Strona:PL Miriam - U poetów.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy lud praw potrzebuje, lub gnie się pod ciosem,
Wznoszę oczy ku niebu, duch twój mnie owiewa;
Ziemia chwieje się wówczas, słońce się zaćmiewa.
Anieli mi zazdroszczą, lecz gną się przed żywym,
A jednak ja, o Panie, nie jestem szczęśliwym;
Z twej woli-m się zestarzał samotny choć silny,
O, dozwól mi już zasnąć snem ciszy mogilnéj.

„Od owej, gdy w pasterza duch twój wstąpił, chwili
Ludzie: „On nam jest obcy“, pocichu gwarzyli
I spuszczali źrenice przed ogniem mych oczu,
Goś więcej, niż mą duszę, widząc w ich przezroczu.
Widziałem, jak schły źródła miłości, przyjaźni;
Dziewy się zasłaniały, lękając się kaźni.
Owinąwszy się tedy w obłok niedostępny,
Szedłem przed ludem, smutny, sam w sławie posępnéj,
I mówiłem do siebie; „Czegóż chcieć mi jeszcze?“
By śnić u łon, zbyt ciężkie czoło moje wieszcze,
Dłoń ma przeraża dłonie, których się dotyka,
Pioruny na mych ustach, w głosie burza dzika;
To też, zamiast mię kochać, lud z trwogą tajemną,
Gdy otwieram ramiona, pada w proch przede mną.
O Panie! żyłem długo samotny, choć silny
O, dozwól mi już zasnąć snem ciszy mogilnéj!“

A lud czekał — i w trwodze, że kaźń spadnie sroga
Nie śmiał patrzeć na górę zazdrosnego Boga;
Bo, gdy tylko wzniósł oczy, skraje czarne chmury
Drgały wnet, i zdwajał się grzmotów huk ponury,
I węże piorunowe, oślepiając oczy,
Wkrąg czół nakształt ognistych wiły się warkocze