagaj go za Orestem, co cierpi bez winy.
Ism. Elektro! Sercu memu za swą dobroć droga,
Do tego, co padł marnie u siedziby proga,
Zwalczon przez podstęp, wznieś swe dziewicze ramiona
I proś, skoro rzecz każda musi być spełniona,
By błysła Sprawiedliwość, by przybył raz przecie
Boski młodzian ów, zdawna wieszczone nam Dziecię,
Syn nienaganny matki zbrodniczej, straszliwej.
Kall. Za tymi, których kochał, ziemskie depcąc niwy,
Błagaj, o cna Elektro, ojca czcigodnego;
Bogi jęk twój usłyszą i łzy twe dostrzegą.
El. bierze czarę i zbliża się do mogiły. Hermesie!
gończe szybki, co wzlatasz nad ziemią

Z bladej łąki, kędy się asfodele plemią,
Aż do złotych pałaców mocarzy Ajleru,
Tobie naprzód, Hermesie, czysty płyn Krateru!

Wylewa libacyę.

O Dajmoni potężni, Władcy dawnej ziemi,
Co tron pod jej cieniami macie mistycznemi,
Ty, o Boże straszliwy, i ty, co rość pękom
Kwiecia każesz, Bogini, — dajcie ucho jękom:
Sprawcie, aby Atrejda błądzący w Hadesie
Spełnił prośbę, którą doń dziecię jego wzniesie!

Wylewa drugą libacyę.

Teraz do ciebie, ojcze, ta prośba gorąca!
Usłysz głos mój, spójrz na mnie z Ciemności bez końca:
Ja jęczę tu w ucisku, twój syn niewolnikiem!
W domu twoim nikczemnik, co z zuchwalstwem dzikiem
Zabrał twe łoże, berło, trawi twe dostatki.
Wysłuchaj mię, Czcigodny! Przyjdź! Przyjdź! Ta, co matki
Imię nosi, chlubi się śmiercią bohatera,
Nienawidzi swe dzieci, z dziedzictwa odziera.
Drogi Cieniu! bądź strasznym tej przewrotnej parze
I daj, niech się raz Mściciel naszych nędz ukaże!

Wylewa trzecią libacyę. Orestes wychodzi z pośród skał.
III.
Poprzedzające, Orestes.

Or. Bogi spełnią twe prośby, szlachetna dziewico!
Mroki nocne pierzchają i zorze już świecą,
Wichry cichną i morze o brzeg już nie bije.
El. Czego chce cudzoziemiec ten?

Or. Orestes żyje!
Zbliża się, jest już tutaj. — Milcz, jeśli ci drogi!
Nie myśl, aby się cofnął, gdy wstąpi w te progi:
Śmierć ojca, dolę siostry pomści i policzy.
El. O słowa święte, drogie i pełne słodyczy!
Orestes żyje?
Or. Żyje. Wierz! Świadczyć mam prawo.
El. O Bogowie, skryjcie go przed tą parą krwawą!
Cudzoziemcze, prawda-ż to? I zkąd ci ta mowa?
Serce bije mi, oczy łza mgli coraz nowa.
Czy nie łudzisz mię? Powiedz? Widział-żeś go przecie?
Orestes! On! Nadzieja jedyna na świecie!
On żyje? O me oczy, spiekłe w łzach i mękach!
Niech go ujrzę — i umrę w ukochanych rękach!
Or. To ja, Elektro droga! Twój brat. Przyjdź do siebie!
Nie drżyj! Nie wątp! Niech pamięć rysy me odgrzebie.
Poznajesz mnie! Jam brat twój! Tak, na wszystkie Bogi!
Wierz płynący m z mych oczu łzom radości błogiej,
Głosowi serca swego! Jam krew twoja własna,
Troska twa, żal, nadzieja. Kocham cię!
O jasna
Drużyno Książąt nieba, świetny Bogów liku,
Świadczcie za mną! O grobie, święty ofiarniku!
O stary domu przodków! Opok ciemne zwały,
Drzewa, coście mię w cieniu swoim ukrywały,
Droga ziemio ojczysta, trzykroć święte zdroje, —
Mówcie! Świadczcie, że prawdę rzekły usta moje,
Że Orestes przy życiu, żem ja nim!
El. O bracie!

Tak, toś ty, droga głowo! tak, serce me zna cię!
Śnie mych nocy, dni moich pragnienie najłzawsze,
którego się nie czeka, a spodziewa zawsze!
Tak, poznaję cię, moja tęsknoto jedyna!
Dusza ma na twój widok znowu żyć poczyna,
Druhu długo płakany! Prawdę mówisz, wierzę.
Skończone me nieszczęścia. Bądź mi, bohaterze,
Tem, czem ojciec był, siostra przez Bogów zdradzona,
I matka ta, co klnie dziś płód własnego łona.
Pójdź, zastąp mi tych wszystkich, co mi drodzy byli,
O bracie! Nie opuszczaj mię już od tej chwili!
Or. Nie nie zgasi miłości, co nas wzajem wiąże.
Nim zapomnę cię, niech się u Hadesie pogrążę!
El. Ale z wygnania twego, jakież — powiedz — Bogi
Czy wyrocznie w gród cię ten przywiodły złowrogi?
Czy wiesz? Wiesz o posępnym owym nikczemniku,
Co cieszy się z łez naszych i bogactw bez liku,
Pieści przewrotną matkę, a lud uciemięża!
Ajgistos tu! O bracie, strzeż się tego węża!
Czy znasz czarnych przeznaczeń straszliwe koleje,
Śmierci ojca, gdy wrócił, krwawe, smutne dzieje,
Zbrodnię matki, jej żywot z kochankiem w bezwstydzie?
Or. W pohańbieniu pędziłem me dni — i ohydzie,
Gnąc oporny kark w jarzmie surowego pana;
Lecz przez wspomnień tysiące była nawiedzana
Ma samotność; mąż dumny o pogodnem oku,
Wielki jak Bóg; radosny rozgwar przy mym boku
Tłumu sług, czekających od dziecka rozkazów;
Grono kobiet, ofiarnik, dom prastary z głazów,
I dziecięce igraszki, i ranki, i noce;
Potem — wóz wielki, co mię u wozi w pomroce,

Zniewagi, razy, chłosty, łachman niewolnika,
Po wstrętnej strawie — woda z błotnego strumyka,
I ten wieczny sen w duszy mej nieposkromionej.
Żem był ze krwi szlachetnej i wolnej zrodzony!
Dorosłem — posłyszałem o przesławnych czynach:
O Ilionie w płomieniach, zgliszczach i ruinach,
O powrocie, o mordzie zgotowanym skrycie.
Poznałem imię ojca, który mi dał życie!
Och! jakiż szał radości wstrząsnął mojem ciałem!
Zrzuciłem wrogie jarzmo, łańcuchy zerwałem
I, krzyk szczęścia rzucając w sklep niebios głęboki,
Do boskiej Argos lotne skierowałem kroki!
El. O synu bohatera zmarłego, wyrodnej
Strzeż się matki! Krwi duch jej własnych dzieci głodny!
Pomimo łez mych, jęków, mych objęć osłony,
Ledwie pozna cię, umrzesz, bracie ulubiony!
Or. Uspokój się. Moc Boga, który mię posyła,
Oczy dwojga tygrysów pewnie zaślepiła.
Jego, chociaż nikczemnik boi się, nie wierzy,
Uwikłam w sieć podstępów zdradnych, jak należy,
I, jeśli Zeus władyka wesprze mię, — zaiste,
Zabiję, jak się zwierzę zabija nieczyste;
Go do matki, natchną mię Bogi sprawiedliwe.
Lecz czas przyszedł, działanie przystoi mi żywe;
Pragnienie krwi mię pali, Los pcha mię ukryty.
Jedna z was do Królowej niech śpieszy, kobiety,
I rzecze: „Jakiś człowiek, którego nie znamy,
„Góro Ledy, przed chwilą wstąpił w Argos bramy.
„Wieści — bodaj Zeus kłamną zrobił jego mowę! —
„Że Orestes posłanie już zaległ grobowe!“

Do Elektry:

Przyjdzie, pełna radości! Ty, siostro, rwij włosy!

Oskarżaj głośno wrogie nieszczęśliwym Losy;
Opłakuj ojca, syna, ród wygasający;
Całą duszę swą wylej w tej skardze palącej;
Szlochaj, żal się, o siostro! Załam dłonie w męce —
A resztę zostaw Bogów sprawiedliwej ręce.

Jedna z kobiet wchodzi do pałacu. Orestes bierze puhar i zbliża się do mogiły.

Ojcze, ojcze, usłysz mię w ziemi’łzami zlanéj!
Nie od miecza lub dzidą zadanej ci rany
Skonałeś, wojowniku, śród wrzawy bitewnej,
Jak przystało, spokojny, dumny, siebie pewny.
Zaszczytny stos pogrzebny z pni sosen-olbrzymów
Nie strawił twego ciała w kłębach wonnych dymów;
I twój proch bohaterski nad rozkołysanem
Morzem nic śni pod czarnym, wyniosłym kurhanem.
Nie! Jak wół ociężały, co, z zadanej rany
Brocząc krwią, toczy wkoło wzrok smutny, znękany,
Padł świetny Berłonośca, zgładzony nikczemnie!
Ojcze, pociesz się w grobie: mściciela masz we mnie!

Wylewa libacyę.

Kall. Łaskawość jest jak śniegi na gór wysokości:
Nieśmiertelnie w podniosłej swej czysta białości,
Jaśnieje w sercu mędrca, swego zwolennika;
Lecz gdy krew raz ją splami, już ślad ten nie znika:
Plama rośnie bez przerwy, żre, wyżłobią, drąży,
Aż śnieg w kałuży błotnej wreszcie się pogrąży.
Rozjątrzony młodzianie, Bogom zostaw karę!
Ism. Nie! w przeszłości już ziarno przyszłości tkwi jare;
Takie prawo w zbrodniczej tej rządzi rodzinie,
Że krew przelaną spłaca nowa krew jedynie;
Niechybne zło na tego, co zło zdziałał, spada,
Każdej zbrodni straszliwsza nowa odpowiada.

Czemże Łaskawość obok cnej Sprawiedliwości?
Pomścij ojca, o druhu, to prawo słuszności.
El. Nieokreślona trwoga ciało moje ziębi!
Ojcze, natchnij nas, natchnij z mogilnej swej głębi!
Or. Nieomylny na szali zważył tych istnienie.
Co się stanie, stanie się. Rzekłem.

Klitajmnestra ukazuje sic pod portykiem. Orestes spostrzega ją.

Ach! Milczenie!
Kłoś idzie. Powiedz, siostro! tam się ukazała,
W drzwiach pałacu, kobieta, wielka, jak śmierć biała.
Kto ona? Kto? Jej imię? Ty, coś do ostatka
Drogą mi, mów!... Jak serce drgnęło we mnie!
El. Matka!

IV.
Poprzedzający, Klitajmnestra.

Klit. — do Elektry. To ów człowiek?
El. Tak, to on.
Klit. na stronie. Widziałam te oczy
W mych snach! Człekowi temu troska czoło mroczy.
Jakiś niepewny, trwożny, włóczęga ubogi.

Głośno.

Przybliż się, cudzoziemcze. Słyszałam, że z drogi
Niesiesz nam wieść o śmierci. Prawdaż to jest? Powiedz.
Jam Klitajmnestra. Słucham.
Or. Ciężkie ma wędrowiec
I nierozsądne może, o Pani, zadanie,
Kiedy z żałosną wieścią przybył niespodzianie;
Za przychylne przyjęcie podzięka to sroga —
O śmierci drogich osób mówić wnet u proga;
Lecz myślę, że choć gorzką wieść niosę i łzawą,
Zbyt wielkiej wszakże wagi, by kryć ją z obawą.

Klit. Myślisz bardzo rozsądnie. Toż nabierz otuchy:
Zkądinąd kiedyś zawsze doszłyby nas słuchy.
Gościnność nasza dla cię nieniniejszą więc będzie.
Or. Królowo, wędrowałem przez górskie krawędzie
W Fokidzie, koło Daulis. Pod noc już, o zmroku,
Jakiś człowiek nad drogą usiadł przy mym boku,
Stary, zgarbiony, wsparty na klonowej lasce.
Gwarzyliśmy. Rzekł do mnie; „Bóg jakiś w swej łasce
„Ma mnie, druhu, że idziesz do Argiwów ziemi.
„Imię me Strofios, z Daulis. Pomiędzy innemi
„Imię to miej w pamięci, byś spotkał się z wiarą,
„Bo kto na ślepo wierzy, staje się ofiarą
„Podstępu, a spóźnione troski są daremne.
„Powiedz Władcom, że Orest w kraje zszedł podziemne,
„Że proch jego mam w urnie spiżowej zebrany,
„I dowiedz się od matki, tak przezeń kochanéj,
„Czy mam go jej powrócić, czy pogrześć w tym kraju.
„Co każe, to wykonam według obyczaju.“
Królowo to mi rzekł ów stary człowiek. Nie wiem
Nic więcej. Z pierwszem wszakże jutrzenki zarzewiem
Wracam do Daulis. Z twojej co tam rzecz mam strony?
Czy chcesz, by popiół w urnie został ci zwrócony?
Klit. Nie! Powiesz, niech zatrzyma i złoży go w grobie.
El. O rodzie nieszczęśliwy, w wieczystej żałobie!
Umieram. O mój bracie! Ostatnia nadziejo!
Klit. Po cóż te płacze, jęki? Śmierć bierze koleją.

Krzyki nie zbudzą martwych.
El. O ty, droga głowo!
Bogi zmiotły tąż samą burzą piorunową
Ojca pełnego sławy, nieszczęsnego syna.
Niemasz cię, bracie!
Klit. Znów się szlochanie zaczyna?
Strzeż się, byś nie jęczała nad sobą, szalona!
El. Ciemna Klątwo, nad naszą rodziną zwieszona,
Czy to ostatni cios twój?
Klit. Nie, gdy trwasz w uporze.
El. Za życia i po śmierci wygnania obrożę
Nosisz, bracie! W dalekiej leżeć będziesz ziemi:
Popiołów twoich łzami nie skropię rzewnemi!
Klit. Rozkazy moje rozważ, posłuchaj tej rady.
Zrobisz bardzo rozsądnie. — Do zamku w me ślady,
Cudzoziemcze. Przystało, byś wieść swą Królowi
Powtórzył. Rzecz zbyt ważna. Niech wnet się jej dowie.

Do Elektry i choefor.

Ty — i wy też, kobiety, na grób ten ofiary
Z wina lejcie, hymnami znów kójcie gniew Mary
Straszliwej, którą wiecznie przed sobą oglądam,
I nocom mym sen wróćcie, którego pożądam.

Wchodzi do pałacu. Orestes za nią.
V.
Elektra, Kallirhoe, Ismena, chór choefor.

Kall. Ta matka nie poznała dziecięcia własnego
Ism. Snadź Bogi go kochają i od wrogów strzegą.
Zresztą, po tylu nocach mar i bezsenności,
Słodko jest niedostrzegać zdrad skrytych w ciemności
I śmiałem okiem witać jutrzenkę, co świta,

I dzień, co w mrok zachodzi. Wierzcie: ta kobiéta
Myśli, że syn jej umarł — i wpadnie mu w sidła!
El. Niestety! Wiecznie — troska, nienawiść obrzydła!
Po wczoraj pełnem smutku — jutro również smutne,
I tak aż do mogiły życie mieć okrutne!
O Zeusie, czem na los my taki zasłużyli?
Jakąż zbrodnię spełniłam od narodzin chwili?
A mój drogi Orestes, gdzież jego złe czyny?
Ojcowie snadź błądzili, cóż w tem naszej winy?
Jeśli niewinny cierpieć za innych ma krzywość,
Gdzież moc twoja, o Zeusie, gdzie twa sprawiedliwość?
Kall. Ty, co mówisz tak, córo po Agamemnonie!
A cóż w tem naszej winy było tam, w Ilionie,
Że toń morska, smagana przez polotne wiosła,
Z Pryjamidą wyroczną Helenę przyniosła?
Niestety! Dzieci, matki, ojce, wnuki, dziady.
Lud cały padł ofiarą tej jednego zdrady!
El. O kobiety, to prawda, ciężki los was gniecie.
Ism. Bogi! próśb i łez naszych wysłuchać zechcecie.
W progach, które nas niegdyś przyjęły gościnnie,
Osłońcie tych ot dwoje cierpiących niewinnie!
El. Ach! skoro Słuszność święta Oresta jest działem,
Oddajcie mu władanie w dziedzictwie tem całem,
Niebianie!
Kall. Ukochany Pan nie żyje. Bogi!
Zachowajcie nam syna.
El. Nieznany, ubogi.
Bezbronny, sam na wszystkich!
Ism. Nie! W norę zbójecką
Cień ojca za nim wchodzi, osłania swe dziecko!
El. O Królu ludów, przybądź! Niech moc twoja wspiera,

O Cieniu, w dobrej walce syna-bobatera;
Zamieszkaj w jego sercu, wzmocnij mu dłoń męską,
Ojcze drogi! i nie daj, by, mszcząc się zwycięsko.
Szczędził tego grabieżcę czci twej, władzy, domu,
Który dla Zeusowego zbyt podłym był gromu!
Kall. A matka twoja?
El. Bogi! — cóż ty rzeczesz o niej?
Ism. Nic, tylko że z Hadesu nie wraca się toni!

Słychać krzyki w pałacu. Pachołek przebiega scenę pędem.
VI.
Poprzedzające. Pachołek.

Pach. Mord! mord! Władca zabity! Spieszcie ludzie, woje!
Biada! Strzeżcie Królowej, zamknijcie podwoje!
Tamten, niestety, wiecznej już dostał się nocy...
Syn Thyesta nie żyje! Morderstwo! Pomocy!

Wybiega na prawo.
VII.
Elektra, Kallirhoe, Ismena, chór choefor.

Kall. Twój to brat nienaganny cios mu zadał!
Ism. Dobrze!
Niech młodzian nie oszczędza, wszystko razi chrobrze!
El. O Zeusie! strzeż mi brata w tej walce ostatniéj!
Jeśli on padnie, umrę!
Kall. Zeusie! wiedź go, natchnij.
Ism. Niech swoją krwawą ścieżką aż do celu kroczy!
Zginął, jeśli się cofnie, nie skończy, odroczy.

Słychać nowe krzyki.

El. Bogi! wrzawa się wzmaga.
Kall. Krzyk, skarga posępna!
Ism. Ach! ach! Niepocieszona kochanka występna
Zawodzi nad kochanka zwłokami.

Klitajmnestra, blada, wzburzona, ukazuje się pod portykiem.

El. Ha! Bogi!
Matka!
Kall. Lęk jej źrenice rozszerza złowrogi!
Ism. Tchnienie Godzin wyrocznych czuje snadź już z bliska,
I zgroza śmierci z ócz jej wytrzeszczonych błyska.

Elektra i choefory uciekają.
VIII.
Klitajmnestra.

Klit., chodzi, jak błędna, tu i owdzie. To prawda!
Ja uciekłam! Któż to jest w istocie
Ten żebrak, zbójca Królów? Nie wiem. Twarz ma w pocie.
Zuchwałość jego moc ma wyrocznego cudu!
„Wchodzę, człowiek ów za mną: „Oto władca ludu“.
Mówię mu. Syn Thyesta, widząc go, że stoi
Kornie u drzwi, w dobroci ośmiela go swojéj:
„Cudzoziemcze, Bóg z tobą! Nie trwóż się, jak żywo.
„Bo przestąpiłeś próg mój pod wróżbą szczęśliwą!“
Człek podchodzi i Władcy to, co mnie, powiada.
Zbliża się jeszcze, mówiąc, aż naraz przypada
I w piersiach Króla topi nóż do rękojeści!
Krzycę. Sługa nadbiega, by w trwodze niewieściej
Umknąć wyjąc... Ten jeszcze uderza, w krwi broczy...
Ja — ja uciekam, kryjąc w Obu dłoniach oczy!
Dla czegóż uciekałam? Dla czegóż ja milczę?

Wraca ku portykowi, krzycząc:

Ludzie, straże, hej, do mnie! Schwytać mi to wilcze
Plemię! Zgroza! Morderstwo! Hej, do mego boku!
Zabić tego krwawego włóczęgę!

Orestes wychodzi z pod portyku z nożem w ręku.
IX.
Klitajmnestra, Orestes.

Or. Ni kroku!
Ani krzyku, ni drgnienia! Ha! mam cię, kobieto!
Czas przyszedł. Muszę z tobą pomówić.
Klit. Cóż przeto
Chcesz, nikczemny włóczęgo! Ja cię nie znam wcale.
Nędzniku!
Or. Nie zaciskaj tak pięści w zapale:
Zęby ściśnij, kobieto! Otwórz dobrze uszy.
Pytasz mię? Więc ci powiem coś, co w proch cię skruszy!
Kto jestem? Nie wiesz, nie masz przeczucia, niegodna,
Twoje serce — ze stali? Dobrze więc. Pij do dna.
Jam twój syn!
Klit. Syn mój umarł, milcz o nim! Ty szydzisz!
Milcz!
Or. Nosiłaś mię w łonie. Jakim mnie tu widzisz,
Takim mnie uczynili — Bogowie najpierwsi,
Po nich ty. Poznaj płód swój. To ja. Twoje piersi
Ssałem, na twojem łonie „Matki“-m gwarzł imię!
O wspomnienia dziecięctwa, dni błogich czczy dymie!
Tyś do mnie uśmiechała się tkliwie a dumnie..
Klit. Czyżbyś prawdę rzekł! Bogi!
Or. Nie zbliżaj się ku mnie,
Lub zabiję cię, chwili nie zwlekając dłużéj!
Słuchaj ty, tkliwa matko, co ci syn wynurzy.

Bez czci dla bohaterskiej krwi, z której pochodzę,
Wzięłaś mi lud mój, imię, wszystko! rządów wodze,
Wolność, co w bohaterze duszy jest połową!
Tak! abym nie przeszkadzał ohydnym twym zmowom,
Sprzedałaś mię! szlachetne, królewskie nasienie
— O wściekłości! — rzuciłaś w kał, jak podłe szczenię!
Giąłem się pod ciosami, czułem obelg znoje,
Wstrząsały niebiosami wściekłe krzyki moje,
Przekląłem Światło, Mroki, plemię głuchych Bogów —
I sto lat mam, choć ledwiem u żywota progów!
To wszystko niczem jeszcze. Mój srom, me gorycze,
Nienawiść twą, me nędze, których nie policzę,
Zakamieniałość serca twojego straszliwą
Przebaczam i zapomnieć ci chcę, jako żywo.
W mej własnej sprawie świętą jest mi twoja głowa;
Ale za wielką zbrodnię pokuta surowa
Zawisła nad nią. Umrzesz. Nic kary nie wstrzyma.
Klit. Nie zabija się matki!
Or. Tu matki już niéma.
Widmo przerażające twarzą swoją bladą
Oskarża cię i sądzi. Ty zowiesz się zdradą.
Morderstwem, cudzołóztwem. Umrzeć musisz. Z góry
Bóg jakiś — znak mi daje, wyroczny, ponury,
A z głębiny Hadesu, ojciec mój spogląda
Gniewny, że zwlekam z zemstą — i zemsty tej żąda.
Lecz nim padniesz z mej ręki, z krwią oddając życie
Mów, przebłagaj małżonka, zabitego skrycie;
Bo kędy czarną Rzekę piaski brzeżą płowe,
Cień jego oczekuje nienawistną wdowę!
Klit. Uszanuj, dziecię, łono, które cię karmiło!
Or. Nie do syna — do męża zwróć się pod mogiłą!
Ja cios zadam, lecz z jego śmierć wyroku padła.
Klit. To Erynnia, o dziecię, na ród twój rozjadła,

To ona, Dajmon straszny wieczystym uporem,
Winna, że padł twój ojciec pod moim toporem.
Ona uwiodła serce me pełne goryczy
I w związek ten wtrąciła mię cudzołożniczy.
To ona, nie ja! Dziecię, cóżem ja zyskała
Na morderstwie? Strach wieczny dla ducha i ciała!
Mury, co znacie nocy bezsennych mych piekło,
I ty, co stoisz ciągle przed źrenicą spiekłą,
Widziadło Bohatera, Małżonka i Pana,
Powiedzcie! — O mój synu, ściskam twe kolana!
Nie przelewaj krwi mojej.
Or. Rzekłaś?
Klit. Precz, nędzniku!
Jeśli nie słuchasz próśb mych rozpacznego krzyku,
Strzeż się, byś nie posłyszał ujadania srogiéj
Tłuszczy Widem Hadesu! Chwilkę, synu drogi!
Nie! Ty nie chcesz krwawego śmierci mojej dzieła...
Oh! Takbym lat sędziwych dojść tutaj pragnęła!
Or. Ty! ty żyć byś tu chciała! Cóżby powiedzieli
Bogowie, ludzie, dom ten? Że zbrakło mścicieli?
Musisz umrzeć, ja muszę dopełnić wyroku.
Pójdź! Cios mój cię położy u kochanka boku,
Co w strudze krwi obrzydłej, jak pies nędzny, zdycha.
Jak codzień, dziś łożnica połączy was cicha:
Ponieważ go kochałaś, idź doń, on cię wzywa,
Milej w objęciach jego skonasz, nieszczęśliwa!
Śpiesz się, śpiesz się, kobieto! bo, przez wszystkie Bogi,
Powlokę cię po ziemi za włosy lub nogi!
Klit. Bogi! Elektro, córko! Łaski, łkam w pokorze!
Mój synu!
Or. Jestem ślepy i głuchy.
Klit. Potworze!
Bodzie straszny! Już widzę, próżnom kołatała

W serce nieubłagane i twarde jak skała.
Skończone moje — ciesz się — błagania i jęki...
Nieszczęśliwy! na pastwę Erynnij paszczęki,
Suk rozjadłych twej matki, mą klątwą cię święcę!
Co noc krew moją ciepłą żłopać będziesz w męce;
Od ranka do wieczora śmiertelne rzężenie
Matki słyszeć wciąż będziesz i pierzchać szalenie,
Jak zwierz dziki, ścigany przez psów sfory gończe.
Wstrzymaj się chwilę! Czekaj. Zaraz wszystko skończę.
Wreszcie — tak! wiedz i o tem. Niech to szał twój zdwoi
I zgrozę... Tak, ze zbrodni ja chlubię się swojej:
Drogim był mi bohater, co mrze śród posoki!
Śmierć zadałam Atrejdzie, cięłam jego zwłoki
Na kęsy! Czemuż swego nie skończyłam dzieła,
Czemu-m, mordując ojca, syna pominęła!
Or. rzuca się na nią i zabija ją. Masz! Masz! Umrzyj
więc! Przerwij ohydne lamenty!
Klit. postępuje chwiejąc się kilka kroków w tył. Stało
się... Zabiłeś mię... Ach!... Ach!...

Pada — Podnosząc się nawpół:

Bądź przeklęty!

Pada martwa.

Or. Mrzyj nędzna! Tchnieniem święte kalałaś powietrze.

X.
Orestes, trup Klitajmnestry, Elektra.

El. Bracie! co-ś zrobił? Zgroza! Jej zbrodnie są bledsze.
Niż twój czyn... To twa matka!
Or. Bogi! I ty zatem?
Płaczesz nad tą kobietą?
El. Niestety! nad bratem,
Co straszny mi, a drogi! Jakiż Bóg w surowe
Ręce twe dał tę wrogą, lecz i świętą głowę?

O mordzie niezmazany! O groźna żałobo!
Czemuś jej nie przebaczył? Nieszczęście nad tobą!
To była twoja matka!

Elektra zarzuca na twarz zasłonę i wybiega.
XI.
Orestes, trup Klitajmnestry, później Erynnie.

Or. Cóż z tego! — Nie żyje? —
Pomściłem krew rodzica i zabiłem żmiję,
Co zatruwała wszystko. Sprzedała swe dziecię,
Zamordowała męża... Ażem ją raz przecie
Uskromił i na zawsze odjął jej szkodliwość.
Nagrodę — ufam — da mi Bogów sprawiedliwość.

Spogląda na trupa.

Jaka ona olbrzymia! Rzekłbyś, że mię słucha...
Nie! Cios zadałem w serce — i leży bez ducha.
Dobrzem zrobił. Pokuta musi iść po zbrodni.
Tryumfowali, władzę zdobywszy, niegodni,
Z krwawemi jeszcze dłońmi mówili bez sromu:
„Mamy wszystko, tron, berło prześwietnego domu,
„Prastary gród Pelopsa, jesteśmy bez trudów
„Dynastami Argiwów, pasterzami ludów;
„Panujmy, kochajmy się, żyjmy bez zgryzoty.“
Ja przychodzę, uderzam: w prochu sen ich złoty!
Teraz zmazaniu śladów naprzód czas poświęcę:
Ją na stos pogrzebowy, jego — psów paszczęce.
Potem dziś jeszcze zbiorę lud swój na Agorze!
Sceptr ojca w ręku syna jutro ujrzą zorze;
Jak Bóg, w chwale zasiędę pośród władców grona
Pod szumy wałów morskich, Hellas upojona
Okrzyknie imię moje, mówiąc: „Niechaj żywię!
Pomścił ojca, odebrał swój tron sprawiedliwie!“

Spogląda na trupa.

Czemu krwawego, trupie, nie zamykasz oka?
Chcesz mię przerazić? Próżno! Me serce — opoka.
Nie boję się, spełniłem to, co należało. —
Dość już! Nie patrz tak na mnie źrenicą zbielałą!
Pochowam cię, a z tobą me nędze, me rany,
Zapomnę, ślad przeszłości zatrę opłakanej.
Czemu, trupie, szpiegujesz me ruchy i kroki?
Nie patrz na mnie, patrz raczej w swój Hades głęboki!

Nasuwa na twarz trupa połę peplosu. Wyciągając ręce ku mogile:

A ty, którego tutaj złożono bez sławy,
Ojcze! przybądź z otchłani swej czarnej a łzawéj,
Zjaw się, zjaw się synowi, co mścił twój grobowiec!
On wzywa cię, o Cieniu! Usłysz go, przyjdź, powiedz,
Że, w obliczu wszech Bogów światła i ciemności,
Spełnił czyn dobry, prawy, czyn sprawiedliwości!

Dwie Ery unie powstają z dwóch stron mogiły.

Ha! cóż to jest? zkąd te tu zjawiły się skrycie?
Starki ohydne, mówcie: co tutaj robicie?

Trzy Erynnie zjawiają się koło trupa Klitajmnestry.

Jeszcze! Jeszcze! Przez Bogi! Te wyschłe szkielety
Groźnie szczerzą mi zęby przez warg fijolety!
Ha! Potwory, okropny jest zgrzyt wasz złowrogi!
Precz!

Erynnie ukazują się ze wszystkich stron.

Mrowie widm, zaiste, wszystkie mi już drogi
Odcięło! Jak zwierz dziki jestem osaczony!
Przerażenie mi w gardle groźne topi szpony!
Nie! to nie sen, to jawa! Ja patrzę, ja stoję...
Nieszczęśliwy! Poznaję te widziadeł roje!
To One, to Suk matki mej sfora zaciekła!..,
Czemuż milczysz uparcie, straszna zgrajo piekła?
Komu mnie wskazujecie wyschłemi palcami,
Suki Hadesu? Czekam, co wyrok wasz da mi!

Nie mylicie się. Ja to, ja jej cios zadałem!
Widzicie krew tę? Broczy po obejściu całem,
I zatapia mi stopy, i pali mi ręce.
Lecz wszak wy dobrze wiecie, Potwory zwierzęce:
Ona ojca mojego zabiła. Me dłonie
Pomściły go. Niech mrok ją wieczysty pochłonie
Z jej zdradą, nienawiścią, dzikością i grozą!
Ha! milczycie, Potwory!

Erynnie tłumem rzucają się na niego.

Zgrozo! Zgrozo!

Ucieka. Inne Erynnie zagradzają mu drogę.

Zgrozo!




LECONTE DE LISLE. LES ÉRYNNYES.


J’ai vu ces songeurs, ces poètes...



Życie i śmierć.

Widziałem wieszczów, marzycieli,
Szlachetną gniewnych orłów brać.
Na czół im wzniosłych czystej bieli
Znak święty Prawdy było znać.

A koło nich, jak dwa posągi
Zrodzone w jednym twórczym śnie, —
Związane wiecznie, dziś i ongi,
Życie i Śmierć, siostrzyce dwie.

Ot Homer, żebrak wiekopomny;
Ajschyl bez żółci w sercu enem,
Łysy, w starości dniach bezdomnej
Smagany mroźnym wichrów’ tchem;

Pindar, liryzmu źródło świeże,
Myrtidy boski uczeń; z rąk
Śmiało mu król cytarę bierze,
Jak koźlę lilii zdziera pąk;

Oto mój ojciec Arystofan,
Ohydnych rażon kałem słów,
Walczy przed ludem, co klnie, profan,
Za bóstw Ajschyla święty huf;


Oto Sofokles pije męty
Tryumfem niegdyś wrzących czar,
Skarżon o obłęd, odepchnięty,
Od dzieci swych ma wzgardy dar;

Oto Owidyusz: czoło znaczy
Mu straszne piętno; trwożny zbieg
Mleko sarmackiej pije klaczy
W stepach, gdzie wiatr, a mróz, a śnieg;

Ot na wygnaniu Dant; ot Tasso,
Cd nagle w obłęd dziki w padł,
Świeci wybladłej twarzy krasą
Z za czarnych turmy ciemnej krat;

Podobny lwu, co wzdycha, kona
Pod podłym batem strażnych sług,
Na żołdzie nędznym histryona
Oto — niestety! — Szekspir-bóg;

Oto Cerwantes, rab znękany,
W kajdanach swój wylewa żal;
Kamoens, brocząc z ciężkiej rany,
Z grzywami wściekłych walczy fal;

Oto — tak igra los zuchwale,
Bezmyślnie drwić z człowieka rad —
Corneille w ulicznym stąpa kale
W trzewikach pełnych dziur i łat;

Cny bałwochwalca Racine pada,
Przez teatralny olśnion grom,

Który na korne sług swych stada
Miotał Ludwika wzrok — na srom;

Chénier, z którego celnych grotów
Każdy w ofiary piersiach tkwi,
Broczy bezmyślnych nóż szafotów
Purpurą cudną młodej krwi.

*

Świecąc pierwotną swą świetnością,
Wygnańcy ci niebiańskich gniazd,
Pochodnie święte przed ludzkością,
Źrenice mieli pełne gwiazd.

O nasze trwożne bijąc uszy
Z łoskotem dźwięcznym słonych fal,
Głos ich ogromny grzmiał śród głuszy,
Jako bezdenna morza dal.

A śmiech ich pełny skier i błysków,
Zdawał się miotać w świata step
Strzały podobne do pocisków,
Jakie wyrzuca łucznik Feb.

Jednak bez szczęścia, bez schroniska,
Pod nieb niechętnych mroźną mgłą,
Śród — królów, tłuszcz — urągowiska.
Wlekli przez wieki nędzę swą.

Z zapalczywością gniewów całą,
Co drogie im, zwiewając w dym,

Życie szarpało mdłe ich ciało
Wściekłym, niesytym zębem swym.

W motłoch wmieszawszy ich żebraczy,
Którego losem — wzgarda, szyd,
Wiodło ich z miast do miast, tułaczy,
W łachmanach szat — na srom, na wstyd;

By wywrzeć wściekłe jady swoje
I zgnieść ich cały święty ród,
Zlewało na nich zniewag zdroje,
Nędzę, wygnanie, chłód i głód;

I gnało w dal nędzarzy smętnych,
Bez wiary już w odkupień dzień,
Zmazawszy biel ich czół poświętnych
Kałem nieczystych ślin i tchnień!

*

Lecz wreszcie drużka pewna, wierna.
Wyzwalający niosła zgon:
Zmywała krew Śmierć miłosierna
Z ich nieznających zgryzot łon.

Wzorem surowych tych piastunek,
Co pieszczą jednak, kojąc łzy,
Miru im kładła pocałunek
Na ustach mdłych, kołysząc w sny.

Przed ich stopami powitalny
Kobierzec słała w blaskach zórz

Z kraśnej purpury tryumfalnej —
Zwycięstwa znak śród nędz i burz.

A czoła ich promienne chwałą,
Przed zbójczym ludem, który iść
Za nimi nie chciał, dłonią białą
Wieńczyła w lauru czarny liść.




THÉODORE DE BANVILLE. LA VIE ET LA MORT.


Nous n‘irons plus au bois, les lauriers sont coupés...



Już nie pójdziemy w bór, wawrzynów ścięto liść.
W basenie Amor-trzpiot i Najad białe mary
W słonecznych widzą skrach kryształów z lodu kiść
Zamiast milczących strug, co lały się z ich czary.
Wawrzynów ścięto liść, na grzmiący rogów chór
Uszczwany jeleń drży; już nie pójdziemy w bór.
Gdzie dziatwy żwawy rój, w lipcowe wonne skwary,
Po lilie pełne ros, co ranek rwał się iść,
Dziś koszą resztki traw, wawrzynów tną sztandary —
Już nie pójdziemy w bór, wawrzynów ścięto liść.




THÉODORE DE BANVILLE. LES STALACTITES. 5.


Viens. Sur tes chcveux noirs jette un chapeau de paille...



Pójdź. Słomiany kapelusz włóż na czarne włosy.
Zanim wrzawa się zbudzi, zabrzmią pracy głosy,
Pójdźmy zobaczyć ranek, jak na górach wstaje,
I z ulubionych kwiatów obrać łąki, gaje.
Nad brzegami źródełka zmarszczonego lekko
Nenufary złocistą mrugają powieką;
W pól głębokiem milczeniu, w cichej sadów głuszy
Zostało coś, jak echo piosenki pastuszéj,
A wietrzyki poranne, błędni bracia gońce,
Strzepując jakby dla nas swe skrzydła pachnące,
Rzucają już na ciebie, uśmiechnięte dziecię,
Wonie brzoskwiń różowych i jabłonek w kwiecie.




THÉODORE DE BANVILLE. LES STALACTITES. 9.


Clown admirable, en vérité!...



Skok z trampoliny.

Cudowny klown, wierzajcie mi!
Ja ufam sam, że przyszłe dni,
Których wciąż drgają widnokręgi,
Z tą raną w boku ujrzą go.
Miał ubielone twarzy tło
W żółte, zielone, krwawe pręgi.

Po Madagaskar gdzieś aż het
Dobiegło imię jego wnet,
Bo według zasad (to nie bajki!),
Po coraz mniejszych próbie kół,
Jakby trudności żądzę czul,
Przez okrąg wreszcie skakał fajki.

Ciężkości praw nie musiał znać;
Niewiedząc sam, wleżć mógłby snadź
Na Jakóbowej szczyt drabiny.
Gdy światła nań padł złoty słup,
Purpurą błyskał jego czub.
Jak żar przez pieca lśni szczeliny.

Do wysokości wzlatał tych,
Że innych skoczków witał śmiéch,
Gdy próżno w krąg prężyli siły.
Zniechęcał ich tracili hart,

Mruczeli gniewnie: „Chyba czart!
Żywem mu srebrem drgają żyły.“

Lud cały mu oklaski bił,
Lecz on, dobywszy nowych sił,
Do skoku sprężył się w połowie,
I — komu? co? któż wiedzieć mógł? —
Ten linoskoków król i bóg
Coś cicho szeptał w obcej mowie.

On trampolinie mówił swej:
„O sceno ma, dziś dać mi chciej
Swą inspiracyę fantastyczną!
Przyrządzie, co wzruszeniem drżysz,
Gdy rozpęd biorę! mocniej wzwyż
Pchnij mię potęgą elastyczną!

„Jam zwinny dziś, jak dziki kot.
O, daj mi skok! o, daj mi wzlot,
Ty, desko wątła a sprężysta,
Wysoko tak, by oczom znikł
Cały ten fraków czarnych szyk,
Gdzie handlarz — ten, ten — biuralista!

„Przez niepojęty jakiś cud,
Jeżeli możesz, daj mi rzut
Aż do wyżyny niewidomej,
Kędy swobodnie — plącząc, rwąc
Złociste włosy planet, słońc —
Orły mijają się i gromy.

„Aż do eteru górnych sfer,
Gdzie wycieńczone tchnienia w szmer

Bezsilny łącząc, w czarne noce,
Widny, pijane złością czczą,
Stargane, wściekłe, ciężko śpią
Na bladem łonie chmur w pomroce.

„Wciąż w górę, w dal, pod niebios sklep!
Aż w te lazury, których step
Ruchomej turmy naszej dachem!
Aż po tych wschodów krwawych próg,
Zkąd płomienisty wstaje bóg,
Szalony gniewem i przestrachem.

„Wyżej, wciąż wyżej! jeszcze ztąd
Giełdziarzy w złocie widzę rząd,
Krytyków, panny żądne sideł
I realistów świat napłask.
Powietrza! światła! w błękit! w blask!
Ach, skrzydeł! skrzydeł! skrzydeł! skrzydeł!

I z giętkiej deski swej, jak ptak,
Klown wzbił się w lot szalenie tak,
Że śród powietrznej przebił jazdy
— Przy wrzawie trąb — płócienny dach
I, w pragnień swych wciąż tonąc snach,
Potoczył się pomiędzy gwiazdy.




THÉODORE DE BANVILLE. LE SAUT DU TREMPLIN.


C’est dans un bois sinstre et formidable, au nord...



Wygnanie Bogów.

Bór posępny, złowrogi, groźny, na północy
Gallii. Sprężona, resztki dobywając mocy,
Gęstwa potwornych dębów służy miast podnóża
Wielkim, czarnym chmurzyskom, zkąd wnet spadnie burza;
Ranek, drżąc, się przebudza, i już pierwsze gońce
Zórz drasnęły niebiosa, krwi strugą broczące.
Wszystko żałobne, blade; wichrem rwane liście
Jęczą; myślom bolesnym oddane wieczyście
Olbrzymy, skały głuche, po widnokrąg czarny
Jeżą się, w swej rozpaczy pogrążone marnej;
Biała w szarym półbrzasku, pośród mgły rozlanéj,
Kaskada szlocha cicho w swem więzieniu z piany;
Liżąc zielone sosny o miedzianej korze,
Faliste morze kąpie podnóża ich, morze
Smętne, kędy co chwila, skupione w gromadki,
Cezara Konstancyusza przebiegają statki.

Wtem — o zgrozo! żałobo! — kędy brzeg się spiętrza,
Ziemia wstrząsa się lękiem i drży aż do wnętrza,
A na jej chropowatem, trwogą zdjętem łonie
Niebiańskie rozlewają się ambrozyi wonie.
Wielki wiew oszalały szeleści w gęstwinie;

Jakaś złocista światłość błyska z za drzew, płynie,
Rośnie, wieszcząc tajemne a święte spotkanie,
I tam — bezkresne nieba! — na leśnej polanie,
Walczący śémionym blaskiem z dniem, co w mgły się słoni,
Znękani, w ranach, mrący a wzniośli, to oni,
Oni, wielcy wygnańcy, bogowie! — Nędzarze!
Dęby zgarbione laty, klonów smukłe straże
Plączą ich. Oto oni. Oto Zeus, Apollo;
Tuż Afrodytę, bosa (a nad czarną rolą
Stopa jej ma róż świetność z gwiazd połyskiem śnieżnym!);
Atena, która niegdyś, w eterze bezbrzeżnym,
Z jasnym wzrokiem, gdzie ogień walczy ze słodyczą.
Była błękitnych niebios głębią tajemniczą,
Dionyzos, Hefajstos, Hera, smętnie lice
Chyląca; wszyscy inni — ziemię niewolnicę
Depcąc — idą. Królowie pozbawieni mocy
Idą ku zapomnieniu, wygnaniu, ku nocy,
Straszni swą rezygnacyą, bledsi nad marmury,
Krwawiąc czoła o sęki zwisające z góry,
A czasem, gdy tak idą, gromada milcząca.
Znużenie tej wędrówki bez kresu, bez końca,
Wyrywa z ust ich boskich jęk nagłego łkania,
Lub westchnienie straszliwe, które pierś rozrania.

Bo odkąd urągliwe cezary, o sławę
leli zazdrosne, jak wilków wegnały ich ławę,
Odkąd złote pałace w gruz padły ze szczytów
Olimpu opuszczonych, mocarze błękitów
Błądzą, znając, łez gorycz, deptani zwycięską
Stopą głodu, starości, poddani wszem klęskom,

Wszem bólom, przed któremi ludzie drżą strwożeni,
I krew skłute cierniami nogi ich rumieni.
zeus, dziś starzec zgrzybiały, drży z zimna, skostniały
W szmat purpury się tuli; włosy mu zbielały,
Zbielała broda; w głębi, gdzie wschód się rozpala,
Małżonki za nim smętne śród mgieł idą zdala.
Hera i Eurynome, Metra, Themis, Leto,
Wszystkie są tam, a każda trwożną jest kobietą,
Każda płacze. U czół ich, uwilżonych rosą.
Lata orzeł, gdzie skrzydła strzaskane go niosą.
Ten, co ongi Pythona, straszną zabił żmiję,
Świetny bóg ów likijski, w fałdach płaszcza kryje
Swój srebrny łuk — złamany. Smutny w świętym szale,
Dionyz miękkiej Azyi płacze zniewieściale,
A owe nagich kobiet rozszalałe zgraje,
Co niegdyś biegły za nim przez nieznane kraje,
Rozdętemi nozdrzami wiewy chłonąc wonne,
To dziś cienie, widziadła, wynędzniałe, płonne.
Hermes, zwinąwszy skrzydła, idzie na ustroni,
Marząc; thyrsos mu złoty dawno uwiądł w dłoni.
Atene, krwawy Ares, stanąwszy u kępy
Ożyn, jedzą jagody; ze zbroić ich — strzępy.
Demeter, blada jeszcze po zniesionej męce,
Wiedzie córkę, piekielnej wyrwaną pa szczęce.
Tylko Artemis płowa, groźnie chmurząc lice,
Rzuca się jeszcze wkoło i gwiezdne źrenice
Wbija w posępną ciemność pod boru namiotem,
Szukając nieprzyjaciół, by sięgnąć ich grotem,
A u kolan jej dmie się i furkoce głucho
Tunika lazurowa, rwana zawieruchą.

Tymczasem, oczy wbiwszy w tór drogi tułaczéj,

Muzy przeciągle pieśni śpiewają rozpaczy
O zniewadze wygnania, co lży ojca głowę,
I burzą wybuchają ich hymny surowe.
W głosie ich wszystkie niebios straconych gorycze;
Drzewa, skały, zakąty boru tajemnicze,
Czarne groty, ziejące z ciernistej gęstwiny,
Współczują im, i morza wrzawliwe głębiny
Wrą ode dna, a na ich fali rozhukanéj,
Zgrzybiały, dzierżąc ziomek trójzęba strzaskany,
Pojawia się Posejdon, niesiony na grzywach
Wałów. Za nim — zbiegowie na podmorskich niwach,
Pontos, Keto i Nereus, Forkis, Tethys, cali
W pianach, jękiem żałosnym skarżą się śród fali,
O skał cyple w rozpaczy tłuką czoła blade,
A roje Okeanid, zbiwszy się w gromadę,
Szarpią śnieżne swe łona i żalą się męce
Wielkich bogów, ku niebu cudne prężąc ręce.
Boleść z ust im wydziera śpiewy dumy dzikiej,
Zmieszane z nienawiści wściekłemi okrzyki,
A z wybrzeża — tych szlochali, tych skarg strasznej burzy
Afrodytę, czcigodna córa fali, wtórzy!

O boleści! jej cudne, z czystych śniegów ciało,
Znosząc wichrów zazdrosnych i burz gniew, zsiniało;
Jej krągłe, twarde piersi, chłostane z kolei
Skwarem słońc i mrożących podmuchem zawiei,
Drgają całe, gdy krzyk ten rwie się z nich ponury.
Twarz Kitajrei boska, wyniosła, na któréj
Nic świętego nie zdoła zatrzeć majestatu.
Ma zawsze świetność gwiazdy i różaność kwiatu;
Lecz puszczone, stargane kędziory słoneczne

Spadają na ramiona i kształty ich mleczne
Rzeką roztopionego zalewają złota.
Żywe światło ich — pożar w gąszcze boru miota.
Wicher plącze je, szarpie, rzekłbyś, że ich fala
Jej wnętrznym bólem płacze, żalem się rozżala,
A gdy wielka królowa chyli skroń, splot siwy
W powodzi tego złota świeci połyskliwej.
Łzy Kiprydy spaliły długie rzęs jej włosy.
Drżąc, i ona wygnańcze opłakuje losy
Wielkich bogów, i podczas gdy rój Okeanid
Jęczy w morzu, jałowo grzmiącem w brzeżny granit,
Dna mówi w te słowa, a śmiech pełny szydu,
Wzdymającej jej serce rozpaczy i wstydu,
W zmroku, gdzie bój się ranka z czarną nocą iści,
Daje skargom jej gorzkim brzmienie nienawiści:

„Żertwy nasze! królowie potworni, tytani,
Których my strąciliśmy do Czasu otchłani!
Pierworodni Chaosu o gwiaździstych włosach,
Których tchnienie, spojrzenie wybuchały w ciosach
Orkanów! o Japecie! o Hyperionie,
Starszy od dziadów naszych! Dyono, co w łonie
Nosiłaś mię! i ty, co — szlakiem zwycięstw, chwały —
Wzbiłeś się z dna Erebu, gdzie skrzydła twe spały,
Ty, najpierwszy, najstarszy z wszech bogów, Erosie!
Patrzcie, człowiek nas precz gna, cios nam śle po ciosie,
Krew wasza znów na zbójczych rękach naszych błyska,
Zwyciężeni pierzchamy w lasy, trzęsawiska.
Tak! pierzchamy! Ócz naszych, niebios toni zmiennéj.
Nie odbija już w sobie szlak rzek srebropienny.


Życie, błogosławione, ukochane Życie
Samo nas się zapiera, nie chce nas mieć w Bycie.
Szczęśliw żeś, zbójco nędzny bogów swych, człowiecze?
Puszcz głębie, góry, niebios promienne odwiecze —
Puste dziś, fale — puste: to królestwo twoje!
Któż pocieszy cię teraz, pokrzepi na boje?
Źródełka leśnych dolin głosu już nie mają,
Nie mają głosu groty, zbrakło głosu gajom,
Oniemiała la, z której piłeś, wieszczu, struga!
Morze — nieme dziś, ziemia — niema dziś jak długa,
Nic cię nie zna na modrą puszczę niebios całą.
Słońce, ogniste słońce bogiem być przestało,
Już nic widzi cię! Z tego, co żyje, drga, dyszy.
Świeci, z tego nic dzisiaj nie zna cię. W tej ciszy
Nikt dziś nic wie, zkądeście. włóczęgi bezdomne,
Nikt nic powie: To człowiek. Ja go znam i pomnę.
Z Przyrody dziś już tylko groźna mara pusta,
Bo złamane jej serce już nie bije. Usta
Jej — zawarte, gwiazd oczy — wyłupione. Nie śnij!
Niedokończonych — nigdy nic dokończysz pieśni,
A dzieci twe, nie wiedząc, co to natchnień wiry,
Spytają cię, czemu tyś nazwę dawał Liry!

Oh! czyś śpiewał, czyś boje bojował najkrwawsze.
Myśmy z tobą mówili półgłosem! I zawsze,
Słysząc szept nasz, u twarzy czułeś niespodzianie
Słodkie wonnych kędziorów naszych boskich wianie.
Teraz ciesz się — i w trosce łzami zmywaj lico.
Oto-ś nagi pod Tego straszliwą źrenicą.
Który widzi powstanie, życie, śmierć tysięcy
Światów i gwiazd, stuleci, i lat, i miesięcy,

I przed którym źdźbło prochu równe jest, czczy dymie,
Tym łzom nocy, którym ty słońc nadajesz imię.
Stało się. Już nie będziesz u wód żywych zdroju
Pił nektaru poezyi! Bogowie bez boju
Odchodzą, aby umrzeć, ale i ty zwolna
Konać będziesz, nieszczęsny. Owa mimowolna
Ekstaza, owo słodkie życiem upojenie,
Ów pocałunek rzeczy, który niezwalczenie
Drgał na ustach twych, prąd ów radości, miłości,
Już w tobie, gdy go nie chcesz, nigdy nie zagości!
Nie zakwitną już nigdy myśli twe, olśnione
Czarem białych nagości. To życie — skończone.
Znoś szpetność, ból. Pokutuj, niepewny i trwożny.
My, tymczasem, wygnani przez twój szal bezbożny,
Pierzchamy, zapadamy w otchłań tajemniczą
I stajem się nicestwa straszliwą zdobyczą.
Żegnaj, Hellado! lasy, góry i doliny,
Żegnajcie, zdroje żywe, marmury, wawrzyny!
Lecz, człowiecze, gdy Noe już włosów naszych złoto
I czół blaski pochłonie, ty jeszcze z tęsknotą
Westchnień naszych czuć będziesz wianie w swej ustroni
I nasze — ojcobójco! — łzy na swojej dłoni!“

Tak, w boskim gniewie, z bólem mówiła i trudem
Czcigodna Afrodyta. Nad listowiem rudem,
Cały krwawy, zdobywca padłej mroków ściany,
Wstał Dzień, w ciemny, złowieszczy półzmierzch przyodziany.
W dół olśnione światłością opuściwszy oczy,
Wielcy bogowie, we łzach, śród mgły nieprzczroczéj

Mdleli, topnieli w ogniu słonecznych promieni
I zanikali smutnie pośród błędnych cieni,
Zkąd jeszcze ich znękane wy błyskały skronie.
Afrodyta, królowa w słonecznej koronie,
Ze swem łonem różanem i białością śnieżną
Zdała się też rozpływać pod płachtą bezbrzeżną
Mgły niepewnej, posępnej, zostawiając tylko
W miejscach, kędy swą jasność rozlały przed chwilką
Jej pierś bez skaz liliowa i kędziory lśniące,
Jakby odbicie śniegów i ognia gasnące.




THÉODORE DE BANVILLE. L’EXIL DES DIEUX.


Te souvient-il du pare où nous errions si tristes?...



Z poematu „Szczęście“.
Fragment.

Pomnisz park, gdzie tak smutni szliśmy w wieczór mglisty?
Ścieżką usianą wonnem kwieciem bzów
Kroki nas wiodły marzących, bez słów,
Zmrok w barwy kwiatów mieszał swoje ametysty.

Kędy słońce tonęło, w daleki gdzieś kraj
Serca się rwały do ojczyzny śnionéj,
Gdy dźwięk krysztalny w lazurów opony
Jak strzała złota wybiegł po nad cichy gaj!

Potem jeszcze, i jeszcze — jak rakiety śpiewne,
Drugi i trzeci z gęstwy drzew się wzbił,
Aż głos, jak gdyby próbując swych sił,
Rozsypał się w rulady urwane, niepewne.

Stanęłaś, gestem ciszę nakazując mi:
„To słowik!“ rzekłaś, „ach, nadstawmy ucha!“
Chciwie słuchałaś, podobna do ducha,
Wygnanego z Edenu, u Edenu drzwi.

A noc melancholijna zstępowała wolno;
Jak lekki pył popielny przez najgęstsze sito.
Sączyła się na całą krainę okolną,
Roztapiając kontury we mgłę nieprzebitą.


Wstęga zefiru drżała z cichością tajemną
I mdło na senne łąki zwisała i łany.
Strop niebios, ciemny wreszcie, nakrył ziemię ciemną.
Jako drogi baldachim, rubinami siany.

I śpiew szeroki, dźwięczny, potężny, bogaty,
Rozdarł ciemnych szafirów zgęstniałe zasłony,
Mknąc wyżej, wyżej, wyżej, ze światów na światy,
Mącić nieskończoności spokój niezmącony.

Gwiazdy o sercach z ognia chwiały się, błyskały.
Ze zdumieniem zdała się słuchać ich równianka
Tej liry tak potężnej, a przecież tak małéj,
Co w gardziołku ziemskiego ich drgała kochanka.

Ach! jak te dźwięki rozpłakane,
Te cudne jęki, w których grze
Ptak łkał tajemne bole swe,
Dusz nam koiły wieczną ranę:
Pragnienia próżne, żale czcze!

Płakaliśmy, bo nam się zdało,
Że w głosie tym śpiewaka pól,
Tryumfem grzmi, szlocha swój ból,
Wątpi — i wierzy, drży — niknie śmiało
Sam ludzki ród, męczennik-król.

Bo jego też ból dręczy srogi,
Gdy w letnią noc, jak nagły wiew.
Nieskończoności czuje zew,
By glob niewdzięczny ten, ubogi,
Dla innych, lepszych rzucił stref,


A wie, że lot Ikara śmiały,
Na kruchych skrzydłach, co się rwą,
W lazurów go unosi tło
Nad ziemskie nędze, męty, kały,
Tylko — by głębiej strącić go.

Wróciliśmy, niepokój dziwny niosąc w łonie,
Rozmawiając o szczęściu, co ludziom zapłonie
Chyba gdzieś później, dalej, wyżej tam...
Na gwieździe, gdzie powietrze znajdzie dla się czyste
To dwóch serc nieskażonych ogniwo wieczyste;
Prawdziwa miłość bez kłamstwa i plam!

Polem w starym salonie, zacisznem schronieniu,
Kędy księżyc mdło saczył promień po promieniu
Do fortepianu siadłaś, jak by w śnie:
Gama polotna wszystkich dotknęła klawiszy,
A z ust twoich spłynęła i zadrgała w ciszy
Niepewność, piersi wzdymająca twe.

Podjęłaś w przejmującej gorączkowej pieśni,
By ich bolesną słodycz pogłębić boleśniéj,
Każdy słowiczych trylów, jęków splot;
Twój artyzm ich harmonię sial aż w niebios kraje
Na skrzydłach, które dźwiękom geniusz ludzki daje,
Gdy wielki łączy z ich lotem swój lot!

Słuchałem, jak twa skarga, smętna łub gwałtowna,
Przycichała, zrywała się, gasła bezsłowna,
I znów buchała, jak pod biczem jędz:
Serce me, echo żywe, ileż, ileż razy,
Za wolą twą, płonęło w zachwytach ekstazy,
Zaprzepaszczało się w otchłani nędz!..


Twój śpiew jak pocałunek rozwiał się nieśmiały.
Pod palcami, co naraz wszystkie się wstrzymały,
Ostatnia dźwięków obumarła straż;
Blada, z głową w tył zwisłą, przymknąwszy powieki,
Szeptem odrzekłaś, Stello, mej myśli dalekiej;
„Po śmierci aż, po śmierci aż!“




SULLY PRUDHOMME. LE BONHEUR.


J’ai perdu la forét, la plaine...



Wyznanie.

Straciłem dal, i borów cienie,
I świeży czar wiosennych dni...
Daj ust: ich woń, ich chłód, ich drgnienie
To będą lasu wilgne tchy.

Straciłem smętność mórz surową,
Rozgwar ich ech i jęków żal;
Mów mi, co chcesz: twe każde słowo
To będzie wielki poszum fal.

W ciężkiej królewskich trosk koronie
Me czoło śni słońc pierzchłych wir...
Oh! na swem bladem skryj mnie łonie
To będzie wielki nocy mir!




VILLIERS DE L’ISLE ADAM. L’AVEU.


O toi, dont je reste interdit...



Przebudzenie.

O ty, przed którą dziwu-m słup.
Znam więc zagadkę twej otchłani!
Jakibądź uścisk dobry-ć, Pani:
Przechodzień; złoto; gotów ślub.

Ty kochasz tak, jak człowiek mści się,
Kłamiesz w rozkosznych krzykach żądz
I lubujesz się, niebo lżąc,
W igraszkach próżnych, zły iblisie.

W uścisku twym, przewrotnym, czczym,
Jeślim pił jad wasz, o blekoty,
Ty, czarowniczy zwidzie złoty,
Bądź zapomniana w dniach twych zim.




VILLIERS DE L’ISLE ADAM. RÉVEIL.


Tu secouais ton noir flambeau...



Spotkanie.

Czarna pochodnia twa się skrzy;
Myślisz, żeś dla mnie jeszcze żywa;
Wykułem pewne krat ogniwa,
Na wiek zawarłem grobu drzwi.

Nie wiem, jakiej to żar udręki
W twem zbójczem łonie jeszcze drga;
Niechaj kto inny o to dba
Przez ciebie szydzę wszak z jutrzenki.

Wierzysz w powrotnych szałów mus?
czar niezwalczony w zmysłów błyskach?
A więc — ziewałem w twych uściskach:
Nie wskrześniesz już dla nowych zgróz.




VILLIERS DE L’ISLE ADAM. RECONTRE.


Le tempie est en ruine au haut du promontoire...



Zapomnienie.

Świątynia w gruzach leży na przylądka czole.
Śmierć pomieszała tutaj, w płowej brzegu glinie,
Bohaterów ze śpiży, z marmuru boginie.
Gąszcz traw samotnych kryje sławną ongi dolę.

Niekiedy jeno, stado wiodąc pić bawole
I pełniąc, spokój niebios i dal mórz w głębinie
Dźwiękiem muszli, zkąd echo starożytne płynie,
Czarno mignie w lazurze pasterskie pacholę.

Ziemia-Matka, i stare tkliwie pieszcząc bogi,
Rozzielenia co wiosnę, z daremną wymową,
Nowy akant nad prysłą kapitelu głową;

Ale człowiek, oziębły na sen przodków błogi,
Nie drgnie, słysząc w pogodnych nocy majestacie
Płacz Morza, co się żali po Syren swych stracie.




JOSÉ MARIA DE HEREDIA. L’OUBLI.


Depius que le Dompteur entra dans la forét...



Nemea.

Odkąd pogromca zniknął w kniei czarnej mroku,
Pilnie śledząc po ziemi ślad łapy złowrogiéj,
Jeden ryk przeraźliwy zdradził uścisk srogi.
Wszystko ścieliło. Krąg słońca mdleje w krwi potoku.

Pasterz, co, cały drżący, wytężając kroku,
Ku Tyrynlowi pierzchał przez ciernie i głogi,
Obraca się i — okiem rozszerzonem z trwogi —
Widzi pod lasem bestyę sprężoną do skoku.

Krzyknął. Postrach nemejskicj widział okolicy,
Groźnie rozwartą paszczę w zachodu krwawicy.
Las grzywy i kły lśniące, któremi rozdziera;

Bo zmrok, człeka ze zwierzem stapiając ponuro,
Pod straszną, zwisającą z Herkulesa skórą.
Potwornego jakiegoś stwarzał bohatera.




JOSÉ MARIA DE HEREDIA. NÉMÉE.


Tous deux ils reganlaient de la haute terrasse...



Antoniusz i Kleopatra.

Oboje spoglądali z tarasu wyżyny
Na Egipt w śnie tonący w noc duszną i parną
I na rzekę, co, Deltę przecinając czarną,
Ku Bubastis lub Sais toczy swe głębiny.

I Rzymianin, wódz-więzień, piastun snów dzieciny.
Czuł, pod stalną zbroicą, bojami ciężarną,
Jak na pierś mu zwycięską mdleją, gną się, garną
Leżące mu w uścisku gibkich członków trzciny.

Zwracają blade lico z ciemnych włosów toni
Ku pijanemu tchnieniem nieodpartych woni,
Podawała mu usta i ócz jasność złotą;

A pochyłom nad nią Imperator w szale
Ujrzał w wielkich źrenicach, gdzie lśnią gwiazd opale,
Całe morze olbrzymie z pierzchającą flotą.




JOSÉ MARIA DE HEREDIA. ANTOINE ET CLÉOPÂTRE.


Comme un vol de gerfauts hors du charnier natal...



Zdobywcy.

Jak wyląg białozorów z pustej gniazd kostnicy,
Wyniosłej nędzy swojej nie chcąc znosić dalej,
Ruszali z Palos wodze, włóczędzy zuchwali,
Pijani marzeniami, bohaterscy, dzicy.

Szli na zdobycz bajecznej złotych rud skarbnicy,
Która w dalekich żupach Sipang-ho się pali,
A wiatry peryodyczne pchały ich po fali
Ku Zachodniego morza tajemnej granicy.

Co wieczór, pełnym wiary w jutro walk epiczne
Zwrotnikowego morza tonie fosforyczne
Stroiły sny w czarowne, złociste miraże;

Albo znów — pochylonych na karawel przodzie
Olśniewały- na niebios nieznanych obwodzie
Wstające z Oceanu gwiazd nieznanych straże.




JOSÉ MARIA DE HEREDIA. LES CONQUÉRANTS.


D’un doigt distrait frôlant la sonore biva...



Samuraj.
Był to człowiek o dwóch szablach.

W roztargnieniu po dźwięcznej wodząc palcem biwie.
Ujrzała przez bambusów delikatne kraty,
Pośród wybrzeżnych piasków lśniącej, gładkiej maty.
Serc zwycięzcę, o jakim marzyła tak tkliwie.

To on. Szable u boków, wachlarz jak w podrywie;
Węzłowatego sznura i chwastów szkarłaty
Przecinają czerń zbroi; z ramienia bogaty
— Hizen czy Tokungawa — herb lśni połyskliwie.

Ten piękny, świetny rycerz, strojny w blaszki, znaki,
Z po za bronzów, jedwabiów i świecącej laki,
Zda się czarnym, olbrzymim, lśniącym skorupiakiem.

Spostrzegł ją, uśmiechnął się w brodę swojej maski,
A przy śpieszniejszym kroku drżące nad szyszakiem
Dwa rożki pozłociste żywsze sieją blaski.




JOSÉ MARIA DE HEREDIA. LE SAMOURAÏ.


La mousse fut pieuse en fermant ses yeux mornes...



Na posąg strzaskany.

Zbożne mchy — wreszcie oczy przymknęły mu smętne;
Bo w tej puszczy zapadłej szukałby napróżno
Dziew, co z mlek, w m ofiarę lały1 ongi dłużną
Na ziemię, której znaczył granice pamiętne.

Dziś chmielów, bluszczów, kalin gałęzie pokrętne
Gęstwą ziomek ów boski oplatają drużną;
Nie wiedząc, Ban czy Faun to, z ochotą usłużną
W rogi skroń potrzaskaną stroją mu odświętne.

Patrz. Skośny promień słońca, pieszcząc go łagodnie,
W twarz spłaszczoną ócz złote wstawił mu pochodnie;
Dzikie wino się śmieje krasą ust czerwoną;

I — czarodziejstwo ruchu! — szmer wiatru, dreszcz liści,
Cienie błędne, skry słońca, co drgają i płoną,
Wszystko — Doga żywego w złomie głazu iści.




JOSÉ MARIA DE HEREDIA. SUR UN MARBRE BRISÉ.


Donc nous habiterons la vieille cathédrale...



Co mówią w Kolonii nasze działa, z których
ma być ulany dzwon do katedry.

Więc zamieszkamy tumu prastarego mury,
Kędy schody mkną łukiem okrężnym do góry,
I oglądać będziemy z naszej wieży szczytu
Ażurowe dzwonniczki, iglice z granitu,
Kościoły z koronkowo rzeźbionemi szlaki,
Gród o spadzistych dachach, dymny, ciemny, taki,
Jakim go snadź przed laty trzemaset widziano:
Wąskie rynki, mrowiące się ludem co rano,
I Bayenthurm, stołb dziwny, dziki w wież powodzi.
Co lśni jak złoty cały, gdy słońce zachodzi,
I z nad blanków którego biskup marmurowy
Patrzy na Ren i fali błogosławi płowéj.
Tak czuwać będziem, z głową w chmur oponie białéj.
Wiatry — wieści nieznane będą nam szeptały.
Czasem spoczną koło nas przelotne bociany,
Zorza da nam co ranek całus swój różany,
A w nocy, u stóp naszych, gród odziany w mroki,
Kolos ufny, spać będzie śród ciszy głębokiéj.

Lecz — w przepychu tym — dumy nie znajdziemy w sobie
I nie zapomnim, Francyo, o naszej żałobie!
Och! pamiętać ją będziem! Gdy w dzień uroczysty,
Zadrgnąwszy, jękniem głośniej nad burzy poświsty,

Wspomnim głos ów, co niegdyś bił z naszego łona,
Cesarstwo znikczemniałe i Napoleona!
Wspomnim walkę straszliwą, gdzie mężne zastępy,
Gradem kul i kartaczy szarpane na strzępy,
Posępne, zrozpaczone, marły w słońca żarze —
I przeklniem cię, żeś wydał nas wrogom, cezarze!

Nie mogły paszcze nasze zwycięstwy grzmieć w świecie,
Jak ongi w ośmdziesiątem i dziewiątem lecie,
Sztandar śmierci nad krajem wiał z losów wyroku,
Wszystko nas pozdradzało, nawet pory roku. —
Dobrze więc, czekać będziem, czekać, Francyo, ciebie,
Wieczną żywiąc nadzieję, choć wszystko ją grzebie,
I z wyżyn turmy naszej gotycko sklepionéj
Z utęsknieniem w zachodnie patrzeć będziem strony.
Czasem, jako fal morskich poszum z oddalenia,
Te Deum dojdą do nas niewyraźne pienia,
Te Deum niemieckiego, nienawistnej pieśni;
Organ w tajemne tony zagrzmi w arkad cieśni,
A my drżeć będziem, słysząc hymn pychą nabrzmiały!

Kiedyś jednak dzień przyjdzie, dzień światła i chwały!
Wrzawa wielka powstanie: z ciszy nocnych cieni
Miast mieszkańcy się zbudzą, bladzi, przerażeni,
A ludy, myśląc, że je senne widmo łudzi,
Zawołają: „To Francya! to Francya się budzi!“
Ren zakipi gwałtownie; płowe jego fale
Popłyną mętnym prądem, szumne łkając żale;
Wieże nasze się wstrząsną, w mrocznem wnętrzu faryr
Konrad z Hochstetten, śpiący na swej płycie szarej,
Starzy z Schauenburgu, z Heinsbergu hrabiowie,
W rękawicach żelaznych, w szyszakach na głowie,

Drzemiący tu od wieków pod grobowców ciosem,
Pytać się będą, co to?... groźnym widem głosem.

Francyo! Francyo! Ty przyjdziesz, przyjść musisz w te strony,
Potężna odrodzonym duchem i ramiony;
Grzmiący pochód legionów twych wrzących szlachetnie
W posadach wstrząśnie mury te kilkusetletnie,
A na gród cały padnie blade przerażenie,
Gdy krok ich zabrzmi zbliska tak nieustraszenie.
Jeśli wówczas się porwie żołdactwa ponury
Tłum — i gdy się zbliżycie — chwyci nasze sznury,
Wkrótce za wyje wściekle, stargawszy w nic siły:
My nie będziemy wrogom na trwogę dzwoniły!



CHARLES GRANDMOUGIN. CE QUE DISENT
À COLOGNE NOS CANONS QU’ON VA FONDRE

POUR FAIRE UNE CLOCHE À LA CATHÉDRALE.


J’ai rêvé que mon corps était un violon...



Skrzypce.

Śniłem, że ciało moje zmieniło się w skrzypce;
Nie mogąc nóg poruszyć, związanych w powiciu,
Cały w suchej, drewnianej ściśnięty kolébce,
Żyłem jedynie tylko w strun napiętych życiu.

Leżałem, nic prócz serca nie mając ludzkiego,
Sztywny w swojem pudełku, jak martwieć w swej trumnie;
Wtem dobyłaś mię z mroków, co snu tego strzegą,
I zgrabnie szyjkę moją ujęłaś a dumnie.

I znalazłem się w sali teatru wspaniałéj,
Wielkiej, jak miasto całe, jak niebo — wysokiéj,
Którą napełniał szumnie tłum już rozszalały,
Zalewając balkony gwarnemi potoki.

Stanęłaś w heroicznej, wyniosłej postawie
Nad rampą, okiem pewnem prowadząc po sali;
Tak, w piękny dzień słoneczny, na olbrzymiej nawie
Stoi dzielny kapitan, wiodąc ją po fali.

Poważnemi pomruki za nami w półcieniu
Burzyła się orkiestra, la podając sobie,
A tak wiele się głosów zlewało w tem brzmieniu,
Że dziwny zawrót głowy przejął mię w mym grobie.


Świeczniki o gwiazd blaskach, pod sklepieniem w górze,
Konstelacyami zdały się w niebios błękicie.
Na zielonym, różowym pilastrów marmurze
Olśniewająco drgało ich świateł odbicie.

W łożach, gdzie aksamity, jedwabie, — kobiety
Zbierały się powoli czarodziejskiem gronem,
Słoniąc białe swe łona świetnemi bukiety
Z kwiatów podzwrotnikowych, lśniących barw milionem.

A pod złotem balkonów, w głębi przyciemnionéj,
Zkąd nagle, dzikie głosy w górę się wzbijały,
Bałwanił się potężnie parter niezliczony,
Podobny do fal czarnych, rozbitych o skały.

W ciepłem powietrzu drgały narkotyczne wonie,
Głosy zlały się w gwary długie, niemilknące,
A wachlarze, na których morze iskier płonie,
Wiały, jak skrzydeł ptasich stubarwnych tysiące.

Lecz jak naraz dziewiczych puszcz cichną przestrzenie,
Kiedy napór się przerwie uraganów szału.
Tak nagle salę wielkie zaległo milczenie,
Gdy orkiestra ucichła czekając sygnału.

Jakiż język na świecie was dobrze opisze,
Flety, co tłómaczycie gwar śmiechów, łez ciszę!
Altówki tęskne, słodkie! Ryczące puzony!
Oboje nad zroszoną stem strug świeższe niwę!
Stare, szczere fagoty! Klarnety płaczliwe!
Skrzypce o krzykach bólu, tkliwości tłumionéj!


Zgrzytu cymbałów nagłe, błyskawiczne smugi!
Posępne łkania rogów! Grzmocie kotłów długi!
Harfy, co kryształowe snujecie desenie!
Basy o dźwiękach męskich, smutnych! Trąbek tony,
Których głos brzmi nad burzą orkiestry złączonéj
I wojownicze, dzikie wlewa w pierś pragnienie!

Lecz gdy, po wspaniałościach przegrywki burzliwéj,
Twój smyczek pewny siebie, potężny, straszliwy,
Wsparł się na sercu mojem, w struny przetworzonem,
Uczułem w skutej piersi nagle drgania, bicia,
Jakby wskróś mię przeniknął zdrój nowego życia
Przez tę szaloną rozkosz, co wstrzęsła mem łonem.

Świat harmonii zamieszkał w wnętrza mego cieśni.
Dźwięki w niem rozwijały faliste swe pieśni,
Istota ma spływała w akordów kaskady,
Pod smyczkiem twoim rosła myśl ma zolbrzymiała,
Każda melodya, która w mych strunach zadrgała,
Jak krew nowa w żył martwych wślizgała się ślady.

Bez trwogi ulegałem subtelnej ekstazie,
A w duszy upojonej, obraz po obrazie,
Budzili się kolejno mistrzowie przeszłości:
Haydn spokojny, w kwiecistych frazesów powodzi,
Pogodniejszych od słońca, co śród łąk zachodzi;
Weber, pełny czarownej puszcz tajemniczości;

Mozart, miluchne dziewczę, szczere w każdym rysie,
Pełne westchnień, tłumionych przez dowcip, co skrzy się;
Stary Bach, ów mistrz ciężki, poważny, surowy;
Mendelssohn bladolicy, o kobiecym głosie,
Którego miłość płynie, jak wonie po rosie
W ogrodzie pełnym kwiecia, w mgłach nocy lipcowéj!


Wszyscy przeszli przeze mnie! Twa werwa rosnąca
Tłum zelektryzowała od końca do końca!
Gorączką piękna wszystkie zapłonęły oczy!
Lecz gdy przyszedł Beethoven, gdy olbrzymia skarga,
Wyzwanie Prometeja, co niebem zatarga,
Jak orzeł ku błękitnej pomknęło przezroczy,

Myślałem, że ma słabość geniuszu nie strzyma,
Że zdruzgoce mię straszna moc tego olbrzyma,
Jak druzgocą łódź nędzną orkanu pioruny,
I że, pod ręką twoją, szał jego potężny,
Schwyciwszy mnie w swój uścisk, jak wir niebosiężny,
Zerwie z rozgłośnym dźwiękiem serca mego struny!

Bolesny zawrót głowy! Harmonii orkany!
Dusza ma, którą władał ten Mistrz niezrównany,
Wylewała się cała w głosy wielkie, wieszcze,
I, jak lalka, manekin, sztywny w sobie całym,
Próżno nakazywałem swym rękom stężałym,
By rozbiły drewniane, więżące je kleszcze!

Wszyscy wstali; zachwytem zawrzał teatr cały;
Galerye, śród okrzyków, kwiaty ci sypały,
W powietrzu drgały — zda się — strumienie jasności,
A pod sklepieniem w górze tłum widzów stłoczony,
Kręcąc się, tłumiąc, wijąc w cieniu na wsze strony,
Wydawał się mrowiskiem w tej niezmierzoności!

Orkiestra ścichła zwolna, jak po burzy wielkiéj;
Jak ostatnie, spóźnione deszczowe kropelki,
Nieliczne pizzicata konają w minorze;
Lecz tłum chce — i artystka jeszcze płakać musi,

I, podlegając ciągle zmorze, co mię dusi,
Muszę jeszcze z Schumannem wypić bólu morze.

Tym razem, rana ciężka jest, w gorycz bogata;
Posępne pożegnanie z całą nędzą świata
Brzmi, jak pogrzebnych dzwonów jednostajne tony!
To jest noc śmierci, której nic już nie rozświéca,
Rozdziera pierś żałosna łkań tych tajemnica,
Każdy jęk mój podobien łzie krwią zróżowionéj!

Skończyłaś, o mistrzyni, zwycięska, wspaniała,
Gdy ma dusza pod ręką twoją wydawała
Ostatni krzyk już, — wielkim akordem orkanu,
I konam, niemy, cichy, słysząc grzmiący w sali
Ryk kolosalny, dziki głosów ludzkich fali,
Podobny do bezdennych szumów Oceanu!




CHARLES GRANDMOUGIN. LE VIOLON.


Par Bacchus et Noé, je crois que je suis ivre!...



Piosnka przy kielichu.

Na Bachusa, jam pjany, jeśli się nie mylę!...
Poznam więc miłość życia znów na krótką chwilę,
Odzyskam znów wesołość i wiarę bez plam,
I złożę krzyż swój ciężki na kalwaryi skale...
I dla czego? Dla trochy pian w czary krysztale
Od siebie lepszym staję się ot sam!

Myśli ma! Dumo mego jedyna istnienia!
Cóżeś ty warta, jeśli cobądź cię odmienia?
A więc ty to złociłaś kryształowy kruż,
Skandowałaś rytmiczne butelek wystrzały,
Twe zarodki w jagodach winnych dojrzewały
Gdzieś na słonecznych pochyłościach wzgórz!

W jesieni, tej weselnej winobrania porze,
Moje to serce w tłoczniach gnieciono na dworze;
A gdy pod moszczem, który wrzał na kadzi dnie,
Z szumem budził się jakiś wnętrzny żywot jary,
Gdy ciężkie szop powietrze syciły wypary,
Fermentowały to marzenia me...

Marzenia me! Bękarty sił obcych ogromu,
Które Bóg łączy we mnie, jak w zajezdnym domu!
Zrodzon z materyi ślepej, ślepych trafów dar,

Ogień jak potok lawy krew moją przenika —
I, we mnie, lecz beze mnie, w mózgu niewolnika,
Prześwięty sztuki zapala się żar!

Wola moja — to nicość, kulty — dymy płonne!
Jam nie celem, lecz środkiem; jam zwierzę bezbronne;
Jam punkt fatalny, w którym praw spełnia się gra.
Trałowy wykwit nasion bezwolnych w wieczności,
Jam atom, nieświadomość błądząca w ciemności:
Nic nie jest mojem, nawet — nawet ja!

Podobien drwom, co płoną, burz próżnym zamętom,
Chmurom, zbożom skoszonym, podobien zwierzętom,
Wiruję w wielkiem kole, którem rządzi los.
Idę, nic widząc, jestem jak traw kiełki liche;
Niech zefirom spodoba się zetrzeć mą pychę,
Nie minie dzień, a dosięgnie mię cios!

Istotę tną odnawia każde wiatru tchnienie;
Rodzę się i mrę trochę z dniem każdym; przestrzenie
Więżą mnie, jak ocean — soli drobne źdźbło.
Jam kropla nieznacząca w olbrzymiej powodzi,
Jeden z tygli, gdzie w nowe postacie przechodzi
Wiecznego bytu nieodmienne tło.

Do znużenia w obłoczne mogę wołać mety:
— „Słońca niebios bezdennych, nieznane planety,
„kię do was, czekajcie, bo tu tchu mi brak;
„Materya i jej prawa — moi niewolnicy!“ —
Ziemia każe dojrzewać gronom w mej winnicy,
Lecz, że mię słyszy, gdzież mam jaki znak?


I wybije nareszcie pogrzebna godzina,
W której duma bez złudzeń raz widzieć poczyna:
Państwa Przyrody zwolna zrobią zwłok mych dział;
Stworzą z nich kwiaty z miodem dla pszczół w wonnych łonach,
A krew ma odmłodzona zawre w winnych gronach,
By w nowych ludach budzić pjany szał!




EDMOND HARAUCOURT. CHANSON À BOIRE.


Jadis, aux jours du Feu, quand la Terre, en hurlant...



Światło księżyca.

Niegdjś, w epoce ognia, gdy ziemia swój glob,
Płynny jeszcze, toczyła przez niebieski strop,
Wzdymało się stopniowo kuliste jej łono,
Aż, w straszliwym wysiłku, pękł ognisty bok
I wyrzucił w pełny już światów innych mrok
Księżyc, jej córę rodzoną.

Wówczas to, w świetnych czasach płomienistych brył,
Matka, pjana miłością, ile miała sił,
Słała wzrok utęskniony w bezbrzeżne przestworze
Za lśniącem, jako słońce, gwiazdą-dzieckiem swem.
To płonęło. Wtem chłód je nagłym strętwił snem
I w skalnej zamknął je korze.

Nastąpił wiek stygnięcia, wiatrów, ciepłych tchnień,
I księżyc zawrzał pełnią żywych szmerów, brzmień;
Miał niezliczone rzeki, srebrne mórz bezdenie.
Stada, miasta i wioski, radości i łzy;
Miał miłość, bogów, prawa, sztuki, natchnień skry —
I zaszedł powoli w cienie.

Odtąd już pocałunków jego nie zna nic;
Stara ziemia w przestrzeni szuka jego lic,

Lecz próżno. Tylko w nocy błądzi glob błyszczący,
I rzekłbyś, gdy bez szmeru zimny krąg ten mknie,
Że duch dziecka zmarłego wraca w nocnej mgle,
By matce przyjrzeć się śpiącéj.




EDMOND HARAUCOURT. CLAIR DE LUNE.


L’homme a dit: „Je dèfends,“ oû j’avais dit: „Je veux“...



Rada mistrza.

Kędy ja rozkazuję, tam człowiek zabrania.
Wasze prawa skrzywiły księgi tej stronice,
W której Matka wieczysta pisze swe żądania.

Ideałami ziemię plamicie dziewicę;
Tworzycie cnoty, które rozumowi przeczą,
I natura umilkła, w żalu kryjąc lice.

Dość, synu! Czas rozszerzyć widownię człowieczą!
Oto dnie dojrzałości, olbrzymieli przewrotów:
Pomszczon rab, wstał z niewoli królem już, nie rzeczą!

Bij w serce, aż odpowie, nie szczędź ostrych grotów;
Gdy przemówi, idź, gdzie cię obowiązek woła,
Nie dbając o świat, ludzi — i na wszystko gotów.

Idź, jak bóg; nie patrz, nie słysz, nie uchylaj czoła.
Gdy za tobą tłum dzieci, głupców, szydząc, lata, —
Idź! Niech cię ta psów — sfora nie wzrusza wesoła.

Chcesz być mędrcem? Szalony m śmiej być w oczach świata!




EDMOND HARAUCOURT. CONSEIL DU MAÎTRE.


Égoïste rêveur qui rythmait des sanglois...



Poeta.

Egoista-marzyciel rytmował szlochania,
Słuchał łkań swych, by ducha opiewać tortury,
Ale nigdy westchnienie z porywu natury
Nie drgnęło w sercu, którę płaszcz diuny osłania.

Skandował swych kochanek bóle, szału drgania,
Szukał strawy dla pieśni w zgryzocie ponuréj;
Śpiewał, okiem wyniosłem przebijając chmury,
Śpiew jego z fał słodkiego miał coś kołysania.

Jak jezioro harmonii, zkąd ludy pić idą,
Wiersz jego się rozwijał pod sławy egidą,
I nić życia zbiegała nieczuła, surowa.

Lecz gdy chwila wybiła męczarni prawdziwéj,
Gdy muw serce rozpaczy wgryzł się czerw’ straszliwy,
Wielki w wielkim swym bólu, zmarł cicho, bez słowa.




EDMOND HARAUCOURT. UN POÈTE.


Les dogmes sont perdus qui consolaient la terre...



Magnificat.

W gruz, w proch padły dogmata, co świat pocieszały,
Moczarem błotnym dzisiaj marzycieli duchy,
Zkąd bije w mgły oparach jęk osamotniały,
Jak skrzek przykry zdeptanej przez woły ropuchy.

Odwieczny smutek świata swe państwo rozszerza,
Z dniem każdym powiększając żalów ciężkie brzemię;
Ból każdy rodzi nowych, gorszych bólów zwierza,
Jak dawne puszcze rodzą nowych borów plemię.

Wszystko mija. Drży rozum, miłość w szał się zmienia,
A świat nasz, coraz starszy, gorszych pełen wieści,
Zbogaca, wciąż gromadząc troski i cierpienia,
Od przodków w smutnym spadku wzięty skarb boleści.

A więc, kiedy już stoim nadzy śród przyrody,
Sieroty wiary, sami z uraz tylu sprzeczką,
Witaj, Piękno, religio przyszłej ery młodéj,
Ostatnia łasko bóstw, ostatnia serc ucieczko!

Cnoto widoma, ducha w materyi wyrazie,
Siostro prawdy, macierzy sztuk nienaruszona;

Piękno, świetności w bronzie, sławo w-zimnym głazie,
Kulcie spóźnionych na świat zapaleńców grona!

Duszo bezdusznych ciał; zasado niezawodna;
Początku, kresie wszego; celu, środku, siło;
Prawo słodkie, co bronisz, by świat nie szedł do dna,
Szczytna miłości, w której dobro nam zalśniło!

Mądrości barw, mistyko zjawisk niezbadana;
Majestacie żywota, ciała namaszczenie;
baju róż, ócz Edenie, ziemio obiecana,
Gwiazdo, co nam drogiemi czynisz zmroku cienie!

Tęczo, blaski siejąca w łez gorzkich kropelki,
Jakie leliśmy, z troską oczekując końca;
Jutrzenko błoga szczęścia, zmroku trwogi wszelkiéj,
Ideału czystego manno wzmacniająca!

Tyś nasz mesyasz prawdziwy śród nędzy sieroctwa,
Tyś odkupienie zmysłów, rozkoszy wzgardzonych.
Tyś słowo, które stare wieściły proroctwa,
Jedyny dar Jehowy dla wydziedziczonych!

Witaj! Pod nieśmiertelne złożymy ci nogi
Piedestały ze srebra, drogie relikwiarze,
A człowiek, mając wreszcie, mogąc wierzyć w bogi,
Odmłodzi serce własne, czcząc twoje ołtarze.

My, z rozrzewnieniem, twoi prorocy, kapłani,
śpiewać będziem hozanna rytmy radosnemi;
Dziewice wieńce z mirtów pleść ci będą w dani!
Balsam pokoju wionie ku niebu od ziemi!


A gdybym zmarł zbył wcześnie, nim twój chram powitam
I ujrzę nasze w praw twych czci rosnące syny,
Żem przykładem był, sobie za zaszczyt poczytam,
Ja, co tylko dla ciebie mam hołd swój jedyny!




EDMOND HARAUCOURT. MAGNIFICAT.


Le zézaiement cálin des vagues amoureuses...



Wieczór letni.

Pieszczotliwe szemranie fali rozkochanéj
Ślizga się po powietrzu i łączy z wietrzykiem;
W mgły białe rozdmuchują się srebrzyste piany.

Między piaskiem wybrzeża a urwiskiem dzikiem
Śpiew rozkoszny faluje, rozwija się, płynie,
ślizga się po powietrzu i łączy z wietrzykiem.

Spowinięte w swych miękkich szat modrym muślinie,
Falc śród srebrnych śmieszków całują się słodziej;
Śpiew rozkoszny faluje, rozwija się, płynie.

Płowe słońce zapada w różaność, zachodzi
Owiane asfodelów i tymianków wonią;
Fale śród srebrnych śmieszków całują się słodziej.

Mewy, bijąc skrzydłami, nad wodą się gonią,
Po bladem niebie płynie jasna wieczornica,
Owiana asfodelów i tymianków wonią.

Wybłyska opalowy z mgieł sierp półksiężyca
I wśród ciszy pogodnej wsłuchuje się skrycie.
Po bladem niebie płynie jasna wieczornica.


Gwiazdy się zapalają po jednej w błękicie.
Noc się nurza w słodyczy niewypowiedzianéj
I wśród ciszy pogodnej wsłuchuje się skrycie

W pieszczotliwe szemranie fali rozkochanéj.




EDMOND HARAUCOURT. SOIR D’ÉTÉ.


À vous, — vous la beauté, la fraicheur et la grâce...



Ropucha.
Dedykacya.

Tobie — piękności, gracyo, świeżości wabiąca —
Niosę skromnie garść wierszy tej skromnej piosenki.
Opiewam odrzuconych, których świat odtrąca.
Bo śpiew ich mi powiedział, jakie cierpią męki.

Śpiewam brzydoty, bo ich współczuję żałobie,
Bo ich piosnka przemawia do mojego serca;
Bo czułem często, czułem i na samym sobie,
Jak zranić może śmieszkiem powabny szyderca.

Śpiewam tu miłość śmieszną, lecz pełną męczeństwa,
Sen wydziedziczonego z ziemskich szczęśliwości,
A niosę pieśń, wiedziony duchem przeciwieństwa,
Tobie — świeżości, gracyo, czarowna piękności.


Daleko, za lucerny łączką, jeszcze daléj,
Za strumykiem o szklanej, lecz bez blasku fali,
Który szemrząc wygładza okrągłe kamyki;
Śród pólka, gdzie zmrok błędne rozsiewa ogniki,
Śpi bagno ciche, gładkie, na dnie pełnem błota.
Lepka, słonawa piana frędzlę swoją mota,
Zieloną, aksamitną, wzdłuż grząskich wybrzeży;
W powietrzu ostry wyziew jak mgła gęsta leży,


A pod wód taflą, ciężką, jakby płynny ołów,
Szczątki zbutwiałej nędznej flory takich dołów
Pełzają w gęstym kale, zkąd chwilami drżące
Baniek gazu zimnego wznoszą się tysiące...

Tam ona żyje.
Czasem, gdy noc czarna wkoło,
Gdy swe alabastrowe księżyc skryje czoło
Za wyzębione góry, za wzgórków mur szary;
Gdy gwiazdy otulone we mgły i opary
Czuwają uśmiechnięte nad senną równiną;
Gdy wszystkie głosy, tchnienia bledną, gasną, giną,
Gdy wszystko, co wkrąg za dnia mówi, śpiewa, dysze,
W mroku zwolna usypia, otula się w ciszę, —
Ona wychodzi...
Z bagna, które się zmarszczyło,
Podnosi się; przez wodę płynie czarną, zgniłą;
Po oślizłych sitowiach wypełza bez szmeru,
Marzycielka spragniona nocnego eteru.

Z pod kępy młodej trzciny, którą wiatr kołysze,
Posępnie patrzy w mroki, wsłuchuje się w ciszę
I poi się od łąk gdzieś woniejącem sianem...

Marzy o pięknem słońcu, nigdy niewidzianem,
O ptakach, o lazurów przejrzystych sukienkach,
O motylach złocistych, wysmukłych panienkach,
O chmurach, wietrze, który chłodzi skwary słońca,
O wszystkiem, co — het — może lecieć w dal bez końca!

Wznosi ciężki łeb, który pleśń kryje i piana, —
I ona, ta ohyda zewsząd odpychana,

Istota nędzna, smutna, parya dnia jasności,
W samotności jękliwie tka swą pieśń miłości...

Miłość! Miłość! Mknie głos jej w powietrznej przestrzeni.
Śpiewać — to stać Się dwojgiem! Śpiew leje się, mieni:
Skarga słodka, żałosna, żalów niezmierzoność,
Hymn porywów — niejasnych, szczerego zapału,
Krzyk duszy pełnej bólu, co kona śród kału
I konając wzlatuje w niebios nieskończoność!




EDMOND HARAUCOURT. LE CRAPAUD.


Très loin, sous la falaise aux murs profonds et droits...



Stary Chrystus.

W dali, pod stromych urwisk głębokiemi mury,
Krzyk dzikich kaczek niosąc, wiatr wieczorny wieje;
Na płowym brzegu drzemią gliniste koleje,
Zachód gdzieniegdzie na nie rzuca szmat purpury.

Sam, pod niebem pobladłem, kędy zimne chmury
Wloką nudnie posępne opon swych zawieje,
W rzadkiej trawie, o mszystych skał wsparty wierzeje.
Wychudły Chrystus ręce wyciąga do góry.

Popękany krzyż jego wrósł w szczelinę wzgórza;
A on, chyląc znużone modlitwami skronie,
Jakby chciał znaleźć druha, w ciche patrzy tonie:

Lecz fala, w której tajniach wzrok jego się nurza.
Odbija tylko wyschłą twarz jego, mizerną,
A na niej boleść duchów samotnych niezmierną.




EDMOND HARAUCOURT. LE VIEUX CHRIST.


Je t’aime, et l’on a ri d’entendre nos sanglots...



Romanca.

— Kocham cię; z westchnień naszych śmieli się szyderce:
Lecz ja, by lotus, co się fal oddał powodzi,
Pójdę za losem, oczy zamknąwszy i serce.

Jeśli kochasz mię trochę, cóż mię tłum obchodzi?

— Kocham cię; a straciłem twój uśmiech, głos miły;
Lecz jak do tronu Boga kadzideł strumienie.
Tak wzrok mój mknie ku gwiazdom, co na cię patrzyły.

Jeśli kochasz mię zawsze, cóż mi rozłączenie?

— Kocham cię; miłość moja wiele znieść umiała.
Lecz gdy kiedyś Ktoś inny przyjdzie, wydrze mi cię,
Boleść ta śmierć mi zada — nadzieja ma cała.

Gdy mię kochać przestaniesz, na cóż mi to życie?

— Kocham cię; a gdy pójdę za zmarłych drużyną
Spocząć w nocy bez końca, jak każdy wędrowiec,
Niechaj na wiatr rzucone popioły me zginą!

Gdy ty go łzą nie skropisz, na cóż mi grobowiec?




EDMOND HARAUCOURT. ROMANCE.


Quand l’orage grondc et s’irrite...



Romanca.

I zbyt wiele widziałem niepamięci,
abym mógł wierzyć we wspomnienie.
Józef Bertho.

Gdy burza wyje, zmącą topiele.
Wody strug biegną w dal szybko tak!
— Lecz prędzej jeszcze, prędzej o wicie
Przelata ptak.

Ku gniazdku, które miłość mu ściele,
Mknie strzałą, słodkim oddany snom!
— Lecz prędzej jeszcze, prędzej o wiele
Uderza grom.

Błyśnie się, zagrzmi — i dąb w popiele:
Ty skutek widzisz, przyczyny — nie.
— Lecz prędzej jeszcze, prędzej o wiele
Wspomnienie mrze.

Jest w kraju Scytów — cudowne ziele,
Co w drzewo rośnie za jeden dzień.
— Lecz prędszym wzrost jest, prędszym o wiele
Miłości drgnień.

Jasno ci nagle w serca kościele;
Miasto łkań dawnych, szczęściem brzmi głos.

— Lecz prędzej spada, prędzej o wiele
Nieszczęścia cios.

Żyłeś: wtem straszne śmierci gardziele
Zdmuchnęły życie — i jużeś trup.
— Lecz prędzej trawą, prędzej o wiele
Porasta grób.




EDMOND HARAUCOURT. ROMANCE.


L'homme ne t’aime plus qui t'a volée a moi...



Kres marzenia.

Już cię nie kocha człowiek, który ukradł mi cię;
Chwila naszego szczęścia minęła na ziemi:
Idź sama, ja sam pójdę, i ukryjmy, niemi,
Ból, którym — któż wie, czemu — Bóg zatruł nam życie.

Bez wiary, bez nadziei pójdziem odtąd, skrycie
Żalami zapełniając pustkę samotuemi;
Milcząc boleść poniesieni, z oczyma suchemi;
Ty przezeń, ja przez ciebie — cierpim, biedne dziécię!

Kiedyś, kiedyś, w przyszłości, gdy przeminą lata.
Kiedy się miara cierpień wypełni bogata,
Błogo, znużone walką, serca nasze zasną.

Śmierć zwolni cię od naszych mąk wspólnych obroży,
Przebaczenia na skroń twą pocałunek złoży —
I znów — by marzyć o mnie — będziesz czystą, jasną.




EDMOND HARAUCOURT. FIN DU RÊVE.


Ils sont vécus, les jours où mes désirs nomades...



Chanaan.

Minęły dni, gdy żądz mych huf świetny, bogaty,
Przebiegał w młodym szale światy wszerz i wzdłuż,
Zatrzymując się w wieczór, by zbierać granaty
W głębi oaz, o których śnił od rannych zórz...

Ach! te słodkie owoce z rąk pieszczonych brane,
Spoczynki przypadkowe gdzieś na szczytach gór!
Te stoki, te wąwozy, za wzgórz skryte ścianę,
Owiany morszczyzn wonią urwisk brzeżnych mur!

Przeszły dni show zdobytych na zdobytych łonach,
Upojeń w cieniach lasów nadszedł nagle kres,
Skończyły się — śmiecił, piosnki o dowcipnych tonach,
Nucone przy rozstaniach bez żalów łez...

Błądząca karawana znalazła ojczyznę:
Eden pierwszych spoczynków i ostatnich dni,
Który, gdy zmrok się kładzie na kwietną płaszczyznę,
Echami niezliczonych pocałunków brzmi;

Dolinę ciepła, wonną, Armidy ustronie;
Pełny ekstaz, zachwytów, kwiecia, ptasząt kraj,
Gdzie w ciszy nocnej słychać, w mgieł białych oponie,
Świegot fal, kołyszących trzciny młodej gaj;


Ogród cudów wszelakich, czaru świata słowo;
Seraj zmiennych rozkoszy, kędy miłość wciąż
Przeplata kruczy całus pieszczotą znów płową —
I gdzie bez przerw ta kolej wije się jak wąż;

Krajobraz coraz nowy — biegunów, zwrotników,
Gdzie za skwarami łata idą śniegi zim;
Golf, gdzie duszę usypia, śród ciepłych wietrzyków-,
Fala — senną swą pieśnią, maszty — skrzypem swym;

Wonie pieprzów i lilij, malw słodkich i mięty;
Świeżość pieczar podziemnych i simumów żar;
Zwinność żmij, dumę równą z dzikiemi zwierzęty;
Wieczny — wciąż nowych niebios uśmiechnięty czar...

O Jedyna! Chanaan! Ziemio aromatów-!
Szedłem: zjawiłaś mi się w różaności zórz,
Od której twe kontury nabrały szkarłatów, —
Jak wyspa marmurowa, pod zachód, śród mórz.

I poznałem cię, jeszcze nie widząc cię, Żono,
Coś miała me marzenia pod swe jarzmo zgiąć,
Dać zmysłom czarę ekstaz jeszcze niespełnioną
I wyludnić me niebo, by sobie je wziąć!

Niech dni płyną! Nazawsze jam twój, twój poddany,
I zawsze widzę, lśniące ponad trosk mych gmach,
Twe oczy płomieniste, twych ust pąk różany,
Jak faros zapalony w oceanu mgłach!




EDMOND HARAUCOURT. CHANAAN.


En rève, dans un rève étrange, au temps des réves...



Okręt.

We śnie, we śnie dziwacznym, w marzeń sennych porze.
Żeglowałem przez morza bezbrzeżne przestworze.

Wiatry wiały łagodne, ni chmurki w błękicie.
Wielki okręt bez masztów spotkałem o świcie.

Ogromny, niski, w kwiaty, palmy złote strojny,
Krążył wolno po morza bezdeni spokojnej.

Pod nużącemi wiecznym lazurem niebiosy,
Alei niedościgłych szukał, zdawszy się na losy.

Snuł się sennie, swym śladem powracał nanowo
I bez końca powtarzał tę drogę jałową.

Wielka łódź ta do żadnej nie biegła przystani,
I żaden śpiew z ust żywych nie ozwał się na niéj.

Statek ten już zapomniał, że są szały, wzloty,
Nadzieje, walki, bóle gnębiącej tęsknoty.

Wszyscy — sternik, majtkowie, podróżni — tam spali,
Ufni w spokój i słodycz kołyszącej fali.


A morze cicho, cicho szumiało pod nimi.
I zapragnąłem spocząć w tej ciszy olbrzymiej.

Chciałem wstąpić na pokład sennego kolosu
I krzyknąłem ku niemu. Cisza, ani głosu.

Ujrzałem złoty napis ponad rufą szarą,
Nim odpłynął... Pięć liter: „Wiara“. Zwał się „Wiarą“!




EDMOND HARAUCOURT. LE VAISSEAU.


La brume s’épaissit. Par minutę, une goutte...



Pianie koguta.

Mgła się zgęszcza. Co chwila, z ciężkością obucha,
Spadają krople z dachów i pluszczą o skały.
Po żelazach soch błądzi świt niepewny, biały;
Pomroka marzy cicho, a milczenie słucha.

Wtem, przeszywając niebo, dziurawiąc strop, bucha
Ostry wykrzyk koguta; innych wnet chór cały
Odpowiada; het — gdzieś tam jeszcze się ozwały:
„Ja nie śpię!“ Noc się wstrząsa i drży, trwożna, głucha.

— Zapomnienie, trosk nocy! Dusza cichnie zwolna...
Lecz niech pod nowym bólem skarga mimowolna
Zabrzmi, całe się życie budzi łez i żali!

I słychać, jak gdzieś, w mglistej przeszłych lat zawiei,
Zgrzytliwie, bezustannie, chórem lub z kolei,
„Ja nie śpię!“ dawne bóle nawołują z dali.




EDMOND HARAUCOURT. CRI DU COQ.


La mort fauchait: la ville en deuil était déserte...



Rzężenie śmiertelne.

Śmierć kosiła: w żałobie miasto pustką stało.
Błądziłem; wtem, przez okno otwarte, na całą
Ulicę, wielkie, ciężkie rozbrzmiało westchnienie.
Zmąciło ciszę nocy, powiało przez cienie
I zwolna gdzieś tani, w grozie ciemności, zanikło...
Ksiądz wszedł, mrucząc modlitwę przy konaniu zwykłą;
Rzężenie się wznowiło, suche, urywane,
Nakształt łkań, że śmierć zwleka ostatnią już ranę,
A ból jego w milczenie spływał nocy chmurne,
Jak łzy wody ściekają w granitową urnę
Uciekłem, ale odtąd wciąż je, wciąż je słyszę.
Ono w głosie mych kroków mąci ulic ciszę,
Ono brzmi w suchy m liści trąconych szeleście,
W każdem tchnieniu ust moich, w każdym moim geście,
Zawsze i wszędzie ono, goni mię i nęka!

Dla marzycieli nudy, życie — cóż za męka!
Lecz kiedy śmierć się zbliża, jakiż żywot miły!

Myślę o pocałunkach, co nas tak poiły,
O wonnem twojem łonie, zmysłów omdlałościach,
O rannych, przedświtowych pieszczotach, radościach,

O długim śnie miłości, któryśmy prześnili,
O tej różanej, gdyśmy pobrali się, chwili;
O przyjaciołach drogich, ich spojrzeniach, głosach;
O jutrzence, o morzu, o lesie, niebiosach,
Woniach, tonach, harmonii pierwiastków tak wielu;
O dziele nie skończonem, o sztuce, o celu,
O szczęściu, jakie dają cierpienia, łez zdroje, —
I ja, com śmierć opiewał, ja śmierci się boję!




EDMOND HARAUCOURT. LE RÂLE.


Je fais souvent ce rêve étrange et pénétrant...



Moje zwykłe marzenie.

Śnię często — przejmująco, dziwnie — o nieznanéj
Kobiecie. Ja ją kocham, i kocha mnie ona.
Nigdy całkiem ta sama, ni całkiem zmieniona,
Kocha mnie, i pojmuje, i goi me rany.

Bo ona mnie pojmuje! Serca mego ściany
Dla niej jednej przezrocze, zagadki zasłona
Dla niej jednej opada! Gdy skroń ma spocona,
Ona jedna ją chłodzi rosą łzy wylanéj.

Krucze, lniane czy złote są jej włosy wiotkie?
Nie wiem. Imię? Pamiętam, że dźwięczne i słodkie,
Jak imiona najdroższych wygnańców żywota.

Spojrzenie jej podobne posągów spojrzeniu,
A głosu dalekiego, cichego pieszczota
Ma dźwięk głosów kochanych, zmilkłych w grobów cieniu.




PAUL VERLAINE. MON RÊVE FAMILIER.


Un vieux faune de terre cuite...



Faun.

Faun stary z gliny palonéj
Śmieje się pośród trawników.
Snadź wieści koniec omglony
Weselnych naszych okrzyków,

Które z dwojakiej nas strony
Przesmętnych wiodły pątników
Ku tej godzinie — minionéj —
Mrącej śród gędźby poryków




PAUL VERLAINE. LE FAUNE.


Dans le vieux pare solitaire et glacé...



Rozmowa sentymentalna.

W starym parku samotnymi, śród wieczornej mgły,
Dwie postacie przed chwilą wolnym krokiem szły.

Oczy zgasłe, uwiędła krasa ust różowa,
I ledwie dosłyszalne są ciche ich słowa.

W starym parku samotnym, śród wieczornej mgły,
Dwie mary wskrzeszać chciały dni minionych sny.

— Pamiętasz nasze dawne szałów uniesienia?
— I po cóż chcesz pan u mnie takiego wspomnienia?

— Na me imię czy zawsze serce twoje drgnie?
Czy zawsze duszę moją w snach widujesz? — Nie.

— Ach, te niewysłownego szczęścia złote zorze,
Kiedyśmy usta do ust cisnęli! — Być może.

— O, modrość owych niebios! o, nadziei wzlot!
— Nadzieja pierzchła w bólu za chmur czarnych splot.

Tak szli, gdzie traw zdziczałych łąka legła płowa,
I noc tylko słyszała szeptane ich słowa.




PAUL VERLAINE. COLLOQUE SENTIMENTAL.


Avant que tu ne t’en ailles...



Zanim, ranna gwiazdo blada,
Z lazurowych zejdziesz łąk,
— W cząbrach stada
Przepiórczane dzwonią w krąg —

Zwróć ku piewcy, który oczy
Ma miłosnych pełne śnień,
— W nieb roztoczy
Już skowronek wita dzień —

Zwróć spojrzenie, co w jasności
Już się topi rannych zórz;
— O radości
Pośród łanu złotych zbóż! —

Potem myślą zaświeć moją
W dali tam — oh, w dali, tak!
— Rosy stoją
Na źdźbłach sian, djamentów szlak —

W słodkie sny, pieszczące miętko
Drużkę mą, co jeszcze śpi...
Prędko, prędko,
Bo już oto słońce lśni.




PAUL VERLAINE. LA BONNE CHANSON. V.


La Inne blanche...



La Inne blanche.
Biały sierp wąski
Wzeszedł nad bór;
Z każdej gałązki
Świegotów chór
Płynie gęstwiną...

O ma dziewczyno!

Stawu tajemne
Lustro bez dna
Odbija ciemne
Wierzb sennych tła,
Gdzie wiatr wspomina...

Marzeń godzina.

Ogromna, tkliwa
Cichość i mir
Z szafirów spływa,
Z gwiaździstych lir
Słodko się chyli...

O, czar tej chwili!




PAUL VERLAINE. LA BONNE CHANSON. VI.


Donc, ce sera par un elair jour d’été...



A więc to będzie w jasny, letni dzień:
Weselne słońce, spólnik mej radości,
Zrobi piękniejszą — w szal białych świetności —
Twą drogą piękność — od prawdy i śnień;

Niebo niebieskie, jak namiot wysoki,
Fałdów przepy rhem wokół naszych czół
Drgać będzie szczęsnych, lecz przybladłych wpół
Z oczekiwania, z błogości głębokiéj;

I przyjdzie wieczór, wonny oddech róż
Pieścić się będzie, igrać z twym welonem,
A gwiazd orszaki okiem uśmiechnionem
Pozdrowią szczęsnych — — nowożeńców już.




PAUL VERLAINE. LA BONNE CHANSON. XIX.


Il pleure dans mon coeur...



Łzy mżą na dnie serca,
Jak deszcz mży ponad miastem.
Cóż za ból się wwierca
Aż do głębi serca?

O, słodki szelest deszczu
Na ziemi, na dachach!
Dla serca w męki dreszczu —
O, ten miękki śpiew deszczu!

Łzy mżą bez przyczyny
W sercu, które się dręczy.
Co? żadnej zdrady, winy?
Ten żal — bez przyczyny.

Najgorsza to z żałości,
Gdy się nie wie, dla czego...
Bez złości, bez miłości,
Serce w takiej żałości!




PAUL VERLAINE. ARIETTES OUBLIÉES. III.


Le ciel est, par-des sus le toit...



Nieba widać, przez dachu kąt,
Modrość i ciszę.
Drzewo jakieś, przez dachu kąt,
Liście kołysze.

Dzwonek w niebie widocznem ztąd
Dzwoni cichutki.
Ptak na drzewie widocznem ztąd
Śpiewa swe smutki.

Boże, Boże, życic jest tam,
Proste, spokojne.
Ten łagodny pogwar ot tam
To miasto rojne.

Cóżeś zrobił, ty, co — tak sam! —
Szlochasz w żałości,
Cóżeś zrobił, ty, co-ś tak sam,
Ze swej młodości?




PAUL VERLAINE. SAGESSE. III. 6.


De la musique avant toute chose...



Sztuka poetycka.

Gędźby nad wszystko, gędźby w każdej chwili!
Przeto wiersz raczej Nieparzysty bierz,
Mglistszy, płynniejszy, rozpuszczasz go, gniesz,
Nic w nim, co cięży lub się nie uchyli.

Pamiętaj także, przy wy-borze słów,
Zbyt nie unikać niedbałości pewnej:
Oh, nic milszego od piosnki rozwiewnej,
Gdzie się Niepewne z Pewnem łączy znów.

To piękne oczy za gazy zasłoną,
To południowy, złoty, drżący pył,
To, gdy jesienny ziemię pomrok skrył,
Błękit z gwiazd jasnych tonią niezgłębioną.

My chcemy tylko odcieniowych smug,
Nie barwy świetnej, nie, tylko odcienia!
Oh! mgła odcienia jedyna spromienia
Sny z marzeniami, z fletnią — tęskny róg!

Sensów końcowych strzeż się najprzykładniej,
Nieczystych śmiechów, złej Dowcipu gry,
Przez które cieką z ócz Lazury łzy, —
I wszystkich czosnków tych kuchni czeladniej.


Kark retoryce bez wahania skręć!
A dobrze zrobisz, w energii rozpędzie,
Gdy przytrzesz Rymom zbyt lśniące krawędzie.
Nie strzeż? — zobaczysz, gdzie je porwie chęć!

O, któż wypowie wszystkie Rymu grzechy?
Dzieciak ogłuchły, lub negr wściekły snadź,
Musiał jarmarczny ten klejnot nam dać,
Co fałszywemi brzmi grzechotek echy?

Gędźby jedynie, zawsze, wszędzie dbaj!
Niech wiersz twój będzie czemś nagiem w przelocie,
Co — czujesz — pierzcha z duszy już w nawrocie
W innych miłości, innych niebios kraj.

Niech wiersz twój będzie szczęśliwą przygodą,
Którą ci wiatru porannego pęd
Przywiał z woniami tymianków i mięt...
Reszta jest tylko literacką modą.




PAUL VERLAINE. ART POÉTIQUE.


Je suis l’Empire à la fin de la décadence...



Niemoc.

Jam Cesarstwo u schyłku wielkiego konania,
Które, patrząc, jak idą Barbarzyńcę białe,
Układa akrostychy wytworne, niedbałe,
Stylem złotym, gdzie niemoc sennych słońc się słania.

Duszy, samiutkiej, mdło aż, w nudzie, co ochłania.
Zkądciś tam wieści niosą walk olbrzymich chwałę.
O, nie módz, przez tę słabość, przez żądze tak małe,
O, nie chcieć zaznać nieco tego falowania!

O, nie chcieć, o i nic módz umrzeć chociaż nieco!
Wszystko wypite! Ty tani, nie śmiej się z mych żali!
Wszystko, wszystko wypite! zjedzone! — Cóż daléj?

Tylko garść słabych wierszy, co ot w ogień lecą,
Tylko niewolnik nicpoń, co nie dba o pana,
Tylko ból jakiejś troski, co żre pierś, nieznana.




PAUL VERLAINE. LANGUEUR.


Des avalanches d’or du vieil azur, au jour...



Kwiaty.

Ze złotośnieżnych chmur, któremi w pierwszy dzień
Stworzenia lazur lśnił, i z bieli gwiazd wieczystej
Utkałeś, Boże mój, kielichy wonnych tchnień
Dla nieznającej klęsk ziemi dziewiczo-czystej;

Kosaćce żółte niw z łabędzich wdziękiem szyj
I boski wawrzyn ów przez świat wygnanych duchów,
Różany jako dłoń serafa w bieli swéj,
Gdy ją zrumieni wstyd porannych złotych puchów;

Hjacynty słodkich barw, śnieżysty mirtu czar
I różę, równą płci kobiecych ciał przezroczéj,
Tę Herodyadę-kwiat, lejącą w ogród żar,
Którą codziennie krew promieniejąca broczy!

Tyś stworzył lilij biel, łkań pełną, smutku, łez,
Która, kołysząc się na smętnem westchnień morzu,
Przez lazurowe mgły, nad widnokręgów kres
Ku księżycowi mknie, co roni łzy w przestworzu.

Hozanna, Ojcze nasz, z kadzielnic, z dźwięków lir,
Za cudny ogród ten na naszych nędz padole!
Hozanna — echem brzmi mistyczny nocy kir,
Namiętny zachwyt ócz i światłość w nimbów — kole!


Lecz, Ojcze, większy dzięk, żeś twórczym swoim tchem
Dal ziemi kielich ów czarodziejskiego kwiatu,
Co balsamiczną Śmierć ukrywa w łonie swem
Dla wieszczów, których już znużyło służyć światu.




STÉPHANE MALLARMÉ. LES FLEURS.


Las du triste hôpital et de l'encens fétide...



Okna.

Znużon smutkiem szpitala i kadzidłem wstrętném,
Co bije środ banalnej firanek białości
Ku krzyżowi na murze nagim, obojętnym,
Konający prostuje czasem stare kości.

Zwłóczy się i — nietyle, by rozgrzać swe padło,
Ile, by ujrzeć słońce na bruku — przyciska
Biały zarost i twarz swą kościstą, wybladłą,
Do szyb, gdzie blask wypala tęczowe zjawiska.

Usta wyschłe a żądne nieb, lazurów trunku,
Jak zamłodu wdychały skarb, świeżość dziewczęcą,
Zatłuszczają w przeciągłym, gorzkim pocałunku
Ciepłe i lśniące tafle z radością zwierzęcą.

Pjany, żyje, zapomniał o olejach świętych.
Lekach, kaszlu, zegarze, łożu w ciemnym kącie...
A gdy wieczór krwią zbroczy zręby dachów ściętych,
Oko jego, na sytym światłem horyzoncie,

Widzi galery złote, piękne jak łabędzie,
Śpiące cicho na rzece z purpur i wonności
I kołyszące lśniące swych linij krawędzie
W ogromnej, wspomnieniami brzemiennej gnuśności.


Tak ja, zdjęty niesmakiem, wstrętem do człowieka
Twardej duszy, co w szczęściu brodzi życie całe
I plugastwo rozkoszy zwiększyć się zacieka,
Aby je dać kobiecie karmiącej mu małe,

Pierzcham — i wszystkich okien czepiam się przebojem,
Gdzie tyłem się do życia staje, — i z zachwytem
W ich szybach, zmytych rosy wiekuistej zdrojem,
Nieskończoności czystym ozłoconych świtem,

Przeglądam się — i nagle widzę się aniołem!
Mrę i — czy szybą sztuka, czy mistyka — szczytnie
Odradzam się, w djademie marzenia nad czołem,
Pod jakiemś dawnem niebem, kędy piękno kwitnie!

Lecz biada! Rzeczywistość jest panem: jej tchnienie
I w tem pewnem schronieniu ściga mię i plami,
A gdy Głupota rzygnie nieczyste swe rdzenie,
Muszę śpiesznie zatykać nos przed lazurami.

Niepodobna-ż, o moje Ja, co znasz gorycze,
Rozbić szkło, przez potworu zelżone wszeteczność,
I skrzydły bez piór wzbić się w sfery tajemnicze,
— Chociażby potem przyszło spadać całą wieczność?




STÉPHANE MALLARMÉ. LES FENÉTRES.


Tel qu’en Lui-méme enfin l’eternité le change...



Grób Edgara Poe.

Jakim w Siebie-samego dziś go wieczność zmienia,
Poeta mieczem nagim budzi i wyzywa
Swój wiek, zlękły, że nie czuł, gdy go miał za żywa,
Iż Śmierć rządzi tym głosem niezwykłego brzmienia.

Oni — podły wzdryg hydry, gdy czystsze znaczenia
Anioł wlewał w codzienne słów ludu ogniwa —
Orzekli, iż moc czaru cała się ukrywa
W bezecnej fali marnych trunków bez imienia.

Wrogich gleby i nieba — krzywdo, zbrodni, żalu!
Jeśli z was myśl nie rzeźbi tablicy, medalu,
Któremi grób Poego ozdobić się raczy,

Cichy złom, co tu runął z klęski niewiadoméj, —
Niech ten granit przynajmniej kres na zawsze znaczy
Lotom czarnym Bluźnierstwa poprzez jutr atomy.




STÉPHANE MALLARMÉ. LE TOMBEAU D’EDGAR POE.


Um ciel pâle, sur le monde qui finit...



Fenomen przyszłości.

Niebo blade, nad światem dogorywającym ze zgrzybiałości, golowe rozwiać się razem z obłokami: szmaty zużytej purpury zachodów blakną w rzece śpiącej na widnokręgu zalanym promieniami i wodą. Drzewra nudzą się, a pod ich listowiem zbielałem (od pyłu czasów raczej niźli dróg) wznosi się płócienny dom Pokazywacza rzeczy Minionych: tu i owdzie latarnia oczekuje zmierzchu i ożywia oblicza nieszczęsnej tłuszczy, zmożonej przez chorobę nieśmiertelną oraz grzech wieków, oblicza mężów i wątłych ich towarzyszek, brzemiennych nędznemi płody, z któremi zaginie ziemia. W niespokojnem wszystkich milczeniu, gdy oczy błagająco zwracają się w oddal ku słońcu, zapadającemu już pod wodę z rozpaczą krzyku, oto prosta perora szarlatańska: „Żaden szyld nie uracza was widowiskiem wewnętrznem, bo niemasz dziś malarza, który zdolen by łby dać chociażby smutny cień jego. Przynoszę wam, żywą (a zachowaną przez ciąg lat mocą wiedzy najwyższej), Kobietę z czasów pradawnych. Jakieś szaleństwo, pierwotne i naiwne, jakaś ekstaza złota, czy ja wiem? zwana przez nią swemi włosami, faluje z wdziękiem drogich tkanin wokół oblicza rozświeconego krwawą nagością jej warg. Miasto daremnego odzienia, ma ona postać swoją, a oczy, acz rzadkim podobne kamieniom! niewarte są spojrzenia, które bije z radosnego jej ciała: od piersi wezbranych i jak gdyby pełnych mleka wiekuistego, z wierzchołkami wzniesionemu ku niebu, do nóg polerownych i niosących na sobie sól pierwomorza.“ Wspominając biedne małżonki swe, bezwłose, chorobliwe i wstrętne, mężowie cisną się; one również, przez ciekawość, smętne, chcą widzieć.
Gdy wszyscy napatrzą się szlachetnemu stworzeniu, śladowi jakiejś dawno przeklętej epoki, jedni z obojętnością, bo nie mają siły zrozumieć, drudzy z rozdarłem sercem i łzami rezygnacyi pod wilgotną powieką, spojrzą wzajem na siebie; podczas gdy poeci owych czasów, czując, jak rozpalają się im oczy przygasłe, podążą każdy do swej lampy, z mózgiem na chwilę pijanym jakąś chwałą niewyraźną, nawiedzeni przez Rytm i niepomni istnienia swego w epoce, która przeżyła piękno.



STÉPHANE MALLARMÉ. LE PHÉNOMÉNE FUTUR.


Par les soirs bleus d’ete, j’irai dans les sentiers...



Wrażenie.

W modre letnie wieczory pójdę miedzą kłośną,
Łechtany zbóż kitami, deptać trawy płowe:
Marząc, czuć będę świeżość pod stopami rośną,
Dozwolę wiatrom kąpać nagą moją głowę.

Nie będę mówił, myślał. W ciszy niewysłownéj,
W duszy miłość ogromna wzbierze mi z pogodą;
I pójdę, hen, daleko, jak cygan wędrowny,
W Naturę, — szczęsny taki, jak z kobietą młodą.




ARTHUR RIMBAUD. SENSATION.


Comme je descendais des fleuves impassibles...



Statek pijany.

Prądem Rzek obojętnych niesion w ujścia stronę,
Czułem, że już nie wiedzie mnię dłoń holowników;
Dla strzał swych za cel wzięły ich Skóry-Czerwone
I, nagich, do pstrych słupów przybiły śród krzyków.

Nie dbałem o załogi po wszystkie me czasy,
Ja, dźwigacz zbóż flamandzkich, angielskiej bawełny.
Gdy się z holownikami skończyły hałasy,
Gdzie chciałem, poniosły mię Rzek spienione wełny.

Pośród wściekłych kołysań przypływów, odpływów,
Ja, przeszłej zimy głuchszy nad mózgi dziecinne,
Biegłem! Tryumfalniejszych nie zaznały dziwów
Półwyspy wzięte lądom przez bezdroże płynne.

Zbudzenie me na morzu święcił wir powietrzny.
Dziesięć nocy, jak korek, tańczyłem po fali,
W której ludzie kołowrot widzą ofiar wieczny, —
Nic tęskniąc do mdłych latarń znikłych gdzieś w oddali.

Słodsza, niż ustom dzieci miazga jabłek kwaśnych,
Wód zieleń w mą sosnową wdarła się łupinę,

Uniosła ster, kotwicę, stosy lin zapaśnych,
I zmyła kały wstrętne i win plamy sine.

I odtąd kąpałem się w wielkiej pieśni Morza,
Przesyconej gwiazdami, śpiewnej jak muzyka,
Pożerałem toń modrą, gdzie pośród bezdroża
Zadumany topielec niekiedy przemyka,

Gdzie barwiąc nagle szafir — pijanemi wiry,
Albo rytmem powolnym, pod słońc płomienienie —
Mocniejsze nad alkohol, olbrzymsze nad liry,
Fermentują miłości żółciowe czerwienie.

Znam nieba pękające w gromy i wichrzyce,
Nawroty wściekłe wałów, prądy, znam wieczory,
Znam jutrzenki srebrzyste jako gołębice,
Widziałem to, co człowiek widzieć zawsze skory.

Widziałem słońce nisko w plamach zgróz mistycznych,
Siejące długie, zimne fioletów martwice,
Podobne do aktorów w dramach pra-antycznych,
Na fale w dal toczące swych drgań tajemnicę.

Marzyłem noc zieloną śród śniegów ciśnienia,
Całunki na mórz oczy kładnące się wolno,
Żółtomodre fosforów śpiewmych przebudzenia
I niesłychaną soków pogoń dooklną.

Miesiące całe z falą, równą histerycznym
Oborom, szturmowałem ku raf skalnym ścianom,
Nie śniąc, że stopy Maryj na sierpie księżycznym
Mogą łeb dychawicznym zetrzeć Oceanom.


Potrącałem, czy wiecie? Florydy bajeczne
Z chaosem ócz panterzych i kwiatów, urody
Ludzkiej i tęcz, wiodących, jak cugle powietrzne,
Pod mórz widnokręgami, lazurowe trzody.

Widziałem wrzące bagnisk olbrzymieli fermenty,
Sieci, gdzie wśród trzcin gniją całe Lewiatany,
Zapadania wód nagłe śród ciszy zaklętéj,
Katarakty oddaleń ku bezdni nieznanéj.

Lodowce, słońca srebrne, opal fal, nieb żary,
Przeokropne mielizny w zatok ciemnych toni,
Gdzie żarle przez robactwo olbrzymie wężary
Pieszczą drzewa skręcone jadem czarnych woni.

Chciałbym dzieciom pokazać te dorady, gwiazdy
Fal modrych, ryby złote, ryby śpiewające...
Piany kwietne święciły me z golfów odjazdy,
Niewysłowionych wichrów skrzydliły mię gońce.

Czasem, gdy mię znudziły bieguny, zwrotniki,
Morze, słodko mię łkaniem kołysząc omdlałem,
Wznosiło ku mnie ssawki flory mroków dzikiéj,
I — jak kobieta w modłach — wraz nieruchomiałem;

Jak wysepka gościłem ptaków roje gwarne,
Swarliwe i niechlujne, o źrenicy płowéj,
I żeglowałem dalej, gdy me więzy marne
Zerwał, na sen zstępując w głąb’, topielec nowy.

Otóż ja, łódź ginąca w golfach pod ziół brodą,
Miotana przez orkany w eteru przestwory,

Ja, którego kadłuba pijanego wodą
Nie wyłowią żaglowce Hanz, ni Monitory,

Wolny, rzeźwy, dymiący, odzian w mgły dziewicze,
Ja, com zachodów mury dziurawił płomienne,
W których dla dobrych piewców przednie są słodycze:
Mchy słoneczne i strzępy lazurów bezcenne,

Ja, co biegłem w płomykach elektrycznych cały,
Szczątek płochy, śród morskich rumaków eskorty,
Gdy skwarne Lipce maczug ciosami strącały
Ultramarymy niebios we wrzące retorty,

Ja, co drżałem, o sto mil czując bekowiska
Behemotów i wściekłe Maelstromów ukropy,
Pielgrzym wieczny błękitów cichych rozlewiska,
Ja tęsknię do wybrzeży odwiecznych Europy.

Archipelagi gwiezdne widziałem! Wysp roje,
Gdzie żeglarzom otwarte niebo szalejące:
— W tych-że to nocach bez dna ukrywasz sny swoje,
Milionie złotych ptaków, przyszłej Mocy słońce?

Lecz zbyt wiele płakałem! Jutrznie są bolesne,
Srogie — wszystkie księżyce, gorzkie — wszystkie zorze.
Cierpka miłość mi dała strętwienie przedwczesne.
O, niechaj dno me pęknie! Niech pójdę pod morze!

Jeżeli jakiej wody tam w Europie pragnę,
To błotnistej kałuży, gdzie w zmrokowej chwili
Dziecina pełna smutków, kucnąwszy nad bagnem,
Puszcza statki wątlejsze od pierwszych motyli.


Skąpanemu, o fale, w waszej omdlałości
Nie ubiedz już dźwigaczy bawełnianych plonów,
Nie mknąć w pysze sztandarów i w ogni świetności,
Nie pruć wód pod oczami strasznemi pontonów!




ARTHUR RIMBAUD. BATEAU IVRE.


Aussitôt que l’idéw du Déluge se fut rassise...



Po potopie.

Jak tylko idea Potopu zczerstwiała:
— Zając zatrzymał — się śród falujących koniczyn i dzwonków, i odmówił modlitwę do tęczy, poprzez siecie pajęczyn.
Oh! drogie kamienie kryć się jęły, kwiaty spoglądać już.
W wielkiej brudnej ulicy stanęły stragany, poczęto ciągnąć barki ku morzu piętrzącemu się tam w górze, jak na starych rycinach.
Krew popłynęła u Sinobrodego, w jatkach, w cyrkach, kędy pod pieczęcią Boga bledną otwory okienne. Krew i mleko popłynęły.
Bobry jęły budować. „Mazagrany“ parówać w kawiarniach.
W wielkim domu, o szybach jeszcze ociekających wodą, dzieci w żałobie oglądały przecudne obrazki.
Drzwi skrzypnęły, i na placu wioskowym dziecko obróciło się w kółko z wyciągniętemi rękoma, podobnie jak chorągiewki i koguty na wszystkich dzwonnicach, pod nagłą ulewą.
Pani * * * ustawiła fortepian w Alpach. Odprawiono msze i pierwsze komunie przy stu tysiącach ołtarzy w katedrze.
Karawany wyruszyły. Pośród chaosu lodów i w mrokach nocy biegunowych pobudowano Splendid-hotele.
Odtąd księżyc słyszał znowu szakale sklamrzące w pustyniach cząbrów — i eklogi dwukopytne krząkające w sadzie. Potem, w borze fioletowym, całym w nowych latoroślach, Eucharis powiedziała mi, że to wiosna.
Rozlej się, stawie; — piany, zatopcie most i rozfalujcie się nad drzew szczytami; — kiry i organy, błyskawice i grzmoty, wzbierzcie i toczcie się; — wody i smutki, wzbierzcie i zastąpcie dawne potopy.
Bo odkąd te wyparowały, odkąd — oh! skryły się drogie kamienie a kwiaty otwarły — nuda, nuda bezbrzeżna! — a Królowa, Czarownica, utrzymująca żar w garnku glinianym, nie zechce nigdy opowiedzieć nam, co wie, a co nam niewiadome!



ARTHUR RIMBAUD. APRÈS LE DÈLUGE.


J’ai embrasse l’aube d’élé.



Jutrzenka.

Uściskałem jutrzenkę letnią.
Nic nie poruszało się jeszcze przed frontami pałaców. Woda była martwa. Obozy cieniów nie opuściły jeszcze drożyny leśnej. Szedłem, budząc tchnienia żywe i ciepłe, a drogie kamienie spoglądały, a skrzydła wznosiły się bez szmeru.
Pierwszem przedsięwzięciem był, na ścieżce już pełnej świeżych a bladych rozbrzasków, kwiat, który mi powiedział jej imię.
Uśmiechnąłem się do wodospadu, co rozkędzierzył się między sosnami; na szczycie srebrzystym poznałem boginię.
Wówczas jedną po drugiej zdejmowałem zasłony. W alei, machając rękoma. Na równinie, gdzie zdradziłem ją kogutowi. A wielkiem mieście pierzchała między dzwonnicami i tumami, a ja, biegnąc jak żebrak przez marmurowe wybrzeża, ścigałem ją.
Powyżej drogi, około lasku laurów, otoczyłem ją pozbieranemi jej zasłonami i uczułem dotknięcie olbrzymiego jej ciała.
Jutrzenka i dzieciak upadli poniżej lasu.
Za przebudzeniem — było południe.



ARTHUR RIMBAUD. L’AUBE.


Je suis le saint, en priére sur la terrasse...



Dziecięctwo.

Jam święty w modłach na tarasie, podczas gdy zwierzęta domowe pasą się aż do morza palestyńskiego.
Jam uczony w ciemnym fotelu; gałęzie i deszcz biją w okna biblioteki.
Jam wędrowiec na wielkiej drodze przez lasy karłowate; szum szluz głuszy moje kroki. Widzę długo melancholijne złote chusty na zachodzie.
Mógłbym być dzieckiem opuszczonem na grobli wybiegającej ku pełnemu morzu, małym pazikiem idącym aleją, której strop tyka niebios.
Ścieżki są przykre. Wzgórki okrywają się janowcami. Powietrze znieruchomiało. Jakże daleko gdzieś ptaki i źródła! To będzie z pewnością koniec świata, jeśli posunąć się dalej.



ARTHUR RIMBAUD. ENFANCE. IV.


Le drapeau va au paysage immonde...



Demokracya.

„Sztandar prowadzi do plugawego krajobrazu, a gwara nasza zagłusza łoskot bębnów.
„W ogniskach utrzymywać będziem najcyniczniejszą prostytucyę. Pogrom spotka wszystkie bunty logiczne.
„Do krajów zarażonych weneryą i odhartowanych! — w służbę najpotworniejszych wyzysków kupieckich lub wojennych.
„Do widzenia tutaj, gdziebądź. Rekruci dobrowolni, będziemy mieli krwawą filozofię; ciemni pod względem wiedzy, przebiegli co do wygód; zdychanie dla świata, który idzie. Oto prawdziwy pochód. Naprzód, z drogi!“



ARTHUR RIMBAUD. DÉMOCRATIE.


Voix qui revenez, bercez-nous, berceuses voix...



Z „KANTYLEN“.

Głosy powrotne, senne, kołyszcie mię w sny:
Przygasłe zwrotki zdarzeń, co znikły w rozwiei,
I jasne dzwonki mułów na skręcie alei!
— Głosy dawne, pamiętne, kołyszcie mię w sny.

Wonie, upójcie wy mnie, wonie dawnych dni:
Zapachy skryte w świeżem run rozkosznych żniwie,
Ciał bursztynie, ciał piżmo, warg-goździków dziwie!
— Wonie, upójcie wy mnie, wonie dawnych dni.

O tym brzasku zimowym i mrocznym, skowronek,
O tym brzasku zimowym zmilkł skowronek-dzwonek
— Głosy powrotne, senne, kołyszcie mię w sny.

Jak dawno ścięto lilie w ogrodzie, i róże,
I kosaćce nad brzegiem wód w posępnej chmurze.
— Wonie, upójcie wy mnie, wonie dawnych dni.




JEAN MORÉAS. FUNÉRAILLES. III.


Sous vos longues chevelures, petites fées...



Z zacienia długich włosów, czarowne boginki,
Śpiewałyście cichutko, kołysząc mój sen,
Z zacienia długich włosów, o drobne boginki,
W borze pełnym czarodziejstw i zaklętych scen!

Śród kniei w cuda czarów i zaklęć bogatéj,
O skrzaty litościwe, kiedym cicho spał,
Dałyście mi ochotnie, dobre, miłe skrzaty,
Z dłoni w dłoń berło złote — niestety! gdym spał.

Dowiedziałem się później, że to baśń i złuda
Wszystkie te berła złote, pieśni w głębiach kniej;
Lecz żal mi ich, jak dziecku, które wierzy w cuda,
I chciałbym zasnąć jeszcze w mrocznej głębi kniej.

Mniejsza o to, że wiem dziś, iż to baśń i złuda.




JEAN MORÉAS. FUNÉRAILLES. X.


Et j’irai le long de la mer éternelle...



I pójdę, gdzie u brzegów morze wiekuiste
Rozpienia się, rozjęcza w śródskalne odmęty,
Wyżymając fal chwosty na śródskalne męty.
I obejdę twe brzegi, morze wiekuiste.

Przyjdę złożyć u ciebie, morze macierzyste,
Pomiędzy morszczyzn węzły i rozbicia szczęty,
Me marzenia, mą dumę, chmurne życia szczęty,
Byś je ukołysało, morze macierzyste.

I słuchać będę krzyku rozszlochanych mew
Pod niebem głuchem, czarnem jako zgryzot dzwon,
Krzyku, co w świstach wichru łka jak zgryzot dzwon.

I sam szlochać leż będę, jak te stada mew,
I zbierać wątłe lilie, smętny aż po zgon,
Lilie tych brzeżnych piasków, blade jako zgon.




JEAN MOREAS. FUNÉRAILLES. XII.


C’était comme le champ de Pharsale: des blessés...



Z „NAMIĘTNEGO PIELGRZYMA“
Elegia.

Był to jakby farsalski ów szlak: rannych sznur
U jam
Marł okopowych, przeokropny chór; —
Tam, kędy wrócić dano było nam,
Z Psychą, mą duszą.

I rzekłem jej: „Prawda wszak?“ I rzekłem jej:
„Jakże się walą łuki te, a ten łup ich jakiż to szych!
Ach, broń uległa klątwie złej,
I cześć sztandarów tych!
Psyche, ma duszo!“

I był to jakby Czyściec, kędy rozpacz mar
Czół podnosiła srom.
A każdy palce szarpał, darł; —
Tam, kędy wrócić dano naszym snom,
Z Psychą, mą duszą.

I rzekłem jej: „Prawda wszak?“ I rzekłem jej:
„Ach, potępieńce, które żałość gna,
W błogosławiony kwiatów rajskich rej
Kiedyż się, komu zmienić da,
Psyche, ma duszo!“




JEAN MORÉAS. JONCHÉE. ÉLÉGIE TROISIÉME.


Je suis parli, un soir, pour le chateau de Lucile...



Zamek Lucyli.

Wyjechałem, pewnego wieczora, do zamku Lucyli...
Zapalone latarnie wielkiej kolasy znęcały błędny lot komarów nocnych, które ze szmerem żwawych skrzydeł wirowały dokoła tej niby gwiazdy uwięzionej a przyciągającej.
Z nadrzecznych przybywając, urwisk, z wilgotnych o zmierzchu ogrodów, z zalanych ciemnością gąszczów różanych, z alej pomrocznych, — przeszywały drgającym wyrajem wrażliwe milczenie wieczoru, różano i płowo kładącego się na wzgórzach żniwnych i leśnych, het gdzieś ponad dachami miasta.
Ciężkie konie, z posplatanemi w warkoczyki grzywami i ogonami i z jakąś błahą różą na czole, biły kopytami w rozdźwięczny bruk pustego placu, i wysunąłem głowę przez drzwiczki, aby napędzić do pośpiechu pocztyliona, znającego drogi, wzgórza i całą okolicę, kędy, w cieniu ogromnych borów ochronnych, na ustroniu, pośród rozległych stawów i chłodnych sadzawek, w głębi usianych gaikami parków, krył się zamek niezwykły i nikomu nieznany, do którego Lucyla zaprosiła mię, uśmiechnioną oczu obietnicą, na zabawy tryskające z fontan i kwiatów, na słodkie księżyce ponad wonnemi trawnikami, ponad stołami owoców i kryształów — tajemnice siedziby przystosowanej do jej sposobu czucia się kobietą —; na upojenie, w jakimś samotnym a omdlałości pełnym, jak szczęście samo, buduarze, jej ciałem poprzez muślinów koronkę, jej włosami, tak nieodzownie oddanemi na pastwę surowym szponom grzebienia i tak ruchomemi w tem jeństwie, a teraz wolnemi nareszcie i rozsiewającemi wonną wichurę pudrów i deszcz prochów złotych; na zbudzenie się wreszcie, po odpoczynku na sofie, i na szeptane do ucha najcudniejsze baśnie wschodu, paplaninę miłosną a naiwną zaczarowanych królewien w pałacach zabaw złośliwych...
Ostatni owadek towarzyszył długo chyżej kolasie. Krążył dokoła latarni, przelatywał tam i z powrotem w wachlarzowatej smudze światła, która zdawała się igrać z nim i odtrącać go ku ciemności, kędy, pośród zdumienia wiosek w śnie pogrążonych, dzwoniły grzechotki zaprzęgów oraz kruche szyb powozowych kryształy.
Droga przez wzgórza i spadki, śród pól, gajów i żywopłotów, podwójne balustrady mostów rozdźwięcznych i żwirowatych, droga przez groble stawów i przekopy górskie, pod nocą ugwiażdżoną i przy wietrze dławiącym się w wąwozach a łkającym cicho w listowiu.
Słupki przydrożne, jeden po drugim, białe śród mroku, drogowskazy na rozstajach, żebrak nad rowem, wszystko mówiło, że jedziemy ku zamkowi Lucyli.
Świt wzeszedł nad rolami i miastami nieznanemi i nad wysokiemi górami. Konie wietrzą hen w oddali, po za skalami i widnokręgami, przystań przednich pastwisk i owsów radosnych.
Śród kwiatów — że-to uśmiechnie mi się liczko jej w przedsionku, czy też może wybiegnie sama aż do zakrętu drogi, aby czatować na przybycie podróżnika, na ukazanie się pudrowanej głowy pocztyliona, na strzelanie batów i trąbek odgłosy?
Słońce chyli się ku zachodowi; kolasa wciąż toczy się traktem; długa droga bez popasu rozczochrała perukę pocztyliona, poplątała grzywy końskie, a pył, który wcisnął się w otwory brzękadeł, głuszy ich dzwonność.
A jednak to tam, wiem doskonale, coś upewnia mnie, że to tam, pośród tych gajów, kryje się, u kresu dróg, pośród wód i ogrodów, zamek Lucyli.
Jakaś raca przepyszna, wytrysnąwszy z szelestem i trzaskaniem pośród nagłych muzyk w ten zmrok wieczorny, rozkwieci się oto za chwilę w promienisty bukiet płatków złotych i dyamentów gwiezdnych, i obwieści ponad temi gąszczami, w których rozebrzmią kaskady śmiechów i źródeł, blizkość frontonów i dachów.
Wieczór jest ciepły i cichy. Kędyż przysiadły białe gołębie, o których opowiadała mi, że krążą niby naszyjnik skrzydlaty nad jej siedzibą, upuszczając niekiedy z dziobków tęczujące opale w rozległe modre jeziora!
O jakże słodką byłaby gędźba ich skrzydeł! gdzież więc znak jaki ich obecności?
To tam, droga się kończy u wielkich głazów sterczących, które zagradzają biegnącą w górę aleję drzew: przeszkoda dowcipna, wskazująca każdemu że tu wyzuć się trzeba ze wszystkich okazałości przybycia i przepychów zaprzęgu i że, z chwilą wstąpienia w dziedziny Pani, trzeba się oddać w pieczę jej wystawności gościnnej.
Poszedłem sam długą aleją śród milczenia i zmroku.
O kłamliwa i płocha Lucylo, czemuż przyobiecywałaś mi tyle zmyślonych rozkoszy: swą postawą — siedzibę królewskiego wykwintu, swemi włosami — słodycz jedwabiów i czarodziejstwo złota, swym głosem — pieśni i chorowody, swemi usty — barwę i upojność win świętych, pierśmi swemi — cudność owoców, oczyma — wody spokojne, kędy marzenie zstępuje śród bark i łabędzi, śród odbić drzew okolnych i szlachetnych kamieni!
O Lucylo, cóż za smutna pielgrzymka do zamku twej duszy!
Bezradośnie zadrżałem w opuszczeniu twych komnat i pustce milczenia, o siedzibo popiołów! a przy odejściu, wzrok mój, tkwiący na zniszczonych fasadach i obnażonych frontonach, tych maskach nieuleczalnej nędzy wewnętrznej, ujrzał je raz jeszcze, kołyszące się chwiejnie w widziadlanem zwierciadle wód martwych dookoła, rozprzęgujące się zwolna i jak gdyby stapiające w jakąś nicość ułudę swego kłamstwa.
Od świtu do wieczora, od wieczora do świtu, oglądałem z powrotem trakty i mosty, białe o zmroku słupki przydrożne, równiny, góry, miasta, — i cóżbym miał do odpowiedzenia, gdyby żebractwo na rozstaju, wyciągające rękę po swój obol, lub gdyby dzieci wiejskie, wdrapujące się na stopień powozu, aby wyżebrać jaką jałmużnę lub dar niespodziany, których odmówił im egoizm i zawrotny szał mojej żądzy, — rozbiły kamieniami szybę kolasy, w której powracał, smutny i zgnębiony, pogrom mego marzenia!



HENRI DE RÉGNIER. LE CHATEAU DE LUCILE.


Mon âme est pleine de cloches...



Piosnka wielkanocna.

Dusza ma cała w rozdzwonię,
W ptaszęcych świegotach cała!
Widzę, jak w cichem wód łonie
Gwiazd bliskich ulewa pała.

Dusza ma pełna jest kwiecia
I kościelnego śpiewania!
Łez niepamiętny, w zaświecia
Rój dzieciąt błoniem się słania.

Anioły w duszy mej wieją,
Porywów chór wielogłosy!
Nad skrytą stodół nadzieją,
Słyszę, jak trudzą się Losy.

Dusza radością aż broczy,
Dusza ma pełna jest bogów!
Miłości, zawiąż mi oczy
I wiedź mię do swoich progów!




STUART MERRILL. CHANSON DE PAQUES.


Notre troupeau s’arrête, épars et sans haleine...


ŚPIEW KU CZCI DWÓCH MIESIĘCY
JAKIEGOŚ LEPSZEGO LATA.


Sierpień.

Trzoda nasza przystaje, bez tchu w rozproszeniu...
O, to nie tej już wiosny, to nie tego lata
Ujrzym rozlew miłości na rozłogach świata,
Wzrost gór, miast powstawanie — i w dusz własnych rdzeniu
Wzlot męski, wzlot mocarny k’prawemu istnieniu.

Wiosna minęła. O, to nie tego już lata
Żądze nasze, ze śpiewem przypadłszy do brzegów,
Ugaszą pragnień znoje. W błąd wwiodła potrosze
Miłość naszą kwietniowa radosność bogata;
Lata, co nastąpiło, zawiodła nas szata;
Wiosna obiecywała piękniejsze rozkosze.

Wiem: zboża wkrąg dojrzały; ziemia w woniach cała;
Lazur nad wzgórz kwietnością radośnie się mości...
Lecz wieczór, po dniu długim, w którym wszystko pała,
Daje noc zwiędłym ziołom bez tchnienia świeżości.

Słońce, oko ogniste, przystaje i w ziemię
Wlepia wzrok, od którego schnie nadzieja chora.
Bydło leży znużone, owoc źrzały drzemie
Śród traw, kędy, strwożeni, czekamy wieczora.


Doba, gdy w ciepłych wodach jezior i strumieni
Zdają się na ich wolę mdłe ciała dziecięce, —
A nasza smutna miłość, czekając jesieni,
Omdlewa, więdnie, w dziwie, że szczęśliwa w męce.



ANDRÉ GIDE, POUR CHANTER DEUX MOIS D’UN

MEILLEUR ÉTÉ. AOÛT.


Demain je mènerai mes désirs sur la grève...



Wrzesień.

Jutro k’morzu powiodę żądze moje wcześnie,
Niby pasterz uległy, wiedziony przez trzody;
Jutro żądze me pójdą brzegiem wielkiej wody,
Której jęk przez noc całą słyszałem dziś we śnie;

Zaczekam chwilę jeszcze; jutrznia wnet powstanie:
Widzę na rąbkach brzasku pian śnieżyste dreszcze;
Przeciągłe szlochy nocy umilkły; — nie jeszcze.
Czekajmy! Tak, czekajmy; już zaraz świtanie.

I wnet już stąpać będę po piasku spłakanym,
Pełnym ziół morskich, soli, szczątków zlanych pianą,
Które niepokój ducha wybrał dzisiaj rano
Na zabawkę myśleniom nocą utroskanym.

Pójdźcie, wszystkie me żądze! K’morzu bujną zgrają!
Świt już! świt już! Prowadźcie mnie ręką siostrzaną,
Pobiegnę razem z wami. Pod skalistą ścianą
Oto ścieżka wiodąca, gdzie fale konają.

Wał wód odbiega wreszcie; zbliżmy się; śród piany,
Nad którą żądz ciekawość gnie się niespodzianie,
Zbierajmy winnic morskich wilgne winobranie
I wszystko, co ze skały zerwały bałwany.


Co toń wzięła, co przypływ odniósł swemi wały,
Co fala kołysała, co wiatr porwie znowu,
To wszystko myśl ma w symbol zawarła połowu
Alg przejrzystych — i kiedy przypływ, już omdlały,
Zostawił je na brzegu, gdziem zszedł z żądz mych stadem,
Me żądze modry z nich mi uplotły dyjadem.



ANDRÉ GIDE. POUR CHANTER DEUX MOIS D’UN

MEILLEUR ÉTÉ. SEPTEMBRE.



II



Crois-tu, sombre Océan, parce que l’homme méle...



Do Oceanu.

Posępny Oceanie! jeśli człowiek wtórzy
Czasem pieśnią ulotną twych skarg wiecznych burzy,
Czy myślisz, że łkań twoich nikt z nas nie ma w sobie
I że rozpacz jest tajnią, w twych fal skrytą grobie!
Orkany ludzkie wszędy z twemi walczyć mogą
Swych szałów, rozbić, żałób bezmyślnością srogą;
Głosy otchłani dziko i z serc naszych krzyczą,
Gorycz twa jest tą samą łez naszych goryczą.
Jako nam, tak i tobie Bóg rzekł: „Cierp!“ — i musisz!
Żywcem zamknął cię w trumnę głębin, gdzie się dusisz,
I dla tego to toń twa, gdzie trup trupa żenie,
Wyrzucając je, sobie bierze ich rzężenie!
O bracie Oceanie, z naszej tyś jest gliny!
Co wyjesz wiekuiście przez ziemskie dziedziny
I co Róg odpowiada twej wściekłej topieli,
To w przepastnych serc głębiach i myśmy słyszeli;
Bo i my mamy w sobie jedynie bezdenie,
Człowiek zna większe bunty, niż twe śród skał wrzenie,
I, jak ty, żyjąc przez to, co śmiercią jest rzeczy,
Cierpi boleść, na którą żaden lek nie leczy!
Jako lampa grobowa śród krypty głębokiéj
Jednaką światłość miota na wszystkie w krąg zwłoki,
Dusza i ty — jednakiej boi znosicie mocy:
Oboje się toczycie śród grozy i nocy,

Obojga fala trupy w swej goryczy tai,
Zawsze w pianach broni się wściekłej wichrów zgrai,
A gdy rozbita spada, mrąc już w brzegów cieśni.
To — aby trysnąć wyżej i jęknąć boleśniéj!
Oceanie, — nieszczęsny, wzniosły Oceanie!
Szarpiesz się, a źdźbła liche cicho śpią na łanie,
Ból — twą sławą, twem pięknem, twem prawem, twym królem!
Dusze cię zrozumiały, bo twój ból — ich bólem:
Gdybyś nie był bez granic, nie znałbyś skarg, żali...
Jeśli w niebo wciąż grzmocą szały twojej fali,
Jeśli oboje z duszą, wiecznie, bez powodu,
Jęczycie śród lazurów cichego obwodu,
Ach! to — że wciąż szukacie swych źródlisk odwiecznych,
Kędy opadną skrzydła ziemskich wichrów sprzecznych,
Kędy fale obojga, w toni tajemniczéj
Morza bez raf, przepaści, zbędą się goryczy.




ÉMILE VAN ARENBERGH. À L’OCEAN.


Le Vésuve en la mer, comme en un bleu miroir...



Wezuwiusz.

Wezuwiusz, jak w zwierciedle błękitnem, odbija
W morzu swój kask złocisty z długą dymów chmurą;
W czarnym tym pióropuszu lśni jak kraśne pióro
Tryskającej wciąż lawy płomienista żmija.

Poeta jest jak wulkan, samotny bohater:
Tam w — dole tłum się bawi u fal śpiewnej toni,
W powietrza pełnem światła, miękkich tchnień i woni,
I pyta, na co komu ten jałowy krater.

On — z rykiem w niebo wznosi czoło rozorane;
Wiecznie krwawiącą czuje na swym boku ranę,
Czuje, że mu do samej ona sięga głębi.

Lecz nagle, otworzywszy się w mroku, co pierzcha,
I rozdarłszy pierś, gdzie się żar i popiół kłębi,
Dumnie rozpala słońce, gdy wkoło się zmierzcha.




ÉMILE VAN ARENBERGH. LE VÉSUVE.


Au fond de l’abime, où, dans la nuit éternelle.



De profundis.

Na dnie otchłani, zkąd w mroku bez końca
Jęk wieczny bije przez czasów przestrzenie,
Ocean żywych wije się, roztrąca,
A wiatr unosi w próżnię jego wrzenie.

Od spadających weń w tył fal tysiąca
Ten przypływ ludzki wzrasta niezwalczenie;
Z opadłej fali nowa fala grzmiąca
Wstaje — i wyżej w mroczne tryska cienie!

A gdy na stoki przepaści ponure,
Pleniąc się, rzężąc, ludzkość drze się w górę,
Jak fala morska, co wzbiera zdaleka, —

Tam, nad urwiskiem, w świtów różaności,
Na krzyżu, zbudzon jękami ciemności,
Chrystus objęcia otwiera — i czeka!




ÉMILE VAN ARENBERGH. DE PROFUNDIS.


Caïn fuyait: — des voix emplissaient le ciel pâle...



Wyrzut sumienia.

Kain pierzchał — a głosy biły z nieb sklepienia,
Przerażając mu serce, wciąż wrażliwsze w męce;
Czuł w wietrze, co mu zewsząd niósł zgonów rzężenia,
Niezbłagane, pchające ku wygnaniu ręce.

Pierzchał — a łkania, klątwy i szyderstwa gwarnie
Ścigały go we wrzeniu mórz, puszcz tajemniczem;
Pierzchał — słuchając trwożnie, jak chmur dzikie psiarnie
Warczały nad nim w górze pod piorunów biczem.

Pierzchał — i twarz skrył nagle w bojaźni straszliwszéj,
Gdy słońce, przestrzeń całą mordem zczerwieniwszy,
Runęło krwawą głową w głąb’ mroków potoku;

Zdało się, że strop niebios, zbryzgany śladami
Zbrodni znowu Kaina krwią ofiary plami...
— I wyklęty znów pierzchał, krwawy cały w zmroku.




ÉMILE VAN ARENBERGH. LE REMORDS.


Assise en son retrait, devant l’atre qui luit...



Średniowiecze.

W komnacie, przed ogniskiem, co błyska z komina
I drgającemi plamy sprzęt miedziany plami,
Kasztelanka, w marzeniach tonąc, zapomina
O swej harfie, kądzieli i skrzyni z książkami.

Marzy o swym baronie, co odszedł za morze
Bić niewiernych, — niechaj go patron święty broni!
Ona, biedna, czeka go — i w tej zmroku porze
Błądzi okiem po śnieżnej, księżyców ej błoni.

Wtem trwożnie chart jej smukły zawył na uwięzi,
A ona w szumach wiatru, co w kominie pląsa,
Słyszy, jak się Nieczysty z modlitw jej natrząsa...

Potem rzężenie krótkie... I tam, na gałęzi,
Gdy ona tu do Boga łka o litość w zgrozie,
Chłop, powieszony wczoraj, tańczy na powrozie.




ÉMILE VAN ARENBERGH. MOYEN-ÂGE.


O le printemps d’avril! les premiers rendez-vous!...



Wspomnienie.

O wiosno! pierwsza schadzko! chwilo nad chwilami!
— Na starym moście z głazów, co już wpół się wali
Pod naciskiem traw, chwastów, — zwykle się schadzali,
I zwali to: „u siebie,“ czując się tam sami.

Wietrzyk, jak oni, dyszał słodkiemi woniami;
Oni, marząc, patrzyli na bieg rzecznej fali,
Migocącej pod słońcem blaskami opali,
I na dno, które światłość w złote punkty plami...

Rozmawiali pocichu, niesłysząc się wzajem:
Wszystko znaczyło: „kocham“ — i brzmiało im rajem.
W ich sercach rozświtowe były to świegoty.

Dziś — on marzy sam (ona odeszła jak wiosna),
Że już kochać nie będzie, że pył wonny, złoty
Jego duszy jej nóżka starła bezlitosna.




ÉMILE VAN ARENBERGH. SOUVENIR.


Tandis que lentement, en ton coeur recueillie...



Zawsze.

Podczas gdy ty, chwilowe zagoiwszy rany,
Wesoło pędzić będziesz dni jasne, łaskawsze,
Ja pójdę sam, unosząc w duszy skołatanej
Pierwszej mojej miłości zwłoki coraz krwawsze.

Lecz jako ów rozbitek, miotan przez orkany,
Rzuca krzyk w niebo głuche, od gromów jaskrawsze,
Zanim zniknie w pomroce nocy niezbadanéj, —
Gdy ty mówisz mi: nigdy! — jeszcze wołam: zawsze!

Ja tak kocham, i chociaż odchodzę bez żali,
Choć nic już z mego serca w twego nie drga fali,
Nie zgasi w mej świątyni ognia burza sroga:

Zwieje popiół, a płomień roznieci znów jasny!
— Ponieważ mi stworzyłaś duszę z duszy własnej,
Usta nasze na ustach spotkają się Boga.




ÉMILE VAN ARENBERGH. TOUJOURS.


La vespréw automnale a la paix d’une église...



Sonet listopadowy.

Zmrok jesienny ma ciszę solenną Kościoła;
Tuż pod księżycem, Wenus, we mgle kadzidelnéj,
Błyska, jak przed monstrancyą płomyk nieśmiertelny;
Coś wielkiego, słodkiego coś kona dokoła.

Drzewa, podobne mnichom u zwłok czuwającym,
Mrąc same, rzężą psalmy ledwie dosłyszalne;
Chude ich pnie się wznoszą, jak ręce błagalne,
Liście bez szmeru lecą, jak łzy, deszczem drżącym.

Podczas gdy z widnokręgu, szerząc swe zasłony,
Noc wstaje i otula bezgranicze śpiące,
Niby całun trumienny, gwiazdami łzawiony,

Tam, w dali, niebo, tracąc duszę swoją, słońce,
Jak trup świetlny, powoli zlewa się, rozkłada...
— I już nad barwnem ciałem krążą kruków stada.




ÉMILE VAN ARENBERGH. SONNET DE BRUMAIRE.


Et Jésus expirait. Lâ-haut, sur l'arbre infâme...



Stabat.

Jezus konał. Na drzewie zelżywem rozbity,
Rozwartemi ramiony siał wkrąg przebaczenie,
A gdy, padając duchem, krzyk rzucił w błękity,
Wielkie drgnienie rozdarło ziemię aż po rdzenie.

I noc, niby grób czarny, jęła chłonąć w cienie
Trup słońca, upowity w płomieniste świty;
A męczennik, opuszczon i sam nieskończenie,
Uczuł, że serce jego mrze w sercu kobiéty.

O Boże, wówczas, gdy ci grom wypadał z ręki,
Gdy w Chrystusie sam czułeś bliskiej śmierci męki
Co tryumf miała odnieść nad tobą nietrwały,

Rzec-że możesz, co w zbawczej na twych szalach treści
Zaważyło potężniej brzemieniem boleści:
Krew Syna, czy łzy Matki bólem skamieniałej?




ÉMILE VAN ARENBERGH. STABAT.


O mon coeur fatigué de doute et d’espérance...



Sonet.

O serce me, znużone zwątpień, pragnień bojem,
Los nie zdołał cię ugiąć, znękał cię jedynie;
Ukryj wyniośle boi swój przed ciekawych rojem,
Jak zwierz raimy, co w gąszcz się chowa — i tam ginie.

Niech żywi, pod żelazną ręką Fatalności.
Wyją, jęczą, śpiewają, w torach dróg się tłoczą;
Ty — nad ich próżne gwary, boleści, radości —
Wznieś swe wielkie milczenie, pogodę przezroczą.

I zamknij odtąd dumnej samotni swej progi
Wszystkiemu, co mąciło ci mir: bądź podobne,
Z bieli dziewiczej, ciszy i światłości błogiej,

Szczytom gór, co — w słoneczne, śnieżne kaski zdobne —
Wianie Boga jedynie czują wkrąg wierzchołów
I — ciche tam — burz wycia mają u padołów!




ÉMILE VAN ARENBERGH. SONNET.


Maintenant que, sombré loin des heureux rivages...



Rozbitek.

Dziś, gdy, zdala od szczęsnych zatonąwszy lądów,
Jestem już tylko trupem, wleczonym przez fale,
Unoszę swe milczenie przez grzmiące ich żale,
Swój mir wieczny — śród wiecznych uraganu prądów.

Cóż z tego, że port żaden nie czeka mię w gości
Za raf murein, za gorzkiej bezdni tajemnicą!
Śmiech nicości wykrzywia martwe moje lico —
I wnet się już rozpłynę w mórz nieskończoności.

A podczas gdy nade mną chmurne wód roztocze
Zwarły swych płynnych mroków zwoje nieprzezrocze,
— Tam w górze, na powierzchni, gdzie dnia blask się śmieje,

Korabie rącze biegną, skrzydlone w marzenia,
I, ku skarbom wybrzeży dążąc bez wytchnienia,
Pod wszystkiemi niebiosy ścigają nadzieję.




ÉMILE VAN ARENBERGH. LE NAUFRAGÉ.


La vie est vaine...



Błahostka.

Żywot jest marny:
Miłości cień,
Złości wiew parny...
I — dobry dzień!

Żywot jest krótki:
Nadziei moc,
Marzenia, smutki...
I — dobra noc!




LÉON MONTENAEKEN. PEU DE CHOSE.


Le coeur, c’est la tasse frêle...



Na filiżankę z Satzumy.

Serce — krucha filiżanka,
Co naprzemian trochę gości,
Zanim pryśnie jak mdła pianka,
Nienawiści i miłości.

Jeśli chcesz zachować długo
Sprzęt ten wielkiej wrażliwości,
Nie lej weń kipiącą strugą
Nienawiści ni miłości.

Aby z krwią w żył twoich kiści
Wciąż drgać mogły namiętności,
Obojętność — w nienawiści,
Spokój pomnij mieć w miłości.




LÉON MONTENAEKEN. SUR UNE TASSE DE SATZUMA.


Au bastingage du steamer...



Na morzu.

Z pokładu statku, w bryzgach pian,
Gdzie fala łasząc się rozpływa,
Jak pereł błyski błyskotliwa,
Na wieczny morza patrzę tan.

W dal fala mknie, w fali się żali
Coś jakby sen łkających wód,
Prócz wód nic jednak w tył i w przód,
I słucham fali łkań w oddali.

Cudowna rzecz te we mgłach tła,
Widnokrąg chmur i burz bezdroże!
Godzina druga zrana gra;
Piosnkę na fletni, kotku — morze!

Piosnkę na fletni czystą, miękką,
Jak całująca statek fala;
Pod świt, co w dali się rozpala,
Piosnkę na fletni cichuteńką.

Wszystkim leżącym w lej otchłani,
Jedzonym przez wesołe rybki,
By tan zatoczyć mogli chybki,
Jedną z mych drobnych piosnek w dani!


Rzecz niewydana. W przyszły zbiór
Włożę ją z pieczą niewygasłą.
Dziś ten sardelom święcę twór,
Niech go przerobią na swe masło.

Cudowna rzecz te we mgłach tła,
Widnokrąg chmur i burz bezdroże!
Godzina druga zrana gra —
Rzuciłem fletnię swą w morze.




MAX WALLER. EN MER.


Dans le quartier lapi derrière la caserne...



Przechodzień nocny.

W części miasta, skurczonej na tyłach kasarni,
Bije, jak trwożne serce, szmer pośpiesznych kroków
O Nocy! W grozie bacznych, milczących twych mroków
Anioł trwogi rozwija skrzydła czarne czarniéj.

Ktoś pierzcha. Nieznanego coś grozi bezkarniéj.
Lęk bezludnego muru zdradzieckich wyskoków,
Jęk wewnętrzny o pomoc. — Z drżących gipsu oków
Mruga nabiegłe oko czerwonej latarni.

Krzyki? Nie. Nic. Ni tchnienia. Ni gwar przytłumiony
Skrytego mordu w dali, ni łoskot strąconéj
Z mostu w rzekę ofiary. Ciemność ciężka, głucha.

Ale oto w koszarach, wojsko budząc śpiące,
Odzew trąbki ulice przebiegł, jak otucha,
Wieszcząc potęgę, spokój, bezpieczeństwo, słońce.




IWAN GILKIN. NOCTAMBULE.


Par des chemins obscurs hantés des mauvals anges...



Czarny bóg.

Przez drogi, kędy ciemne chadzają anioły,
Przez pełne form dziwacznych, bez nazwy rozdoły,
Przez morza bezsłoneczne, gdzie wśród wałów piany,
Śród lodowców — tan ślepe zawodzą orkany,
Przez podrążone w mroczne przepaście skaliska,
Przez kniej głębie straszliwe, gdzie szczyt każdy ciska,
W mroku gubiącym kształty, deszcz krwi, — niosłem kroki
W kraj przeklęty, gdzie iść mi kazały wyroki.
Tam, chwiejące się we mgłach pagóry bazaltu
Walą się ociężale w jeziora asfaltu,
Których fale wzdymają się sennie, bez mocy.
Przeciągłe loty kruków tworzą noc śród nocy,
Chaos nierozeznalny, skrzydeł Czarnych dreszcze,
Rysujące toń mroków — skróś — w mory złowieszcze;
Potem zimne rozbrzaski, któż wie, zkąd idące,
Budzą światło dnia blade, chorobliwe, drżące...
I chram-olbrzym, z onyksu i hebanu cały,
Czeka czarnemi schody na tłumów nawały.

Tam, w cieniu wiecznym włada bóg czarny, ponury,
Po srogiej jego twarzy błądzą zwątpień chmury.
Zwie się myślą. By zgasić gorączkę, co żre go,
Mózgami krwawiącemi wilżą usta jego.

Lecz na zapadłe łono próżno krew mu ścieka:
Potwór o zębach z ognia, niesyty, wciąż czeka.

Ach, któż kiedy wypowie, ile głów szlachetnych
Poszło na tych uczt pastwę, straszliwych a świetnych,
Ilu jeszcze badaczy, mędrców, marzycieli,
Karmiąc ten szał tragiczny, los tamtych podzieli!

Tymczasem, śród areny, na krzyżu rozbity.
Rzucającym wkrąg jasne, promieniste świty,
Kona wciąż człowiek w bieli, co w milczeniu głuchem
Wołał: „Błogosławieni są ubodzy duchem!“

A bóg czarny, nie słysząc, z ponad ofiarnika
Przygląda się i nie chce pojąć męczennika.




IWAN GILKIN. LE DIEU NOIR.


Est-ce un nouveau soleil...



Piosnka mistyczna.

Nowe-ż to jakieś słońce
Lśni w modrym niebios progu?
Wszystko jest młode, skrzące,
Wszystko się budzi w Bogu.

Hozanna! jak ognista
Róża, świat się otwiera.
Oto istota czysta,
W cień uszła zjawisk sfera.

Rozumu po cóż drgnienia
Ze zmysłów mdłą koleją?
Nic nie ma już imienia
I rzeczy nie istnieją.

Czas znikł i przestrzeń znikła,
Świat przyczyn znikł! O myśli,
Mrze pamięć twoja nikła,
Moc twoją przeszłość kréśli.

Bez pragnień, bez wyglądali
Roję się prawd jasnością.
Zbyłem się chceń, pożądań,
Ja jestem sam wiecznością.




IWAN GILKIN. CHANSON MYSTIQUE.


Le vin que l’on boit par les yeux...



Upojenie księżycowe.

Wino, które się pije okiem,
Z księżyca spływa modrą falą,
Nad widnokręgów cichych dalą
Morzem rozlewa się szerokiem.

Zgubne, a tchnące mdłym urokiem,
Rady w tym filtrze się krysztalą:
Wino, które się pije okiem,
Z księżyca spływa modrą falą.

Poeci zbożni tym wyskokiem
Dziwnym wnętrzności sobie palą.
Chłonąc — póki się z nóg nie zwalą,
Z wściekłemi ruchy, w niebie wzrokiem —
Wino, które się pije okiem.




ALBERT GIRAUD. IVERSSE DE LUNE.


La Lune, comme un sabre blanc...



Ścięcie.

Księżyc, jak szabli ostrz białéj
Na ciemnem z mory wezgłowiu,
W sierp się wygina po nowiu
Śród niebios bolesnej chwały.

Wędrowny Pierrot znędzniały
Śledzi — tak klown w pogotowiu! —
Księżyc jak szabli ostrz białéj
Na ciemnem z mory wezgłowiu.

Klęka — i, trzęsąc się cały.
Marzy, iż w czarnem pustkowiu
— Za wykup ludzkiemu mrowiu —
Z gwizdem tnie w kark mu zdrętwiały
Księżyc, jak szabli ostrz białéj.




ALBERT GIRAUD. DÉCOLLATION.


Les rouges rubis souverains...



Pierrot złodziejem.

Królewskie krwawe rubiny,
Mordów i chwał meteory,
W pomroce drzemią komory,
Śród lochów groźnej głębiny.

Pierrot, z kilkoma złosyny,
Kraść idzie, po pitce skory,
Królewskie krwawe rubiny,
Mordów i chwał meteory.

Lecz strach im zjeża czupryny:
Śród aksamitów i mory,
Jak oczy groźnej potwory,
Jarzą się w głębi witryny
Królewskie krwawe rubiny!




ALBERT GIRAUD. PIERROT VOLEUR.


La maigre amoureuse au long cou...



Piosnka o szubienicy.

Oblubienica z szyją jak tyka
Będzie kochanką wam bez pieniędzy,
W wieczystej nędzy wieczni włóczędzy,
Śnizłolki wieczne, a bez grosika!

Taką myśl zawsze, nakształt gwoździka,
Wbija im w głowę pijaństwo z nędzy:
Oblubienica z szyją jak tyka
Będzie kochanką wam bez pieniędzy.

Smukła jest, piękna, choć nieco dzika,
Na piersiach — warkocz konopnej przędzy,
A swym duszącym uściskiem prędzéj,
Niż inna, rozkosz wściekłą rozbryka
Oblubienica z szyją jak tyka.




ALBERT GIRAUD. LA CHANSON DE LA POTENCE.


L’âme du violon tremblant...



Skrzypce księżycowe.

Zamkniętych skrzypiec dusza drżąca,
Pełna harmonii i milczenia,
Śni, z czarnej skrzynki swojej cienia,
Sen obumierań, trwóg tysiąca.

W bolesnej nocy tej bez końca
Pod czyjąż ręką wyda brzmienia
Zamkniętych skrzypiec dusza drżąca,
Pełna harmonii i milczenia?

Cieniuchna, biała nić miesiąca
Przedzgonnie słodko wypromienia
Swych ironicznych pieszczot tchnienia —
I śni, że świetlny smyk ją trąca.
Zamkniętych skrzypiec dusza drżąca.




ALBERT GIRAUD. VIOLON DE LUNE.


Un rayon de Lune enfermé...



Kryształ czeski.

Promień księżyca uwięziony
W pięknym z czeskiego szkła flakonie,
Oto poemat, który wionie
Rondelów tych lekkiemi tony.

W Pierrota-m zamknął się kokony,
By ofiarować swej madonnie
Promień księżyca uwięziony
W pięknym z czeskiego szkła flakonie.

W symbolu tego-m skrył zasłony
Wszystko, najdroższa, co mam w łonie:
Jak blady Pierrot żarem płonie,
Tak drga w mej masce pomarszczonej
Promień księżyca uwięziony.




ALBERT GIRAUD. CRISTAL DE BOHÈME.


Ta gloire évoque en moi ces navires houleux...



Do Kamila Lemonnier.

Twa sława jak te wielkie zda mi się okręty,
Które dumnych zdobywców magnetyczne tchnienie
Gnało na Atlantyków dziewicze bezdenie,
Ku wyspom złotym z baśni, w oddali zaklętéj.

Wychodzono pod żagle, kiedy firmamenty,
Spłomienione w zachodów prorocze czerwienie,
Hojnie zlewają bogactw mistycznych olśnienie
W głąb’ piersi marynarza dumnym szałem wzdętéj.

A ludzie, którzy w porcie wylegli na brzegi,
Patrzyli, jak grążyły się masztów szeregi,
Niby senne widziadła, w horyzonty lśniące;

I w ich ciemnych mózgowiach, u schyłku żywota,
Wybłyskała wciąż jeszcze czarodziejska, złota
Wizya czarnych korabi, co wpłynęły w słońce.




ALBERT GIRAUD. À CAMILLE LEMONIER.


Vous savez, Scigneur, ma misère...



Modlitwa.

Ty znasz, o Panie, nędzę moją!
Patrz, co ci niesie ręka drżąca:
Kwiaty, co grzesznie ziemię stroją,
I z lica zmarłej blaski słońca.

Ty widzisz także me znużenie,
Księżyc zagasły, świt zczerniały;
Zapłodnij mej samotni cienie.
Polej je blaskiem swojej chwały.

Otwórz mi ścieżki swoje prościéj,
Rozjaśnij duszę moją chorą,
Albowiem smutek mych radości
Jak trawa jest pod lodu korą.




MAURIUCE MAETERLINCK. ORAISON.


En mes oraisons endormies...



Modlitwa nocna.

Śród modlitw, co zmilkają senne
W miękkiej widziadeł omdlałości,
Słyszę bijącą namiętności
I wracających żądz Gehennę.

Widzę miesiąca blask bolesny
Śród zniechęcenia nocnych marzeń,
Na jadowitych błoniach zdarzeń
Widzę błądzący szał cielesny.

Czuję, jak pełnią moje szpiki
Żądze zielonych widnokręgów.
Śród wiecznie chmurnych nieba kręgów
Głód straszny cierpię, głód gwiazd dziki.

Czuję, jak w duszy mej potoku
Źródło tkliwości grzesznych tryska;
Widzę zwodnicze trzęsawiska
Nu widnokręgu w zaćmień mroku!

I mrę pod gniewu twego mocą!
Litości, Panie, mąk za wiele,
Ukaż choremu leków ziele,
Widziane raz miesięczną nocą.


Czas, Panie, czas już, dnie nastały
I wyciąć trzeba szalej, chwasty!
Widzę, przez żądz mych gąszcz kolczasty,
Księżyc od żmij zielony cały.

Ból snów napływa wciąż surowiej
Z grzechami swemi w oczy moje,
Słucham, jak biją modre zdroje
Ku Absolutu księżycowi.




MAURIUCE MAETERLINCK. ORAISON NOCTURNE.


Sous l’eau du songe qui s’éléve.



Odbicia.

Pod wodą snów, co wzbiera stale,
Duch drży w posępnych trwóg rozterce,
A księżyc świeci mi na serce,
Nad którem szemrzą marzeń fale.

Pod smętną brzeżnych trzcin rozpaczą
Już tylko rzeczy mdłe odbicia,
Palm, lilij, róż dawnego życia,
W głębinach wody jeszcze płaczą.

I kwiat za kwiatem się odkwiéca
Na tem odbiciu firmamentu,
By ujść na wieki z dni zamętu
W toń snów i w srebrny blask księżyca.




MAURICE MAETERLINCK. REFLETS.


Sous la cloche du cristal bleu...



Roślinność serca.

Pod kryształowym modrym dzwonem
Mej melancholii i znużenia
Drzemią niejasne me cierpienia,
Śpią w sercu mem znieruchomionem.

Symbolów samych to roślinność,
Rozkoszy smętne nenufary,
Palmy, żądz moich blade mary,
Mchów chłód, omdlała lian bezczynność.

I tylko lilia wznosi w górę,
Blada, surowa, wątła, cicha,
Nieruchomego kształt kielicha
Ponad rośliny te ponure.

A w blaskach, które wokół sieje
Jak miesiąc pełny, — ku kryształom
Błękitnym, marą lekką, białą,
Mistyczna jej modlitwa wieje.




MAURICE MAETERLINCK. FEUILLAGE DU COEUR.


O serre au milieu des foréts...



Cieplarnia.

O cieplarni pośród lasów!
I te drzwi twoje na zawsze zaparte!
I wszystko to, co się znajduje pod twoją kopułą!
I pod mą duszą w twoich analogiach!

Myśli głodnéj królewny,
Nuda żeglarza w pustyni,
Muzyka instrumentów miedzianych pod oknami nieuleczalnych.

Idźcie ku kątom najbardziej wystygłym!
Rzekłbyś, kobieta zemdlona w dzień żniwa,
Pocztylioni są na dziedzińcu gospody,
W dali przechodzi łowca łosiów, który został dozorcą chorych.

Przypatrzcie się przy świetle księżyca!
(Och, nic tam nie jest na swojem miejscu!)
Rzekłbyś, kobieta szalona przed sądem,
Statek wojenny z rozwiniętemi żaglami na kanale,
Ptaki nocne na liliach.
Dzwon pogrzebowy w południowej porze
(Tam pod temi dzwonami szklanemi!),

Postój chorych na łące,
Zapach eteru w dzień słoneczny.
Mój Boże! mój Boże, kiedyż będziemy mieli deszcz,
I śnieg, i wiatr w cieplarni!




MAURICE MAETERLINCK. SERRE CHAUDE.


O ces regards pauvres et las...



Spojrzenia.

O, te spojrzenia biedne i znużone!
I wasze, i moje!
I te, których już niema, i te, co przyjdą dopiero!
I te, co nigdy nie przyjdą, a jednak istnieją!

Są takie, które zdają się odwiedzać biednych w niedzielę;
Są podobne chorym bez domu;
Są podobne jagniętom na łące okrytej płótnami.
A te spojrzenia niezwykłe!
Są takie, pod sklepieniem których jest się obecnym straceniu dziewicy w sali zamkniętej
I takie, które każą marzyć o smutkach nieznanych!
O wieśniakach w oknach fabryki,
O ogrodniku, który został tkaczem,
O popołudniu letniem w muzeum figur woskowych,
O myślach królowej, która patrzy na chorego w ogrodzie,
O zapachu kamfory w lesie,
O zamknięciu królewny w wieży, w dzień uroczystości,
O żeglowaniu przez cały tydzień po wystygłym kanale.

Miejcie litość nad temi, które wychodzą małemi krokami, jak rekonwalescenci na pole żniw!
Miejcie litość nad temi, które są podobne dzieciom zbłąkanym w godzinie posiłku!

Miejcie litość nad spojrzeniami rannego, zwróconemi na chirurga,
Które podobne są namiotom w chwili burzy!
Miejcie litość nad spojrzeniami kuszonej dziewicy!
(Och! rzeki mleczne uciekają w ciemności!
A łabędzie leżą nieżywe pośród żmij!)
I nad spojrzeniami dziewicy upadającej!
Księżniczki porzucone w trzęsawiskach bez wyjścia!
I te oczy, w których oddalają się z rozwinięte mi żaglami statki oświecone jaskrawo podczas burzy!
I owa żałość wszystkich tych spojrzeń, które cierpią, że nie są gdzieindziej!
I tyle cierpień prawie nierozróżnialnych, a tak rozmaitych przecie!
I te, których nikt nigdy nie zrozumie!
I te biedne spojrzenia prawie nieme!
I te biedne spojrzenia, co szepczą ledwie!
I te biedne spojrzenia zdławione!
Pośrod jednych zda ci się, żeś w zamku zmienionym na szpital!
A tyle innych ma pozór namiotów, tych lilij wojny, na małym trawniku klasztornym!
A tyle innych ma pozór rannych, opatrywanych w cieplarni!
A tyle innych ma pozór sióstr miłosierdzia na Atlantyku bez chorych!
Och! widzieć te wszystkie spojrzenia!
Dać przystęp tym wszystkim spojrzeniom!
I spotykając je wyczerpać swoje własne!
I nie módz odtąd już nigdy zamknąć oczu!




MAURICE MAETERLINCK. REGARDS.


On est venu dire...



Piosnka.

Ostrzeżono mnie
(Dziecię, jak mi strach!),
Ostrzeżono mnie,
Że w świat jechać chce...

Z lampą w ręku szłam
(Dziecię, jak mi strach!),
Z lampą w ręku szłam
Tam, gdzie on był sam...

A u pierwszych drzwi
(Dziecię, jak mi strach!),
A u pierwszych drzwi
Płomień dziwnie drgnął...

A u drugich drzwi
(Dziecię, jak mi strach!),
A u drugich drzwi
Płomień mówić jął...

A u trzecich drzwi
(Dziecię, jak mi strach!),
A u trzecich drzwi
Światło zgasło mi...




MAURICE MAETERLINCK. CHANSON.


Vous avez allumé des lampes...



Piosnka.

— Zapaliliście w izbie lampy;
O, jak w ogrodzie słońce lśni!
Zapaliliście w izbie lampy;
Ja widzę Słońca blask przez szpary,
Otwórzcie do ogrodu drzwi! —

— — Klucze ode drzwi gdzieś zginęły;
Trzeba nam czekać, trzeba czekać! —
— Z wieży spadają klucze trzy! —
— —Trzeba nam czekać, trzeba czekać,
Trzeba nam czekać innych dni.

Dni innych ciąg te drzwi otworzy;
Zazdrośnie rygli strzeże las. — —
— Las cały plonie wkoło nas! —
— — To zgniłe liście blaskiem zorzy
U domu płoną tak przedproży. — —

— Dni inne również są znużone;
Dni inne czują sWach, jak my;
Nie przyjdą inne dni pragnione;
Dni inne umrą też, jak my;
My też umrzemy w ciemni téj...




MAURICE MAETERLINCK. CHANSON.


Dans une barque d’Orient...



Piosnka.

W złocistej barce ze Wschodu
Wracały trzy młode dziewy,
Trzy młode dziewy ze Wschodu
Wracały w harce złocistej.

I ona z nich kruczowłosa,
Co barki trzymała ster,
Na drobnych ustach o róż wonnem tchnieniu
Wiozła nam dziwne historye,
W milczeniu.

A ona znów ciemnowłosa,
Co w dłoni miała zasłonę,
A u stóp — skrzydeł łabędzie białości,
Wiozła nam ruchy anielskie,
W swej nieruchomości.

Lecz ta z jasnemi włosy,
Co spała na łodzi przodzie,
I której w wodę złote spadły kosy,
Jak brzaski złote o wschodzie,
Wiozła — za powiek ukryte przepaski —
Światłości blaski.




CHARLES VAN LERBERGHE. BARQUE D’OR.



III



Perché serbi quell’ abito sgualcito...



Zwierzenia dziewczęce.

Czemu tak strzeżesz tej sukni znoszonéj?
— Skraj jej mój luby całował w zapale;
Dziś ja z tej saméj całuję ją strony
I jestem pewna, że to nie grzech wcale;
Całuję w wieczór, całuję ją rano,
Jak święty obraz, co przy chrzcie mi dano;
Wierz mi, Madonny jam nie całowała
Z większą miłością, kiedym była mała. —
— Milcz! niech się o tem twój spowiednik dowie,
Powie, że szatan, a nie Bóg w twej głowie. —
— Wie. Rzekłam mu to. Kto jednego kocha,
Odparł staruszek, winę mniej ma srogą,
Niż kto wciąż w lustrze siedzi — jak ty, płocha —
Śmieje się z każdym, nie kocha nikogo. —




GIOVANNI PRATI. CONFIDENZA DI GIOVINETTE.


Avanti, avanti, o sauro destrier de la canzone...



Naprzód! naprzód!
I.

Naprzód, hej, naprzód, rumaku poezyi burzliwy!
Niech w siodło ci skoczę, twej szorstkiej chwyciwszy się grzywy,
Biegunie dziki ty!
Dla nas — pył gonitw, wzruszenia, bój wichrów w przestrzeni,
Wód szumy gwałtowne a dumne, z rozbitych krzemieni
Pod kopytami skry.

Włoskie człapaki włos mają trefiony odmłodu,
A miękkie gazony, ozdobne trawniki ogrodu —
Miejscem zapasów ich;
Tam to harcują w obliczu zalotnych kochanek,
W takt grzywa powiewa, w kwiat zdobna, wstąg wianek,
Wkrąg gędźba, radość, śmiech;

Skoro zdaleka pył biegu naszego spostrzegą,
W łuk karki gną nędzne, stal gryzą munsztuka twardego
I — zda się — rżą nam — —

Klacz, co drożyną się wlecze od kurzu zbielałą,
W czapraku, rzemieniach, kryjących kościste jej ciało.
Krok powstrzymuje swój.

I, wspominając wiek młody, stadniny tętenty,
Stajenkę swą ciepłą, żłób pełny, karm’ z łąki nietkniętej,
Ze zgrozą widzi nas.
A my — za widmem miłości nieznanej — przez słońca,
Przez gwiazdy, etery — rycerze zaklęci — bez końca,
Przez przestrzeń gnamy, czas.

Naprzód, hej, naprzód, burzliwy rumaku, mój druhu!
Czy widzisz, paryjską białością na wzgórz tam łańcuchu
Jak stary błyska chram?
Widzisz, jak tam Andżeliki zasłona złotawą
Na niebie lśni chmurką? — O, witaj nam, sławo,
Wolności, witaj nam!




Ahi, da’ prim’ anni, o gloria, nascosi del mio cuore...



II.

W pierwszych mych latach, o sławo, już w serca głębinach mi wzrosła,
W dumnem, wyniosłem milczeniu, i miłość ku tobie wyniosła!
W laurów posępnej ozdobie wspaniały wysokich rząd czół
Z zimnych marmurów rozpalił mi w łonie rażący blask złoty —
I porzuciłem maj wonny, i dziewcząt tańczących pustoty,
I ich ramiona śnieżyste, po których włos płowy się snuł.

Wszystko, co wtedy tak łatwo młodzieńcze dawały mi lata,
Wszystko oddałem z zapałem za łzawy uragan trosk świata,
Za uściśnienie powietrzne przyszłości niepewnej mdłych mar.
O, ty, olbrzymi posągu bronzowy nad skałą spiętrzoną,
Wielcy snadź tylko dosięgną stóp twoich, na zimne twe łono
Złożą, znużeni, skroń zimną i życia już gorzki im dar.


Dziksze wszak, grzmiące porywy miłości i gniewu ludzkiego
W serca głębinie zażegły mi dwie te ostatnie, co strzegą
Świata, boginie: swoboda i słuszność — płomiennym swym tchem;
Śniłem, żem wieszczem-prorokiem er nowych italskiej krainy,
Strof mych że w niebo aż grzmocą, jak miecze, płomienne drużyny,
Że uskrzydlone — jak pożar — po wszystkie granice mkną ziem.

Ach, lecz przy mu skuł och twardych czcili mogą skrzydlate być rymy?
Z mieczem żelaznym w prawicy, jak burza, przez wrzawę i dymy
Rzuca się, tygrys szlachetny, w namiętny szał walk Desmoulins:
Gruz wnet — z Bastylji! A dalej, tam turze ot ramię Dantona
Śmie, o respubliko, tłuszczy narodów, co czeka spragniona,
Nagie okazać, o niepokalana, bez szat łono twe!

Dla nas daremne walk rzuty. Ty padłeś, o drogi Mameli,
Z modrą źrenicą utkwioną gdzieś w niebios rozwartej topieli,
Padłeś mi, druhu, od hymnów natchnionych w bój biegnąc; jak kwiat
W duszy ci śmiała się wiara młodzieńcza, gdy piękną swą głowę

Mrąc pochyliłeś na piersi w omdleniu, a trójkolorowe
Wiały chorągwie i Rzymu cień gwiezdny na czoło ci padł;

Lecz, zanim dusza ci z ciała uciekła, nad zbladłe twe czoło
Święta respublika ramię potężne ściągnęła, wokoło
Władzę objąwszy od słońca zachodu do Romula wzgórz! —
Ja zaś tyrana i raba wkrąg widzę, ofiarę i kata,
Czuję, nad głową jak lotnie pierzchliwe uchodzą mi lata:
— Co on tam śpiewa — szept słyszę — posępny ów złudzeń swych stróż?

Śpiewa i do snu kołysze żałosne widziadła swych marzeń,
Nie wie, co wstrząsa dziś światem, i nie dba o zmianę wydarzeń. —
Słuchaj mię, ludu Italii, coś życiem jest wszystkich mych dum,
Słuchaj mię, stary tytanie z zamarłą już dawnych lat sławą!
Podłość twą w twarz ci rzuciłem — — rozgłośnie odkrzyknął mi: „Brawo!“
I w pogrzebowe me wiersze ustroił puhary swe tłum!




Aranti, avanti, o indomito destrier de gl’inni alato...



III.

Naprzód, hej, naprzód śpiesz, hymnów skrzydlaty rumaku!
W niepamięć los puszczę — na jazdy szalonej twej szlaku —
I dni posępnych ciąg.
Pomnisz, mój piękny biegunie, jak pierwsze twe skoki
Sokoły radośnie witały, wzlatując w obłoki,
Jak bawół ryczał z łąk?

Pomnisz te nagie wybrzeża toskańskich wód toni,
Gdzie ponad zasianą równiną pochmurnie się kłoni
Feudalnej wieży słup
I, ze swym cieniem podłużnym, z wyżyny przyległéj
Grobowych snów strzeże miast w gruzach, co legły
W zaroślach u jej stóp?

Duszny sirocco tam dręczy figowce spragnione,
Co z ponad olbrzymich skał złomów, wieczyście zielone,
Chwieją się w tył i w przód;
Na te skaliska to kupcy tyrreńscy przed wieki
Drapali się śledzić fenickich bark żagle w dalekiéj
Przestrzeni modrych wód.


A Populonię, Roselle, a stołb niedostępny
Ów Donoratycki — pamiętasz, gdzie hrabia posępny
Ugolin bił do bram,
Gdy, pod Meloryą straciwszy swą tarcz i sztandary,
Zdjął hełm tutaj z czoła, przed którem w otchłani Dant stary
Ze zgrozą zadrżał sam?

Dziś tam (o słodkie wspomnienie!) dąb wielki na straży
Nad mostem zwodzonym coś szemrze, a pod nim znów gwarzy
O hrabi łowiec rad;
W łunach szkarłatnych wieczoru nad wieżą niewierną
Zgłodniałe sokoły latają wciąż z wrzawą niezmierną,
Pies patrzy ku nim w ślad.

Tam ze mną rosłeś, płomienny rumaku mych pieśni,
A głaz pelazgijski, tyrreńska jaskinia w skał cieśni
Ołtarzem były nam;
W ciszę południa skwarnego grobową, tajemną,
Królowie, augurzy odwiecznych praojców mych ze mną
Rozhowor wiedli tam.

Tam-eś żył, koniu mój, ziarnem, co w glebę stuleci.
Przez konsulów rzymskich mieczami zoraną, w zamieci
Walk ciągłych, zamiast soch,
Dant rzucił, nowy ów kapłan etruski, by kwiecie
Ztąd maja trzeciego wykwitło na dziw w całym świecie,
Jedności święta Włoch!

Pośród walk z Niemcem i psalmów chrześciańskich, to ziarno
Przy pracy swobodnej rolnika nad skibą swą czarną
Wrastało z dnia na dzień;

Kto się niem karmił, mój dzielny biegunie, potężne
Ma muskuły, nerwy i serce wytrwałe a mężne,
Szlachetnych pełne drgnień.

Skaczę więc, koniu Apolla, na grzbiet twój skrzydlaty
I wodze na kark ci porzucam, pędź choćby za światy,
Pędź, dzielne zwierzę, w cwał!
Depcz przeciwnikom w tym pędzie i łona, i głowy,
Aż zbroczysz kopyta w potworów tych krwi purpurowéj — —
I dla nas wiosny szał!

Wiosny pagórków italskich, i kwiecia, i zboża,
Tej wiosny duchowej, gdy znów człek na uczuć bezdroża,
W myśli się rzuca las!
Lećmy, aż grom nas Jowisza dosięgnie w chmur łonie,
Oczyści i spali, lub potok spieniony pochłonie
Rumaka z jeźdźcom wraz;

Albo aż z siodła gwiezdnego sam zstąpię i, zorzę
Światłości i widzeń unosząc, do snu się położę
W toskańskiej ziemi w grób.
Wtedy przy brata mogile odpocznij pochmurny,
Skub liść koniczyny, co rośnie z antycznej tam urny
Na słońcu u jej stóp.




GIOSUÈ CARDUCCI. AVANTI! AVANTI!


Te che solinghe balze e mesti piani...



Rozmowy z drzewami.

Co ocieniasz samotne skały i doliny,
Już cię nie kocham, dębie! senny, zamyślony,
Boś dał młodych gałązek zielone kończyny
Dla dzikich grodoburców na chwały korony.

I za tobą nie tęsknię, nie wielbię cię, płony,
Kłamny, hańbiący laurze, co pośród równiny
Pustej zimą — podnosisz obcy strój zielony,
Lub liśćmi kryjesz rzymskich cezarów łysiny.

Kocham cię, łozo winna, co maisz stok szary
I dojrzewając uczysz w pogodzie słonecznéj,
Jak troski życia topić w toni zapomnienia.

Ale więcej czczę jodłę: na chędogie mary
Daje mi cztery deski, w których na sen wieczny
Spoczną burze mych myśli i próżne pragnienia.




GIOSUÈ CARDUCCI. COLLOQUI CON GLI ALBERI.


T’amo, o pio bove; e mite un senlimento..



ł.

Kocham cię, zbożny wole; ty wlewasz mi w łono
Błogi spokój, uczucie potęgi pogodnéj,
Czy to stoisz poważnie, jak pomnik, z wpatrzoną
Źrenicą w niezmierzony pas pól, wolny, płodny,

Czy też w jarzmie, pług ciągnąc, z głową pochyloną
Idziesz, miarkując krok swój z krokiem człeka zgodny:
On pogania cię, kłuje, — czemu cię skarcono,
Zdajesz się pytać, wzrok nań zwracając łagodny.

Z wilgotnych, czarnych nozdrzy twych, smugą w przezroczu
Widzialną, płynie oddech; jako pieśń wesoła,
Przeciągłe ryki w jasnem powietrzu gdzieś giną;

A w słodyczy poważnych, błękitnych twych oczu
Zwierciedli się ta wielka cisza, co dokoła
Nad zieloną bez granic króluje równiną.




GIOSUÈ CARDUCCI. IL BOVE.


Io non lo dissi a voi, vigili stelle...



Panteizm.

Jam ci nie mówił, wszechwidzące słońce,
Jam się nie zwierzał, czujne gwiazdy, wam:
Imię jej, kwiecie, cudne, jaśniejące,
Kryję w swem łonie, bo chcę je mieć sam.

A jednak znana już gwiazd całej straży,
W noc cichą, ciemną, moja tajemnica,
O niej, zachodząc, w łunach słońce gwarzy
Z wschodzącą kulą srebrnego księżyca.

Na jasnych równiach, w gęstwie niedostępnéj
Krzew każdy o niej, każdy mówi kwiat;
Ptaki śpiewają: Poeto posępny,
I na cię słodki sen miłości padł.

Jam nic nie mówił, jednak boskim ruchem
Jej drogie imię brzmi na ziemi, niebie;
Wonnym akacyj sypiąc na mnie puchem,
Szepce mi wszechświat: Ona kocha ciebie!




GIOSUÈ CARDUCCI. PANTEISMO.


Era il giugno maturo, era un bel giorno...



Wspomnienia ze szkoły.

Był koniec czerwca, był czarownie piękny
Dzień messidora żyznego; weselnie
W objęciach słońca rozpłonęła ziemia.
Jak potok ognia, lało słońce blaski
Na rozpaloną niebios toń; pod boskim
Jego uśmiechem i morze się śmiało.
Ja się nie śmiałem, dziecko: ksiądz posępny
Chrapliwym głosem bluźnił amo, amas,
A w twarzy jego znać było znudzenie.
Tymczasem w okno szkoły zaglądała
Zuchwale wiśnia i koralowemi
Błyskała wabnie w słońcu owocami,
Tajemne baśnie szeleszcząc z wietrzykiem.
Tu, zapomniawszy o księdzu, o długich
Czarnych kolumnach nudnych konjugacyj,
Co wyglądały na zżółkłéj stronicy
Jak sznurki mrówek na glinie siwawej, —
Pełen pragnienia, puściłem za okno
Oczy i myśli, na góry, na niebo
I na błyszczącą smugę morza w dali.
Tysiącznych chórów ptasich harmonijne
Głosy mięszały się z światła powodzią.
Z rozśpiewanemi gniazdami ich stróże,
Prastare drzewa i młode krzewiny,

Zdały się gwarzyć, a pszczoły brzęczały,
Kwiaty wzdychały, śniąc o pocałunkach
Motyli; trawa i piasek złocisty
Tysiącem żywych roiły się istot
I drgały lekko pod tchnieniem miłości.
Jasne pagórki, w mgły owite góry,
Zbóż płowe łany, śród gajów i winnic
Płonących złotem sennie falujące,
Bór ciemny w dali, liście żywopłotów,
Bagno zielone, — wszystko w blaskach słońca
Zdało się święcić wieczną młodość swoją.
Nagle — sam nie wiem, w jaki sposób — z owej
Krynicy życia wytrysła mi w sercu
Przerażająca myśl o śmierci, z nią zaś
Myśl o bezkształtnej nadeszła nicości.
I naraz jąłem porównywać owo
Uczucie życia nieskończone z groźną
Martwotą: w czarnej widziałem już ziemi
Swe ciało nieme, zimne, nieruchome,
A tutaj śpiewy słyszałem wesołe
Ptaków, drzew gwary, rzek szumy przeciągłe,
I radość całą żywych istot, które
Boskiemi słońce oblegało blaski; —
I nagle-m pojął w całej pełni grozę
Śmierci i strach mię przejął rzeczywisty.
I jeszcze dzisiaj ta śmieszna dziecięcej
Fantazyi mara stoi mi w pamięci
I zawsze, niby strumień lodowatej
Wody, na sercu ołowiem mi cięży.



GIOSUÈ CARDUCCI. RIMEMBRANZE DI SCUOLA.


Co ’l raggio de l’april nuovo che inonda...



Idylla maremmańska.

Z blaskami nowej wiosny, których rosa
Różana pada w mą izbę, — jak żywa
Wstajesz mi w sercu, Maryo złotowłosa;

A serce, w którem burz tylu ogniwa
Starły twój obraz, o pierwsza miłości
Moja, — przy tobie słodko odpoczywa.

Gdzie-ś ty? Bez ślubu, męża, w samotności
Nie żyjesz dotąd: pewnie wieś rodzona
Szczęścia ci, matce i żonie, zazdrości;

Toć kształtne boki i pierś utoczona
Rozkoszy nazbyt aż obiecywały
Mężowi, gdy cię przyciśnie do łona.

Dzieciaków pewnie wisiał rój tam cały,
Silnych, co teraz wskakują na konie
Dzikie, w twem oku szukając pochwały.

Jak piękna byłaś, dziewczę, gdyś przez błonie,
Śród falujących zbóż, wolnym szła krokiem,
A z wieńcem kwiatów igrały twe dłonie!


Smukła, śmiejąca, z pod brwi ciemnych okiem,
W którem tęsknota namiętna się pali,
Spojrzałaś na mnie — błękitnem, głębokiem!

Jak modry chaber w kłosów płowej fali,
Tak mi to oko błysło lazurowe
Z twych złotych włosów: — przed tobą i daléj

Naokół skwary płonęły lipcowe;
Tu — owdzie — słońcem lśnił w liści gęstwinie
Kwiat granatowy, skry sypiąc różowe.

Gdyś przechodziła, jak na swą boginię
Patrzył paw’ piękny i ogon stuoczny
Otwierał, z krzykiem sunąc po drożynie.

Ach, jakiż odtąd mój żywot był mroczny,
Zimny i marny! O, było za żonę
Wziąć mi cię, Maryo, w tej dobie wyrocznéj!

Lepiej bez drogi przez puszcze zamglone
Za pierzchającym gnać bawołem czarnym,
Który się kryje w zarośla zgęstwione,

Niźli się pocić nad wierszykiem marnym!
Lepiej zapomnieć w pracy tajń wszechświata,
Niż — by ją pojąć — uznać się niezdarnym!

Teraz czerw’ myśli w głowie mi kołata,
Żre mózg — a jednak boleść wieści głucha,
Że to, co piszę, pisać — czasu strata.

Muskuły, serce zniszczył mi szał ducha,
Kości złamały społeczne niedole.
Próżno się szarpię i zrywam z łańcucha.


O wy, szumiące na wietrze topole
W alei długiej! Wiejska w cieniu ławo,
Gdzieśmy w niedzielę siadali w półkole!

Tu błoń zorana mieni się szarawo,
Tam wzgórz zielonych sznur, a owdzie morze
Z żaglami — w prawo cmentarz zrosły trawą!

O, błogo pędzić chwile w rozhoworze
Drużnym w południe, albo przy kominie
W wieczór zimowy, gdy wiatr dmie na dworze!

O, lepsza sława, gdy w wolnej godzinie
Maluję dzieciom prób ciężkich tysiące,
Trudów, zasadzek w górskiej rozpadlinie,

I, mówiąc, palcem wskazuję ziejące
Rany odyńca, co krwią broczy ziemię, —
Niż gdy w złośliwej satyrze zatrącę

Nędzne pismaków i świętoszków plemię!




GIOSUÈ CARDUCCI. IDILLIO MAREMMANO.


Lalage, io so qual sogno ti sorge dal cuore profondo...



Przed urną Percy Bysshe Shelleya.

Lalage, wiem, jaki sen ci w serca powstaje głębinie,
Wiem, jakie szczęście stracone błędna twa ściga źrenica.

Złudą jest chwila dzisiejsza; ledwie uderzy, już pierzchnie;
Tylko w przeszłości jest piękno, w śmierci jedynie jest prawda.

Stawia na górze stuleci Klio płomienna polotną
Stopę, i śpiewa, i dumne rozwiera skrzydła ku niebu.

Pod jej lotem przestwornym świat rozsiania, rozświeca
Swe cmentarzysko niezmierne, w twarz mu śmieje się słońce

Wieku nowego. O strofy, młodzieńczych lat moich myśli,
W kraj swoich dawnych miłości ulećcie teraz bezpiecznie;

Lećcie przez nieba, przez niebios wielką pogodę, gdzie piękny
Ostrów czarownie się jarzy w mórz tajemniczych odmęcie.


Wsparci na włóczniach tam Zygfryd i Achill, smukli i płowi,
Błądzą, śpiewy zawodząc, u moi za grzmiącego wybrzeży.

Kwiat temu daje Ofelia, bladego rzuciwszy kochanka,
Do tamtego od obiat Ifigeneja przychodzi.

Śród zielonej dąbrowy Roland z Hektorem coś gwarzą.
Djamentami i złotem roziskrza się w słońcu Durandal.

Andromacha tymczasem do piersi ciśnie synaczka,
Piękna Aida, bez ruchu, na męża srogiego spogląda.

Lear długowłosy się zwierza z niedoli swej Edypowi,
Edyp okiem niepewnem wciąż jeszcze Sfinksa szuka,

Zbożna woła Kordelia: — „Biada, pójdź, Antygono,
Pójdź, siostrzyco ma grecka! Zwiastujmyż ojcom raz pokój!“

Mirtów cieniem w zadumie Helena przechodzi z Izoldą,
Zachód różany z uśmiechem przegląda się w złotych ich włosach.

Patrzy na fale Helena; Izoldzie otwiera objęcia
Marek, i płowa głowa na długą brodę mu spada.

W jaśni miesięcznej nad brzegiem ze szkocką stoi królową
Klitemnestra; śnieżyste nurzają się w morzu ramiona,


Cofa się morze wezbrane krwią gorącą: żałosny
Jęk nieszczęsnych rozbrzmiewa wzdłuż skalistego wybrzeża.

O, daleka od życia, od twardych prac śmiertelników,
Wyspo kobiet przecudnych, wyspo cnych bohaterów,

Wyspo poetów! Pianami śnieży się ocean wkoło,
Klucze ptaków nieznanych pod niebem latają płomiennem.

Trzęsąc laurami niezmierna przewala się w dal epopeja,
Niby wichura majowa nad wielkiem niw falowaniem.

Jako gdy Wagner potężny dusz nagle tysiąc rozpęta
W łonie dźwięczących metali, — serce w człowieczej drga piersi.

Ach, lecz na ostrów ten żaden nie wstąpił już z nowych poetów,
Ty chyba jeden, Shelleyu, duchu potężny tytana

W ciała dziewiczej postaci: z boskich objęć Tetydy
W lot cię porwał Sofokles i w chóry wwiódł bohaterów.

O serc serce, nad urną, co zimne twe kryje popioły,
Wonie, ciepło i blaski wiosna śle rozkwiecona.

O serc serce! Promiennem — słońce, ojciec niebieski,
Miłowaniem cię tuli, biedne, nieme już serce.


Świeże pinie się chwieją w wielkich dziś Romy powiewach:
Ty wolnego nareszcie, gdzieżeś jest, świata poeto?

Gdzie-ś jest? czyli mnie słyszysz? Wzrok mój pierzcha wilgotny
Po za mur aureliański na chmurną, daleką równinę.



GIOSUÈ CARDUCCI. PRESSO L’URNA DI PERCY

BYSSHE SHELLEY.


Sta Federico imperatore in Como...



Rada.

Pod Como legł obozem cesarz Rudobrody.
Do Medyolanu goniec biegi przez góry, wody,
Jak wicher, i do miasta wleciał błyskawicą.
— „Obywatele!“ — wołał, wciąż pędząc ulicą, —
„Do konsula Gherarda wiedźcie mię co żywo.“
Konsul na wielkim placu był właśnie. Nad grzywą
Rumaka pochylony, goniec zdał mu z siodła
Sprawę — i pędził dalej, gdzie go droga wiodła.
Konsul dał znak natychmiast — wzruszył się gród cały:
„Na radę wszyscy!“ — trąby rozgłośnie zabrzmiały.

„Na radę wszyscy!“ — trąby rozgłośnie zabrzmiały.
Lecz nie wstał jeszcze z gruzów dom radny w spaniały
Z potężną kolumnadą, nie było mównicy,
Nie było dzwonu, ni też wysmukłej wieżycy,
Na któréj niegdyś wisiał. Więc na gołej ziemi,
Śród złomów, gruzów, chwastów, między drewnianemi
Domkami, w zacieśnionej uliczce bez końca,
Radzili w złotych blaskach majowego słońca
Rajcowie Medyolanu. Przez okna dokoła
Patrzała gawiedź kobiet i dzieci wesoła.

„Obywatele“ — konsul rzekł posępnie, — „stali
Goście do nas, wraz z wiosną, Niemcy zawitali,

Jak co rok. W norach swoich północnych święcili
Zbójcy Wielkanoc, poczem nie zwlekając chwili
Spadli na nas piorunem. Dwaj podli biskupi
Przez Engadyn ich wiedli. O! tych każdy kupi.
Wierne serce i nową potęgę wojskową
Pozyskał Rudobrody z piękną cesarzową;
Como idzie z nim, Ligę rzuciwszy kryjomo.“ —
Tu krzyknął lud zebrany: „Zatrata na Como!“ —

„Obywatele“ — znowu konsul ciągnął daléj, —
„Skoro Niemcy swe wojsko pod Como zebrali,
Wnet wpadną na margrabiów najbliższych granicy,
Na Monferrat i Pawię. Więc, Medyolańczycy,
Postanowić nam trzeba, czy mamy próżniaczo
Czekać z bronią, aż Niemcy przyjść tu do nas raczą,
Słać posłów do cesarza, czy też za murami,
W otwartem polu, zbrojnie spotkać się z wrogami?“ —
„W otwarłem polu!“ — krzyknął z zapałem lud cały,
„W otwarłem polu zbrojnie dobijać się chwały!“

Tutaj wystąpił na przód Alberto Giussano.
Głową i ramionami przewyższył zebraną
Wkoło konsula rajców gromadę swarliwą.
Potężny, jak latarni wieżyca nad grzywą
Fal rozhukanych, stał tam, hełm trzymając w dłoni;
Włos ciemny, połyskliwy, spływa mu ze skroni
Na kark tęgi, szeroki i barki potężne;
Słońce świeci mu w lice otwarte i mężne
I w tysiąc blasków igra wkoło jego głowy.
Jak straszna burza letnia huczy głos gromowy.

„Medyolańczycy, bracia! Wszak nie zapomniano
„U nas pierwszego marca?“ — rzekł Albert Giussano —

„Gdy pojechali nasi nędzni konsulowie
Do Lodi i tam mieczów dobywszy w połowie
Przysięgali mu wierność. We cztery dni potem
Pojechało nas trzystu, by wspaniałych, złotem
Wyszywanych, trzydzieści sześć naszych sztandarów
Pod nogi jemu rzucić. Oprócz innych darów,
Burmistrz Guitelmo podał mu od zburzonego
Miasta klucze na tacy. Wszystko do niczego.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano, —
„Ów dzień szóstego marca? Chciał, by mu oddano
Na łaskę i niełaskę — lud, wojsko, sztandary!
Z trzech bram miasta rajcowie wyszli, jak ofiary,
Carroccio jak do boju strojne chorągwiami
I masy ludu smutne, płaczące, z krzyżami.
Po raz ostatni przed nim z carroccio zabrzmiały
Trąby — i zadrżał nagle, pochylił się cały
Wyniosły maszt sztandaru i dumnie wiejąca
Chorągiew nasza padła. On dotknął jej końca.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano, —
„Jak w pokutnej odzieży, z twarzą łzami zlaną,
Bosi, w strykach na szyi, na głowie z popiołem,
W proch padaliśmy przed nim i pokornie czołem
Biliśmy w ziemię, albo jak wznosząc ramiona
O litość go błagała ludność przerażona.
Rajcy, księża, rycerze, wszystko naokoło
Płakało. Głuchy na to, stał dumnie, wesoło,
Od cesarskiej chorągwi nie ruszając krokiem,
I patrzał na nas zimno swem błyszczącem okiem.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano, —
„Jak nazajutrz hańbiące prośby powtarzano.

Ujrzawszy cesarzową, co na nas patrzała
Z za krat okiennych, ludność klękła przed nią cała
I błagała, by rzekła doń za nami słowo:
— O piękna, jasnowłosa, wierna cesarzowo,
Przynajmniéj nad naszemi zlituj się żonami! —
Cofnęła się od okna; a on, chcąc z wojskami
Przejść przez miasto swobodnie, kazał zwalić mury
I bramy, co tak dumnie strzelały do góry.“

„Czy pamiętacie?“ — mówił Alberto Giussano, —
„Dziewięć dni czekaliśmy; na dziesiąty rano
Przyszedł wyrok (już z wojskiem cały rój wasali
Biskupów, książąt — odszedł): — W osiem dni najdaléj,
Zabrawszy rzeczy, z miasta precz ma iść, co żywie;
Tak cesarz pan rozkazać raczył miłościwie. —
U Sant’Ambrogio z jękiem tłumy się skupiły,
Obejmowały płacząc ołtarze, mogiły;
Lecz i z kościoła wnet ich wyrzuciła rada
Wściekłych, jak psy, żołdaków niemieckich gromada.“

„Czy pamiętacie“ — mówił Alberto Giussano,
„Smutną kwietnią niedzielę, gdy opłakiwano
Razem mękę Chrystusa z męką Medyolanu?
Ze wszystkich cudnych świątyń, poświęconych Panu,
Trzysta wieżyc wyniosłych z łoskotem runęło;
To nie koniec — straszliwsze ujrzeliśmy dzieło:
Przez gęstą, białą dymu, kurzawy oponę
Wyjrzały nasze domy w gruzach, rozwalone,
Jakby stosy szkieletów gdzieś w trupiarni staréj,
A pod niemi z mieszkańców tysiączne ofiary.“

Tak mówił pełen bólu Alberto Giussano.
W końcu zakrył rękoma twarz łzami zalaną

I zaszlochał; przed ludem stał całym, a przecie
Nic wstydził się, lecz płakał, szlochał, jako dziecię.
I wszczął się rozgwar głuchy, jakby oddalony
Ryk stada dzikich zwierząt; przez okna, balkony
Wyjrzały zewsząd blade, wynędzniałe lica
Kobiet — a każdéj wielka, rozwarta źrenica
Zdawała się skry sypać, grozić niechętnemu.
Wszystkie krzyczały: „Śmierć mu! śmierć Rudobrodemu!“

„Teraz już“ — rzekł z zapałem Alberto Giussano, —
„Teraz już ja nie płaczę. Tak, nas zwyciężano,
Lecz dzisiaj na nas kolej — i my zwyciężymy!
Patrzcie: ocieram oczy i patrząc przez dymy
W górę na złote słońce, klnę się blaskiem jego:
— Będą mieć nasi zmarli już dnia jutrzejszego
Dobrą wieczorem w czyscu o bitwie nowinę,
Ja sam ją im zaniosę — bo ja pierwszy zginę!“
Lud krzyknął: „Lepiej posłać tam cesarskich pono!“
Z uśmiechem zaszło słońce po za Resegoną.




GIOSUÈ CARDUCCI. IL PARLAMENTO.


Dirmelo tu, che muore...



Daleki pieśni zgon!

Mówisz, że kona pieśń natchniona,
Że wkrótce grób ją skryje!
Nie, póki jeszcze w głębi łona
Ludzkiego serce bije;
Nie, póki zcicha w niem pobrzmiewa
Wewnętrznej gędźby ton,
Nie, piękna moja czarnobrewa, —
Daleki pieśni zgon!

Nie, póki w marzeń mgłę różową
Fantazya stroi skronie,
Póki srebrzyście nam nad głową
Gwiazdami niebo płonie;
Póki wieczornych zórz purpury
Czerwienią niebios skłon,
A stad dzwoneczki mają góry, —
Daleki pieśni zgon!

Nie, póki duch w dniach przeszłych gości
I zwiedza ich świątnice,
I wzlata chętnie w mgły przyszłości,
A los ma tajemnice;
Nie, póki żyją święte ślady
W italskich głębi łon,

Które tam wyrył Dante blady, —
Daleki pieśni zgon!

Nie, póki morze w skał urwisko
Uderza z gędźbą szumną;
Póki się miłość nad kołyską
Chyli, a ból nad trumną;
Póki gniazd szczebiot mają drzewa,
A ziemia kwiecia plon,
Póki twój płacz i śmiech pobrzmiewa, —
Daleki pieśni zgon!




BERNARDINO ZENDRINI. LA POESIA NON MUORE.


Ad occidente il ciel si discolora...



Wieczór.


Dzwony z Orii.

Toń nieba na zachodzie szarzeć poczyna.
Schodzi godzina — ciemności.
Ode złego, Panie,
Zbaw — usłysz wołanie!
Módlmy się.

Dzwony z Oslena.

Nasze nad otchłanią
Głosy się bałwanią,
Poprzed opuszczoną, samotną przystanią.
Ode złego, Panie,
Zbaw — usłysz wołanie!
Módlmy się.

Dzwony z Furyi.

Nasz jęk oddalony,
Od gór mrocznych strony,
Przyjmij litośnie.
Ode złego, Panie,
Zbaw — tak niech się stanie!
Módlmy się.

Echa dolin.

Módlmy się.

Wszystkie dzwony.

Światła zrodziny i światła konanie;
Z jutrzni, z zachodów — cóż, cóż pozostanie?
Wszystko, o Panie,
Okrom Wieczności, w świata dziedzinie
Daremnie ginie
I marnie.

Echa dolin.

I marnie.

Wszystkie dzwony.

Módlmy się, módlmy, we łzach i skrusze,
Nad fal otchłanią, na gór wyżynie,
Za żywych i za umarłych,
Za tyle win ukrytych, za zbolałe dusze.
Litości, Panie!
W sobie zadufanie,
Co cię nie wzywa w męce człowieczej,
Wszelkie obłąkanie,
Co tobie przeczy,
Wszelkie miłowanie
Ziemskich jeno rzeczy,
Przebacz, o Święty.

Echa dolin.

O Święty.

Wszystkie dzwony.

Módlmy się za śpiące
W grobach na wsze strony,
Których winę, niewinę mącą tu obrońce,

A których, Utajony,
Ty sam jeno znasz.

Echa dolin.

Sam jeno znasz.

Wszystkie dzwony.

Za mękę módlmy się świata,
Która epoki wsze brata,
Którą wszystko przeżywa, czuje,
Którą kocha, której się korzy,
Wszechmocnej tajnej woli Bożéj.
Pokój niech będzie na falach, gór wyży.
I naszej także rozdzwonionej śpiży
Pokój.

Echa dolin.

Pokój.




ANTONIO FOGAZZARO. A SERA.


Sebben rido cosi, sospiro nel mio cuore...



Menuet.
WIEK XVIII. — FESTYN TANECZNY.
Scena przedstawia elegancki gabinet na parterze, między salą balową, zatłoczoną ludźmi, a ogrodem. Muzyka. Kawaler i dania tańczą menueta.
Dama, tańcząc:

Chociaż uśmiecham się niby, westchnienie mam w głębi serca.

Kawaler, tańcząc:

Chociaż uśmiecham się niby, ból śmiechu pierś mi przewierca.

(Ukłony.)

O pani, pokłon ci składam.

Dama

Pokłon ci składam, o panie.

Kawaler.

Jakiż to festyn wspaniały, jak słodkie muzyki granie!

(Tańcząc, zbliżają się do siebie.)

Jutro już będę daleko, w myśli cię chwytam w ramiona,
Całuję oczy twe, piersi, weź duszę moją, bo kona.

(Oddalają się od siebie.)

O, ten mus śmiać się i tańczyć, kiedy szloch usta mi krzywi.

Dama, ironicznie:

Tak, trzeba śmiać się i tańczyć; jesteśmy tacy szczęśliwi!

(Ukłony.)
Kawaler.

Pokłon ci pani, oddaję.

Dama.

Pokłon oddaję ci, panie
Oh, ileż wdzięku i jęku z tych trylów skrzypcowych kanie!

(Zbliżają się.)
Kawaler.

Zgódź się, ubóstwiam cię, błagam, jedź ze mną, jeśli mię kochasz!

Dama.

Nie mów tak, wieczne nieszczęście w tym krzyku serca mi szlochasz.

(Oddalają się.)

Jakiż menuet wesoły, czasem wszak plącze w nim męka.

Kawaler.

Jakiż wesoły menuet, lecz serce jednak mi pęka.

(Ukłony.)

O pani, pokłon racz przyjąć.

Dama.

Racz przyjąć pokłon, o panie.
Patrz, patrz, rój masek skrzydlaty z ogrodu wbiegł niespodzianie.

(Wpada maskarada Zefirów.)
Zefiry.

Wietrzyki my, pośredniki — od mrozu w nagły skwar,
Z zacienia w światła żar,
Ze smętku w szczęścia sny;
Na serca tchniemy czar,
Upojeń, szałów tchy;
Wenery myśmy posły, rój lekkich Amora mar.
Gdy lęka się i nie śmie z warg trysnąć jak sto słońc
Jęk słodkich serca żądz,
Gdy schnie i rwie się mrąc
Głos pałających łon,
Szalony pragnień ton, —
Pragnienia i westchnienia my wam szepczemy drżąc.
Wkrąg ponęt swych i tajni ten świat radosny tka
Zawoje, gęste niby mgła,
I źle naruszać je.
Skromności sroga gra
Próżno przeciwić się chce;
Myśmy wiewy niewinne, wiejące z niebios dna.

(Zefiry wybiegają.)
Dama, tańcząc.

Uśmiechnij się pan! oblubieńcem wszak byłeś mym od wieka.

Kawaler.

Wypadek dość osobliwy, lecz śmiać się? — chyba z człowieka!

(Ukłony.)

Pokłon ci składam, o pani.

Dama.

O panie, pokłon ci składam.

(Cicho.)

Śmieje się, tak; te Zefiry los zesłał; jaki, nie badam.

(Zbliżają się.)

Śmieję się, tak; dokąd pójdziesz, pójdę za tobą po świecie!
Śmieję się, tak! — Ukochany!! — Już nie porzucisz mię przecie!

(Zbliżają się. Ukłony.)

Pokłon ci, panie, oddaję.

Kawaler.

Pokłon oddaję ci, pani.

(Cichuteńko:)

Boże! skrzypcowy tryl kona w szalonej szczęścia otchłani!




ANT. FOGAZZARO, BOCCHERINI. MINUETTO IN LA.


E rivedrò la mia città nativa...



Liworno.

I ujrzę znów rodzinne miasto moje,
Ciebie, ty piękny, wrzawy pełny grodzie,
Morze rozlane i czarowne zdroje
Wybrzeży, skryte w roślin tajemnej pogodzie.
Znów szczęsnym zgiełkiem portu się upoję,
Gdzie na stojącej oleistej wodzie
Rej gęstwą lasy masztowe się zębią
Przed wielką, uroczystą widnokręgów głębią.

I ujrzę też pań świetnych gwarne roje,
Ożywiające ulic rozłożystość,
W twarzach miłosne ujrzę nieukoje,
W powietrzu ujrzę żarnych lat ognistość,
Lecz ciebie już nie ujrzę, słodkie kwiecie moje,
Karmione przez tych wiew ów jasną, wonną czystość,
Z których wyrwano cię, siostrzyczko biedna,
By — młodą, piękną — powieść, gdzie śmierć wszystko jedna.




GIOVANNI MARRADI. LIVORNO.


Qui dove al soffio alpestre rimorniora il magnifico...



Symfoniczność.

Tu, gdzie pod tchnieniem alpejskiem odszmernie wzdycha wspaniałe
Borów prastarych listowie w rozfalowaniu szerokiem,
W mrocznych zacisznych samotniach śpiewają wiersze na chwałę,
By harf eolskich rozdrgania pod wichru rwącym potokiem.

A kiedy wkrąg skaczą wody w modrych zwierciadeł tysiące,
Pełniąc odwieczne milczenia rozśpiewnych plusków swych burzą,
Rwą się rymy zwycięskie — i, niby echa dzwoniące
Śpiżów dzwonnicznych, gonią się, wołają i wzajem wtórzą.

Nic tu ze strapień daremnych nieposłusznego półwiersza,
Co pełznie z piersi ułomnych, bez głosu, skrzydeł i ducha!
Oh, jakaż moc symfonicznej poezyi dzika, najszczersza,
Z wichrów tych, siklaw i borów niepowstrzymanie wybucha!


Kantykiem wiersz jest, jest nutą hymnów muzyckich wezbrania,
Które od ziemi ku niebu burzliwie wzbijają się wzwyż;
Głosem jest świetlnym, co drga, wzlatuje, wszystko ochłania,
Co mknie w ślad Ideału w wyżynne bezbrzeża cisz.




GIOVANNI MARRADI. SINFONIALE.


E mentre il silenzio sopisce in profonda...



Na łodzi.

I podczas gdy milczenie w głębokiej słodyczy
Usypia rzeczy zwiane w gęstej zmierzchu mgle,
Na płynnem srebrze morza, co z niebem graniczy,
W samo serce tej nocy fantastycznej mknę.

Pchnięta wiosłem łagodnie, łódka się kołysze
Na wodach ślizga lekko, wzlatuje na wpół
Między niebem, co w szklistą kabłączy się niszę,
I przezroczą otchłanią, co ucieka w dół.

Tam w dole pod wód tonią lazurzy się cicho
Drugich, zaklęsłych niebios bezdenniejszy czar,
Gwiazdy-topielce skrzą się niezłamaną pychą
I zawrót głowy budzą, gdyś oczy w nie wparł.

I dusza, rozbłąkana z rytmem falowania,
Pośród dwóch firmamentów zawieszona tak,
Gwiazdom, których rój świetny zewsząd ją ochłania.
Opowiada w milczeniu snów swych dziennych szlak.




GIOVANNI MARRADI. VOGATA.


È ben questa la chiesa. Ecco le squadre...



Kościół wspomnień.

Tak, to ten kościół. Pomnę ciżbne stadko
Aniołów sądu, pomnę trąb mosiądze,
Grzmiące nad światem, z krwawej chmury, żądzę
Gniewu i pomsty, jaką Pan wre rzadko.

Poznaję wszystko, ja, co tu się stałem
Dawno nieznanym. Na pamiętne brzmienia,
Co się z piszczałek organowych leją,
Wraca dziecięctwo; w oku osłupiałem
Wskrzesi rój aniołów, świecący z zacienia
Lazurem oczu i nimbów zawieją.
I zdaje mi się, że nawy aleją,
Śród chórów zbożnych, dawno oniemiały,
Lecz który uszy me wnet odpoznały,
Wzbił się kobiecy słodki głos... — Oh, matko!




GIOVANNI MARRADI. LA CHIESA DEI RICORDI.


Stanno le Inaccessibili ai confini...



Gorgony.

Stoją te Niedosiężne na świata rubieży,
Czuwając nieruchomo wlepioną źrenicą,
Czy kto ku nim nie zmierza, na skraj tej otchłani
Bezkształtu, kędy żadne już gwiazdy nie świécą.

Stheno, z okiem ukryłem w wichru włosów pląsie,
Wyciąga białą rękę zaklinania gestem,
Od którego pierścienie czarnoksięskie skrzą się.
Milczy, nikt z ludzi dotąd nie posłyszał jeszcze
Przerażenie budzących głosu jej rozdźwięków.

Euryale, śnieżystsza nad przedświtu dreszcze,
Pod symboliczną z kości słoniowej koroną,
Kędy drogie kamienie zaczarowali płoną,
Agat, ametyst święty, alektorya biała,
Która nierozerwalnie w więzy tajemnicze,
Gdyby w kajdany z ognia, serca ludzkie zwiera,
Euryale obraca bolesne oblicze
Ku ziemi. Ona także trwa w milczeniu głuchem,
Lecz na czole jej często jakiś cień się kładzie.

A Meduza podnosi twarz wyniosłą ruchem
Nieuśmierzonej nigdy pogróżki straszliwéj
I w niebios czerni daje niewyraźne znaki.

I mruczy, a ten pomruk mrozi serc porywy,
Rażonych przez miażdżące nagłych lęków pięście.

Śród nocy, wielki płomień chwieje się niepewnie,
Gdyby latarnia morska wróżąca nieszczęście.




DIEGO ANGELLI. LE GORGONI.

Składano i tłoczono,
pod kierunkiem autora.
w drukarni naukowej
Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
dla wydawcy j. mortkowicza,
i ukończono pracę d. 1 Sierpnia roku 1921.





  1. Przypis własny WikiźródełCytat z poematu Johna Keatsa Endymion: A thing of beauty is a joy for ever:





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: zbiorowy i tłumacza: Zenon Przesmycki.