Koroniarz w Galicyi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tom
Indeks stron




KORONIARZ W GALICYI
czyli
POWAGI POWIATOWE.






ROZDZIAŁ I,


nader ważny dla tych, którzy pragną rozumieć koniec tej powieści.


Miło zapewne będzie szanownym czytelnikom i czytelniczkom, jeżeli bez wszelkiej przedmowy i zwykłych ceremonij autorskich, zapoznam ich od razu z niepospolicie przyzwoitym młodzieńcem, którego przygody, według własnych jego zeznań spisane i należytemi komentarzami objaśnione, powierzam niniejszem prasie drukarskiej pod tytułem po części — przyznaję się — naśladowanym z fejletonów Dziennika Poznańskiego. Jednę tylko małą zrobiłem zmianę — zamiast „Emigrant“ napisałem „Koroniarz w Galicyi“, bo wolno może Koroniarzowi uważać się za „emigranta“, gdy jest po tej stronie kordonu, ale nie wolno Galicyaninowi nazywać emigrantem nikogo, kto przybywa z Królestwa, z Poznańskiego, z Prus, z Litwy, z ziem Zabranych. Polak w polskim kraju nie może być tak nazywanym, i sam siebie tak nazywać nie powinien, chyba że jest przypadkowo niemieckim Grafem i że mu się daje w znaki nietolerancya instytutów kredytowych, urzędujących w niezrozumiałym dla niego języku polskim. Taki Graf jest tutaj prawdziwym emigrantem, nieszczęśliwą istotą, pozbawioną towarzystwa ludzi, pokrewnych jej wyobrażeniami, mową i obyczajami, skazaną na obcowanie chyba z pensyonowanemi landsdragonami od ś. p. urzędów cyrkularnych lub Büchsenspannerami wielkich panów — bo innych Niemców nie wiele znajdzie się w Galicyi. Ale ponieważ te małe niedogodności społeczne nie dają się bynajmniej czuć Koroniarzom, Litwinom itd., więc ci nie są emigrantami i sam tytuł komedyi, „Emigrant w Galicyi“ jest kolosalną niedorzecznością.
Mój Koroniarz — czas bowiem przystąpić raz do niego — nazywa się Artur Kukielski, jest młody, średniego wzrostu, brunet, ubiera się ile możności najwytworniej i używa ciemnoszafirowego pince-nez, który odejmuje od oczów tylko wtenczas, gdy chce naprawdę zobaczyć jaki przedmiot. Ruchy i maniery jego pełne są przesadnej, afektowanej elegancyi. Nie mówi inaczej, jak tylko pięknie zaokrąglonemi frazesami, i mówi rzadko kiedy o czem innem, jak tylko o sobie samym. Nie jest on zresztą — broń Boże — typem „przeciętnym“ Koroniarza, tak jak my go sobie tu w Galicyi przedstawiamy. Nie jest ani tak żywym i wesołym, ani tak otwartym i serdecznym. Fanfaronuje wprawdzie trochę, lecz po cichu, i popiera wszystkie swoje opowiadania tak szczegółowemi datami co do czasu, miejsca i innych towarzyszących okoliczności, że nietylko słuchacz, ale i on sam musi wierzyć wszystkiemu, co mówi. To daje mu pewną wyższość nad krzykliwymi trochę i burzliwymi braćmi zakordonowymi, których mieliśmy sposobność poznać bliżej w oddziałach powstańczych. Co do mnie, zaraz na pierwszym wstępie powziąłem to głębokie przekonanie, że p. Artur Kukielski jest bardzo wykształconym młodzieńcem, należącym z urodzenia, majątku i sposobu życia do śmietanki towarzystwa warszawskiego — Sam mi to zresztą powiedział, częścią po polsku częścią zaś po francusku, a ta druga część przekonała mię oczywiście jeszcze mocniej, niż pierwsza. Przybył on był do Galicyi jako jeden z rozbitków pewnego oddziału w Sandomierskiem, który po długiej i świetnej kampanii uległ niezmiernej przemocy moskiewskiej. Zaimponował mi od razu, i zaimponowało mi w jego osobie królestwo Kongresowe. Mój Boże, pomyślałem sobie, kiedyż to u nas przyjdzie do tego, by członkowie lwowskiego jockey–clubu tak gorąco służyli sprawie narodowej, i tak ochoczo porzucali wystawne i wykwintne swoje życie dla trudów i niebezpieczeństw obozowych! Rozczulony do żywego, kazałem zaprządz konie do bryczki (trzymałem bowiem wówczas małą dzierżawę w Rzeszowskiem i nie zajmowałem się jeszcze literaturą), i sam odwiozłem p. Artura Kukielskiego do Lwowa, dokąd powoływała go konieczna potrzeba widzenia się z jakimś szefem sztabu. Dygnitarza tego odszukaliśmy z łatwością, i ja, pożegnawszy się naówczas z p. Arturem, straciłem go z oczów na lat sześć niespełna, tak, że dopiero teraz, po zasiągnięciu informacyi w różnych okolicach kraju, i po krótkiem widzeniu się z nim samym we Lwowie w zimie r. b. — mogę uzupełnić jego życiorys, z którego początkiem wówczas mię obznajomił. Co się zresztą tyczy tego początku, to lepiej może będzie pomówić o nim później, przy zdarzającej się sposobności; teraz zaś przystąpmy do stwierdzonej, autentycznej zupełnie historyi pobytu pana Kukielskiego w Galicyi.
Wymaga to zresztą niektórych wyjaśnień strategicznych i politycznych co do epoki, w której przypada nasza powieść. Był to rok 1863. W całej Polsce odgrywał się krwawy i straszny dramat, o zakroju trochę szekspirowskim, bo obok scen wzniosłych i tragicznych, nie brakło i komicznych. Rzecz oczywista, że tamte działy się wszystkie za kordonem, a tych wyłączną widownią była Galicya.
Najtragikomiczniejszą stroną ruchu galicyjskiego były organizujące i dezorganizujące się bez końca niektóre korpusy, których nigdy nie pokazywano Moskalom, i które trzymano zawsze niby w pogotowiu od strony krajów Zabranych, ażeby niemi „szachować“ siły moskiewskie na Podolu, Wołyniu i Ukrainie. Korpusy te pochłaniały największą część pieniędzy, przeznaczonych na cele powstańcze, i wysyłano do nich mnóstwo ludzi, którzyby się byli daleko lepiej przydali w Królestwie. Po ośm i po dziesięć miesięcy trwała taka organizacya, ochotnicy niecierpliwili się, gorętsi i niesforniejsi uciekali z kwater i na własną rękę starali się dostać na teatr wojny, a rozkaz do wymarszu nie przychodził i — nigdy nie przyszedł.
Nie wiem, czy pan Artur Kukielski pragnął tego, czyli też może stało się to przeciw jego woli, ale dość, że zaraz po swojem przybyciu do Lwowa otrzymał od sztabu nominacyę na majora i rozkaz udania się do jednego z tych oddziałów „szachujących“ Moskwę, w dość odległej części kraju. Odesłano do komisyi „ekspedycyjnej“, ta odesłała go do jakiejś drugiej komisyi, a ta znowu odesłała go do jakiegoś komisarza, którego na żaden sposób nie mógł odszukać, bo go nie było we Lwowie — wyjechał był na wieś, czy do wód. Koroniarzowi wydało się to rzeczą niesłychaną, że władze narodowe tak opieszale biorą się do dzieła, skoro chodzi o wysłanie majora, jadącego z ważną misyą do oddziału. Zaniósł tedy skargę do wszystkich instancyj, a instancye rozpoczęły między sobą bardzo energiczną i gorliwą korespondencyę w celu wyświecenia tej sprawy. Komisarz rządu narodowego zmuszony był interweniować, i otrzymał odpowiedź, że mu nic do tego, bo Galicya ma swoją autonomię, a autonomiczne komisye lepiej są obznajomione ze stosunkami miejscowemi, niż centralistyczne władze warszawskie. Tu znowu ze sztabu wysłano energiczną notę i naganę do komisyi „ekspedycyjnej“, a ta odpowiedziała niemniej energicznem przedstawieniem. Sztab powtórzył kategorycznie swój rozkaz, ale ten, przez pomyłkę czy przypadek, dostał się do rąk c. k. austryackiej dyrekcyi policyi i nie odniósł pożądanego skutku. P. Artur Kukielski chodził tymczasem z kawiarni Müllera do Jezuickiego ogrodu, a z Jezuickiego ogrodu napowrót do kawiarni, i sarkał na „Galileję“, nazywając niedołęztwem i nieporządkiem to, co w gruncie było przecież wierną kopią cywilnej i wojskowej organizacyi, używanej od wieków w całem państwie Austryackiem! Na domiar nieszczęścia, wypłoszyła go rewizya policyjna z hotelu, w którym mieszkał, tak, że nie mógł już znaleźć nietylko owego komisarza, ale nawet noclegu. Dopiero w tej ostateczności zmiłowała się nad nim autonomia galicyjska, w postaci dwóch pań wcale przystojnych, które przechadzając się w wieczór w ogrodzie Jezuickim, spostrzegłszy młodzieńca z miną bardzo rzadką, ukrywającego się w krzakach i domyśliwszy się, że to powstaniec potrzebujący przytułku, zabrały go z sobą.
Ktokolwiek miał kiedy przed sobą perspektywę przespania się na ławeczce w ogrodzie, lub według okoliczności w kordygardzie, ten przyzna, że nicby mu nie mogło być przyjemniejszem, jak ujrzeć nagle dwie piękne damy, zapraszające go uprzejmie, by szedł z niemi i przyjął u nich schronienie. Nie jeden wolałby może, ażeby Opatrzność przystępowała w takich razach w liczbie pojedynczej, ale p. Artur nie czuł w tj chwili najmniejszej urazy do losu w ogólności, a do autonomii galicyjskiej w szczególności, za to, że go obdarzyły aż dwiema naraz opiekunkami.
Miał on do tego tem mniej powodu, gdy obydwie jego wybawczynie, choć mocno różniące się wiekiem, były zarówno powabne. Starsza, słuszna szatynka o bardzo dużych i bardzo czarnych oczach, przecudnie oprawnych, miała płeć śnieżnej prawie białości, nosek cokolwiek zadarty i owe dołki w policzkach, które według znawców, same przez się zawierać mają miliony innych wdzięków, a które na każdy sposób świadczą przynajmniej korzystnie o pełności i zaokrągleniu wszystkich kształtów, mniej podpadających powierzchownej krytyce, a jednak potrzebujących pełności i zaokrąglenia. Młodsza wybawczyni pana Artura była zaledwie podlotkiem, twarzyczka jej świeża, jak rozkwitający się właśnie pączek, składała się z najregularniejszych w świecie rysów, włosy miała bardzo jasne a oczy niebieskie, patrzące w świat jakby dwa znaki zapytania, położone przez ciekawego komentatora przy niezrozumiałym jakim frazesie. Jeden z powieściopisarzy kolegów moich twierdzi, że niema nic bardziej zachwycającego, jak takie oczy, niby trochę zagapione, a niby zdradzające, że wiedzą, na co patrzą.
P. Artur Kukielski był także zachwycony, a to pojawienie się tych dwóch piękności w ogóle, jakoteż dotkniętemi powyżej szczegółami, że zapomniał na chwilę o własnej swojej osobie i w krótkości tylko opowiedział, iż jest powstańcem, pochodzi z Królestwa, zmuszony jest ukrywać swoje właściwe nazwisko i podpisuje się tymczasem pseudonimem: Jan Wara. Nie omieszkał atoli dać do zrozumienia swoim opiekunkom, że mają do czynienia z człowiekiem wielkiej wagi, i że policya moskiewska i austryacka nie zajmuje się w tej chwili niczem innem, jak odszukaniem Jana Wary. Muszę nadmienić przy tej sposobności, że p. Artur nie wahał się ani chwili, by poczynić wszystkie te kompromitujące go zeznania, choć nie mógł jeszcze wiedzieć, z kim ma do czynienia. Opiekunki jego przejęły się także od razu niezmierną troskliwością o los młodzieńca, którego przypadek poruczył ich staraniu. Wzięły go między siebie, jak gdyby go chciały zasłonić od spojrzeń c. k. organów bezpieczeństwa, patrolujących po ogrodzie. Rozmawiając ciągle, zaprowadziły go aż do swego pomieszkania, które znajdowało się przy ulicy Jezuickiej.
Tam ulokowano natychmiast i ugoszczono jak najlepiej p. Artura Kukielskiego, vulgo Jana Warę, usiłowano go najprzód zakarmić na śmierć, kazano mu potem palić najlepsze cygara, jakie się znalazły w trafice, i nalegano na niego, ażeby się bez wszelkiej ceremonii położył na sofie w salonie, bo musi być bardzo zmęczony po kampanii w Sandomierskiem. Dowiedział się przy tem, że jest w domu pani Małgorzaty Szeliszczyńskiej, primo voto Trzeszczyńskiej, i że młoda jej towarzyszka jest to panna Celina Trzeszczyńska, córka pana Trzeszczyńskiego z jakiegoś jeszcze dawniejszego małżeństwa. Pokazało się oprócz tego przy apelu familijnym, który miał miejsce przy herbacie, iż kółko rodzinne pani Małgorzaty składało się z dość licznego potomstwa, pochodzącego z dwóch jej małżeństw i z dwóch małżeństw pana Trzeszczyńskiego.
Galicyanin byłby za pół roku nie trafił do końca z tą genealogią, ale pan Artur w pół godziny umiał już na pamięć wszystkie imiona chrzestne i nazwiska, znał doskonale rodowód każdego członka rodziny; dowiedział się, że po panu Trzeszczyńskim zostały dwie wioski, kamienica, tudzież niejakie kapitały, i zapytał nawet, czy nie będzie miał przyjemności poznać pana Szeliszczyńskiego, obecnego męża pani Szeliszczyńskiej? Odpowiedź na to zapytanie wypadła atoli jakoś wymijająco ze strony pani domu, a przytem tak ona, jak i panna Celina objawiły pewien rodzaj zakłopotania, z którego Artur wywnioskował, najprzód, że nie będzie może miał przyjemności widzieć pana Szeliszczyńskiego, a następnie, że między p. Szeliszczyńskim a resztą rodziny zachodzi coś nakształt dysharmonii dość jawnej. Artur postanowił natychmiast korzystać z czasu, który mu zostawiał sztab, komisya ekspedycyjna i komisarz bawiący u wód, ażeby zbadać dokładnie, jak się mają właściwie rzeczy z panem Szeliszczńskim, i przejęty tą myślą, rozgościł się w pokoju, który troskliwie panie przygotowały i przyrządziły jak najlepiej na miłe i bezpieczne schronienie dla „pana majora“ Jana Wary.
Pobyt pana majora w domu pani Szeliszczyńskiej potrwał blisko dwa tygodnie i pod względem wygód życia wynagrodził mu obficie trudy, poniesione w służbie ojczyzny. Nietylko bowiem rodzina, u której znalazł schronienie, wysilała się na to, by mu na niczem nie zbywało, ale na wiadomość, że u pani Małgorzaty przechowuje się ważna figura z Królestwa, przybiegł na pomoc cały komitet znajomych jej różnych pań i panien. Znoszono najrozmaitsze przedmioty, które mogą być potrzebne lub pożyteczne prawemu synowi ojczyzny: bieliznę, garderobę, zapasy tytoniu i cygar, torby podróżne, szale, plaidy, rewolwery i konfitury, niezawodne pancerze z jedwabiu lub tektury i przedni bulion domowy; szyto szarfy i kokardy, robiono naboje: jednem słowem, gdyby jego Wysokość cesarzewicz chiński raczył wybierać się na wojaczkę, nie mógłby być lepiej zaopatrzonym we wszystko, jak pan Artur przy wyjeździe do owego oddziału, szachującego Moskwę. Jeżeli przy tem wszystkiem nie dostał niestrawności, zawdzięczał to jedynie doskonałemu swemu żołądkowi, bo dom pani Szeliszczyńskiej i wszystkie znajome jej domy pracowały połączonemi siłami jak najusilniej nad tem, ażeby mu przeładować żołądek.
Co wieczora odbywała się w salonie p. Małgorzaty wielka rada wojenna co do dalszych kroków, jakie przedsiębrać należało, by „pan major“ jak najbezpieczniej, a więc ku jak największemu pożytkowi sprawy publicznej mógł przystąpić do spełnienia swej misyi. W radzie tej brała udział sama tylko płeć piękna; z mężczyzn przypuszczonym był tylko jakiś stary pułkownik, należący zapewne do rezerwy, bo dotychczas jeszcze nigdy nie wystąpił był czynnie na linii bojowej. Należało atoli w kółku p. Szeliszczyńskiej do aksyomatów, nieulegających najmniejszej wątpliwości, że pułkownik, gdy raz stanie na czele zbrojnego hufca, dokaże rzeczy nadzwyczajnych. W r. 1848 dowodził on gdzieś jakąś kompanią gwardyi narodowej i okazał się tak niepospolitym instruktorem, że sam śp. Dwernicki przyznał, iż żadna kompania nie prezentowała broni i nie zachodziła sekcyami w prawo i w lewo z taką dokładnością, jak kompania kapitana Kwaternickiego. Dzięki tym zasługom, awansował on w opinii publicznej od owego czasu powoli na majora i dalej, tak, że obecnie był już pułkownikiem i reputacya jego jako najzdolniejszego pod słońcem taktyka była ustaloną. Teraz dopiero, po pojawieniu się majora Jana Wary, mniemanie to poczęło się chwiać, zwłaszcza gdy stary pułkownik kilka razy w dyspucie z młodym kolegą sztabowym był na głowę pobitym. Pan Kukielski nie służył wprawdzie nigdy w żadnej regularnej armii, ale umiał za to na pamięć mnóstwo wojskowych terminów technicznych, używanych w książkach, których pułkownik Kwaternicki nie czytał, i cytował przytem różne przykłady z własnego doświadczenia na poparcie tego co mówił. Fakta te, dla braku wszelkich przeciwnych dowodów, musiały być uważane za świętą prawdę, panie stawały zresztą zawsze po stronie pana Artura, i choć np. pułkownik utrzymywał, że kawalerya przy ataku nie powinna nigdy z miejsca ruszać pędem, ażeby nie nużyć koni przed czasem, to zgodzono się jednomyślnie na prawidło wręcz przeciwne, albowiem pan major wyjaśnił, że pod Małogoszczą on sam, w nieobecności jenerała, jako adjutant jego dowodząc brygadą jazdy, już na dwie mile od Moskali kazał ruszyć z miejsca „marsz, marsz!“ i jednym pędem rozbił dwa carré moskiewskie, przyczem zagwoździł w dodatku dwa działa. Pułkownik czuł się także zagwożdżonym i nie odzywał się więcej, tembardziej, że był rodem z Galicyi, a całe towarzystwo pod kierownictwem pana Jana Wary od pewnego czasu deklamowało chórem przeciw galilejszczyźnie, jak gdyby bez wyjątku było rodem z nad Bzury albo Narwi.
Trzeba bowiem wiedzieć, że p. Artur Kukielski, vulgo Jan Wara, nietylko przejęty był sam do głębi swoją wyższością nad Galilejczykami, ale okazywał im to przy każdej sposobności. Słysząc go, możnaby było mniemać, że naród polski w istocie składa się z dwóch ras, zupełnie odrębnych, z których jedna mieszka poza Galicyą i w doskonałości wszelkiego rodzaju nie ma sobie równej, podczas gdy druga, galicyjska, pod względem zalet intelektualnych, fizycznych i towarzyskich zajmuje zaledwie środek między małpą a niedźwiedziem. Sam mowca, porównany z obecnemi w pokoju egzemplarzami galicyjskiej rasy, a mianowicie z sześćdziesięcioletnim panem pułkownikiem i z dwunastoletnim Edziem Trzeszczyńskim, bratem panny Celiny, był najwymowniejszym dowodem tej wielkiej prawdy etnograficznej. Przekonanie to podzielały z nim wszystkie panie i panny. Te ostatnie zawiązały nawet między sobą tajemną ligę i sprzysięgły się, że żadna nie pójdzie za mąż, chyba za Koroniarza. Żałuję mocno, że nie dotrzymały tej przysięgi, bo byłyby najprzód przekonały, każda bodaj jednego Koroniarza, że w Galicyi nie wszystko znowu jest tak bardzo złe, jak mu się to wydaje; a powtóre, byłyby może doprawdy miały lepszych mężów. Tak zaś, jedna wyszła za szlachcica, który zaledwie umie czytać i pisać, i który słysząc raz o Trenach Kochanowskiego, dowodził, że Kochanowski posiada nie Treny, ale Zawichrowice w jego sąsiedztwie, w powiecie oczywiście mościskim — druga została quasi–hrabiną, i mąż jej, quasi–hrabia, tej właśnie wiosny pozostałą z Wiesbadenu resztą posagu zapłacił dyferencyę kursu akcyj franko–austryackiego banku — trzecia zaś i czwarta są dotychczas pannami, ale tylko dlatego, że żaden Galilejczyk nie umiał się poznać na ich wartości — ot, jak zwykle w Galilei.
Ale p. Artur nie był z Galilei, i poznał od razu, że choć cała ta „prowincya“" w gruncie nie warta nawet za jeden Ryczywół w Królestwie, to natomiast niewiasty galilejskie mają szacowne bardzo cnoty i zalety, a to fizyczne zarówno jak moralne, obok niepospolitych często materyalnych.
Panna Celina Trzeszczyńska naprzykład była istnym cukierkiem, mimo jakiegoś „szyku“ galicyjskiego, który upatrywało w niej wprawne oko pana Artura. Nie mogłem nigdy dociec, na czem właściwie ten zły „szyk“ galicyjski polega — zdaje mi się nawet, że młode i piękne, a dobrze wychowane panienki mają wszędzie „szyk“ jednakowy — ale może być, że jako Galilejczyk, pozbawiony jestem gustu i zmysłu w tej mierze. Zresztą szyk galicyjski ani w pannie Celinie, ani nawet w pani Małgorzacie nie raził p. Artura tak mocno, by mu się obydwie te damy nie miały mocno podobać. Otaczały go taką przyjaźnią i troskliwością, opiekowały się nim ciągle, omal nie nosiły go na rękach, by stopy swej nie obraził o kamień — a wszystko to tylko dlatego, że się bił za ojczyznę!
Pan Artur przywiązywał bardzo wiele znaczenia do zasług, które położył około sprawy narodowej — przywiązywał go nawet więcej, niż należało, i przyjmował zabiegi, któremi go otaczano, jako hołd, należący się słusznie jego patryotycznej cnocie. Zdawało mu się jednak, nie wiem czy słusznie, że wielką część uprzejmości i serdeczności, z jaką mu podawano u pani Szeliszczyńskiej panem bene merentium, mógł kłaść na karb osobistych swoich zalet i przymiotów. O ile mu się zdawało, i jak zamierzał korzystać z tego swojego położenia, niechaj świadczy wyjątek z listu, który pisał do mnie w drugim tygodniu swojego pobytu u pani Małgorzaty. Oto jego własne słowa.
Grubo im się podobałem obydwom matce i córce. Gdyby nie sprawa narodowa, gotów bym się rozgrzeszyć i osiąść w tej waszej głupiej Galilei. Jeden jest tylko ambaras, oryginalny w swoim rodzaju: l'embarras du choix. Mamunia jest sobie wcale niczego i przytem jeszcze grubow pretensyach, a nie do uwierzenia zazdrośna na swoją pasierbicę. Zdaje mi się, że wypędziła męża z domu z tego powodu; nieborak gdzieś przepadł tak, że ani słychać o nim. Powiadają, że uchwycił coś trochę gotówki, pojechał do Monaco i tam zgrawszy się, w łeb sobie wypalił. Donc, madame serait à prendre — ależ pasierbica śliczna i lgnie do mnie niezmiernie; żalby mi było zakrwawiać serce tego podlotka, gdybym się zaangażował z macochą. Wystaw sobie mój kłopot i poradź mi co, jeźli możesz i t. d.“
Nie mogłem mu oczywiście nic poradzić i nie potrzebowałem, bo poradził sobie bezemnie, a to w ten sposób, że korzystał umiejętnie ze słabych stron pani Małgorzaty i z niedoświadczenia Panny Celiny. Co do tego drugiego punktu, nie potrzeba podobno żadnych wyjaśnień, bo każde pietnastoletnie dziewczę jest i musi być niedoświadczone — inna zaś rzecz, czy każda trzydziestoletnia wdowa musi mieć słabe strony? Nie chcę się wdawać w rozstrzygnięcie tego drażliwego pytania i przypominam tylko, że nawet pierwsza w świecie twierdza, Gibraltar, uległa na początku zeszłego stulecia orężowi oblegających ją Anglików, a pani Szeliszczyńska nie była przecież kutą z granitu, jak baterye Dżebel–al–Tarif'u. Stało się tedy tak, że gdy nakoniec za staraniem zgromadzonego u pani Małgorzaty sejmu niewieściego, znalazł się sposób bezpieczny i wygodny do wyjazdu dla pana Artura, i gdy tenże pakował swoje rzeczy, weszły do składu podróżnego jego inwentarza:
a) dwie fotografie, jedna przedstawiająca panią Małgorzatę, a druga pannę Celinę, obydwie powierzone mu z osobna i w sekrecie, w zamian za wizerunki, przedstawiające go w pełnym majorskim mundurze;
b) róża, dar panny Celiny, podany ze spuszczonemi oczkami i z zachwycającym rumieńcem na twarzy, i skropiony kilkoma rzewnemi łzami, jakby kropelkami gorącej jakiejś, podzwrotnikowej rosy;
c) kaftanik flanelowy, własnoręczne dzieło pani Małgorzaty, wraz z nieoddzielnemi od niego, na wypadek mrozu, innemi, także flanelowemi.... pojęciami o ciepłej odzieży;
d) medalik srebrny, poświęcony w Rzymie, z szyi panny Celiny, wraz z serdecznemi życzeniami szczęśliwego powrotu;
e) pugilares juchtowy, z klamrą, od Stillera, zawierający niektóre bardzo cenne okazy stalorytów, wykonanych w c. k. austryackim banku narodowym, a włożonych tam przez panią Małgorzatę pod pozorem, że vademecum tego rodzaju uprzyjemnia czas w podróży i łączy piękne z pożytecznem.
Oprócz tych przedmiotów i oprócz bardzo bogatej garderoby i innych przyborów, p. Artur zaopatrzony był jeszcze w jeden blankiet paszportowy francuski, a jeden moskiewski, tamten wizowany przez ambasadę w Wiedniu, a ten przez konzulat w Brodach, i w rozkaz, opatrzony pieczęcią naczelnego wodza sił zbrojnych narodowych na Rusi, a polecający wszystkim władzom cywilnym i wojskowym majora Jana Warę, jako udającego się do sztabu IX. oddziału w obwodzie ..... skim.
Pan Artur zastanawiał się czas jakiś nad tem, jakie nazwiska ma wpisać w swoje blankiety paszportowe. Chodziło mu bowiem o eufonię i o to, ażeby go przecież szanowała ta szlachta galilejska, o której słyszał, że kłania się tylko majątkom i tytułom. Nakoniec wziął pióro i przystąpił do tego nowego chrztu bez najmniejszego wahania. W blankiet francuzki wpisał: Henri de Laroche–Chouart, vicomte de Tourne–Broche et baron de Barcarolles — w moskiewski zaś: Jewo Siejatielstwo kniaź Artiur Artiurowicz na Staroj Czetwertnie, Kitajgarodzie i pr. i pr. Swiatopołk Czetwertynskij. Kosztowało to tylko parę kropel atramentu więcej, niż proste, plebejuszowskie nazwiska, a brzmiało nierównie piękniej. „Jakiś tam Kukielski“ nie mógł zaimponować żadnemu karmazynowemu Galilejczykowi, ale wice–hrabia, któryby w poufnej rozmowie przyznał się, że właściwie nie jest wice–hrabią, jeno tak sobie, księciem Światopełkiem Czetwertyńskim, z Białej Rusi, potomkiem rodziny, starszej nieledwo od Welfów i Burbonów i tysiąc lat temu już panującej, to miało już więcej „szyku“, jak słusznie rozumował pan Artur.
Przyszła nakoniec chwila wyjazdu. Pan major przyrzekł i przysiągł pani Małgorzacie, że nigdy nie zapomni „chwil szczęśliwych, przepędzonych w jej domu;“ pani Małgorzata zapytała go, czy doprawdy uważa te chwile za szczęśliwe, p. Artur zawołał: „Ach pani!“ uchwycił się jedną ręką za serce, a drugą porwał piękną, białą i pulchną dłoń pani Małgorzaty, okrywając ją gorącemi pocałunkami. Zdawało mu się nawet, że jest rozrzewnionym, a pani Małgorzata rozrzewniła się naprawdę i ze łzami prosiła go, by zaglądnął do jej domu, gdy szczęśliwie wróci z wojny. Tu czarna chmura osiadła na czole pana Artura i rzekł: — „Pani, ta nadzieja świecić mi będzie jak gwiazda przewodnia aż do chwili, gdy się ziści to czarne przeczucie, które tkwi na dnie mej duszy“. I smętnie pochylił głowę na piersi, bo czuł się jeszcze mocniej rozrzewnionym, ale przypomniał sobie, że powinien być mężnym, i podniósł ją znowu w górę. Tego było za wiele — pani Małgorzata łkając chwyciła go za ręce, i zawołała: „Nie, pan nie zginiesz, pan wrócisz do nas! My pana tak kochamy!“ Ale nim od liczby mnogiej przystąpiono do pojedyńczej, ktoś nadszedł, i pani Szeliszczyńska poszła ukryć swoje łzy w swoim pokoju.
Niemniej łzawe było pożegnanie z panną Celiną, przy której to sposobności pan Artur po raz trzeci czuł się rozrzewnionym, tylko że tym razem nikt nie nadszedł, w skutek czego słowo czasowe „kochać“ odmieniane było nietylko w liczbie mnogiej, ale i w pojedyńczej — a na różanych usteczkach panny Celiny spoczął pierwszy w jej życiu pocałunek. Pocałunek od człowieka, który.... ale nie wyprzedzajmy biegu wypadków!
Jakiś szlachcic, jadący na wieś własną bryczką, zabrał z sobą pana majora, jego tłumok, fotografie i kaftanik. We Lwowie nie zostało po nim nic, prócz łez i żalu, i dwóch fotografij, z których jedną pani Szeliszczyńska ukrywała przed pasierbicą, a drugą panna Trzeszczyńska przed macochą.




ROZDZIAŁ II,


z którego wynika, ze wicehrabia de Tournebroche nie powinien być grubianinem, i że p. Kajetan Asakasowicz jest tęgim patryotą i męczennikiem sprawy ojczystej.


Szlachcicowi, który wiózł pana majora Jana Warę, polecono tego ostatniego jako niezmiernie ważną figurę, wysłaną przez rząd francuzki w celu naocznego przekonania się o stanie rzeczy w Polsce. Ażeby ciekawy Galicyanin nie naprzykrzał się panu Arturowi natrętnemi pytaniami, dodano, że wysłannik Napoleona III. nie mówi inaczej, tylko po francuzku. Ponieważ szlachcic oprócz ojczystej mowy i trochę w szkołach zachwyconej niemiecczyzny i łaciny nie znał żadnego innego języka, więc nie było sposobu prowadzenia rozmowy, jak chyba na migi. Szlachcic tylko od czasu do czasu z pewnym rodzajem bogobojnego uszanowania spoglądał na pana Artura, a ten ze swojej strony mierzył go wzrokiem, który zdawał się mówić: — Wielki to zaszczyt dla Waści i dla waścinej taradajki, że wieziecie człowieka, który tydzień temu zaledwie miał poufną konferencyę z samym Napoleonem! — Szlachcic rozumiał znaczenie tego wzroku i za każdym razem, gdy się z nim spotkał, kłaniał się z największem uszanowaniem, wyjmując cybuch z ust i uchylając czapki. Pan Artur kiwał łaskawie głową, puszczał kłąb dymu z cygara w oczy poczciwemu szlachcicowi i rozpierał się jak mógł najwygodniej na trzęsącym nielitościwie wózku węgierskim, ażeby zabić czas dumaniem. Szlachcic zaś myślał sobie, że to dalibóg bardzo grzeczni ludzie ci Francuzi!
O czem dumał p. Artur? Czy o ciemnych włosach i o czarnych oczach pani Małgorzaty, czy o cudownym błękicie źrenic jej jasnowłosej pasierbicy? Jedne i drugie warte były dumania, i w istocie p. Artur przypominał sobie z upodobaniem, co to za rozkoszna Galicyanka, ta pani Szeliszczyńska, i co to za świeży, nadobny kwiatek, ta panna Celina. Przykro mi jednak, że z obowiązku rzetelnego historyografa muszę dodać, iż do tych miłych i poetycznych wspomnień pana Artura mięszały się daleko prozaiczniejsze. Ściśle biorąc — myślał on sobie — lwowskie moje gosposie są wprawdzie niczego, ale brak im jeszcze wiele rzeczy. Najprzód, w całym ich układzie i w całym domu czuć niewykorzeniony jakiś szyk prowincyonalny, — gdyby nie kwestye patryotyczne, doniesienia z placu boju, fabrykacya nabojów i skubanie szarpii, nie byłoby nawet przedmiotu do rozmowy, — dowcipu, sprytu ani za grosz — pani Szeliszczyńska pyta się tylko wiecznie, czy każdy Warszawianin taki bałamut? i zaraz potem z głębokiem westchnieniem przechodzi na temat niewierności mężczyzn w ogóle, a lekkomyślności pana Szeliszczyńskiego w szczególności — otóż i rozmowa na cały wieczór. Z panny Trzeszczyńskiej trudno wydobyć choćby słówko. Pour un causeur, comme moi, ce n’est rien! Wszystko to jakieś nieruchliwe, sztywne, bez życia nie jest tak jak u nas w Warszawie. Przecież tu w tej skamieniałej Galilei muszą istnieć jakieś inne kobiety. Ha, rozpatrzę się — i zdaje się, że puszczę w trąbę moje Lwowianki.
Ostatni ten frazes wyjąłem z listu, który wkrótce potem otrzymałem od pana Artura. Zgorszyła mię niezmiernie jego niewdzięczność, bo wiedziałem, jak dobrze był przyjmowanym w domu pani Szeliszczyńskiej, i jak troskliwie ona wypytywała się zawsze o niego po jego wyjeździe. Co się tyczy p. Celiny, jestem przekonany, że przynajmniej sześć razy na dzień przypatrywała się w sekrecie jego fotografii i odczytywała wiersze „jego utworu“, które wpisał był do jej albumu. Jeden z nich zaczyna się tak:

Módl Ty się za mną, gdy w rozpaczy ginę,
Za winę ojców, i za własną winę;
Módl Ty się za mną, by się w moim grobie
Nie opiekielnił żal wieczny po Tobie!

Właściwie autorem tych wierszy jest ś. p. Zygmunt Krasiński, ale p. Jan Wara wpisał i podpisał je jako swoje własne, a ponieważ p. Jan Wara w domu pani Szeliszczyńskiej był najwyższą pod każdym względem powagą, więc nawet sam Julian Klaczko nie byłby zdołał i nie zdołałby teraz jeszcze wytłumaczyć pannie Celinie, że prześliczny ten poemacik, nad którym tyle łez wylała, nie był napisany umyślnie dla niej przez pana Artura Kukielskiego.
Zresztą, nietylko panna Celina znajdowała się w takim błędzie. Znam pewien dom na wsi, gdzie dotychczas przechowują w manuskrypcie znaczną część dzieł Słowackiego i wierzą, iż to są płody poetycznej muzy pana majora Wary. Profesor Małecki przekona może kiedy redaktora Gazety Narodowej, że wystąpił z Rady szkolnej nie z braku, ale ze zbytku odwagi cywilnej — ale nie przekona nigdy posiadaczki owych manuskryptów, że w „Szwajcaryi“ i „Ojca Zadżumionych“ pisał kto inny, niż znany pod pseudonimem Jana Wary najprawdziwszy ze wszystkich prawdziwych potomków Ruryka, książę Artur Czetwertyński. Od czegożby nakoniec Galicya była Galicyą, gdyby się w niej nie wydarzały od czasu do czasu rzeczy tego rodzaju, gdyby w niej nie było poetów, którzy piszą Bajrona na nowo, i historyków, którzy co roku na nowo przepisują swoje własne dzieła, a nadewszystko, gdyby dla tych poetów i historyków brakło wielbicieli?
Pan Jan Wara miał przynajmniej ten dobry gust, że jeżeli popełniał plagiaty, to już z Krasińskiego, albo ze Słowackiego. Ale nasi galicyjscy plagiatorowie nie przebierają bynajmniej, okradają jedni drugich, albo i sami siebie. Dożyjemy jeszcze może i tego skandalu, że ktoś okradnie — pana Aurelego Urbańskiego. Byłaby to wprawdzie sposobność do powiedzenia: Ce qui vient de la flûte, s'en va par le tambour, ale czyn byłby przeto niemniej karygodnym i świadczyłby, iż u nas i najbiedniejszy nie może być pewnym swego mienia. Pan Kukielski okradał zaś tylko bogatych, i oto jeszcze jeden dowód wyższości Kongresówki nad Galicyą.
Nad tą wyższością zadumał się był właśnie pan Artur, powziąwszy postanowienie „puszczenia w trąbę“ swoich opiekunek lwowskich. Był on wprawdzie dopiero od kilku godzin wicehrabią i księciem, ale czuł, że mu z tą rolą będzie wcale do twarzy, i że nie okaże się niegodnym swoich tytułów. Dlaczegożby miał zajmować się nadal dwoma tak codziennemi istotami, z któremi los go przypadkiem sprowadził i nigdy już może nie sprowadzi? Galileja ma przynajmniej tę jednę zaletę, że jest długa i szeroka, jest się gdzie obrócić i poszukać za czemś lepszem. Przytem naród potulny, łatwowierny, a po części przekonany o tem, że każdy, co przyjeżdża z daleka, mędrszym jest od tych, co są na miejscu. Czetwertyńskich niema w całym kraju, są aż gdzieś na Wołyniu i mogą tu mieć krewnych — ale pan Artur wywodził się z Białej Rusi, a tam mogła przed wiekami osiąść jedna gałąź tej rodziny i pójść prawie w zapomnienie, póki wypadki z r. 1863 nie wyrzuciły jednego z jej potomków na terytoryum galicyjskie. Tak rozumował pan Artur i wnosił ztąd, że w stronach, gdzie na dwadzieścia mil wokoło nikt go nie zna, i gdzie zresztą nie spodziewał się długo zabawić, może Kukielski być doskonałym Czetwertyńskim, i może mu z tem być tak dobrze na wsi, jak mu było bez tytułu we Lwowie. Każdy przyzna, że rozumowanie to było słuszne, i że równie w Galicyi, jak w Lodomeryi, a nawet w Towarzystwie narodowo–demokratycznem we Lwowie, umieją ludzie poznać się na różnicy między księciem a prostym śmiertelnikiem i oddać każdemu, co mu się należy.
Znajdzie się za to w Galicyi i po za Galicyą niemało takich, którzy powiedzą, że żart tego rodzaju, jak go sobie pozwalał p. Artur Kukielski, niekoniecznie był godziwym. Co do tego punktu, mogę zapewnić, że p. Artur nie zastanawiał się nad nim wcale, i że gdyby się nawet był zastanowił, to byłby zapewne stłumił skrupuły swoje tą uwagą, że to nikomu nie szkodzi, jakie on przybiera nazwisko. Dopiero gdyby chciał wyzyskiwać na własną korzyść urok przybranego tytułu, byłoby to nieuczciwością, ale o tem nie było mowy: pan Artur jechał organizować oddział, przeznaczony do szachowania sił moskiewskich na Rusi, i pochlebiał sobie, że w charakterze księcia daleko lepiej uskuteczni tę organizacyę, niż bez tego charakteru. Układał sobie właśnie w duchu, jakim sposobem najlepiej ma dać do zrozumienia każdemu, z kim się zetknie, iż za paszportem wicehrabiego de la Roche–Chouart jeździ właściwie książę Artur Czetwertyński, gdy wtem nagle siedzący obok niego szlachcic zbladł jak chusta i krzyknął na swego woźnicę: — Stój!
Pan Artur spojrzał na niego ze zdziwieniem. Znajdowali się w dolinie, w której po lewej stronie drogi ciągnął się las bukowy, podszyty gęstą leszczyną. Na prawo były łąki rozległe, a za temi widać było w odległości ćwierć mili jakieś miasteczko. Droga ciągnęła się w górę krętym wąwozem. W tę stronę szlachcic, podniósłszy się w górę, wlepił wzrok pełen obawy. Pan Artur zwrócił także mimowoli oczy tamtędy i spostrzegł migocący się i poruszający w wąwozie, o kilkaset kroków od bryczki, koniec bagnetu.
— Żandarm, jak mi Bóg miły, żandarm! — zawołał szlachcic z wyrazem okropnej rozpaczy w głosie. — Na honor — dodał przez nos, z płaczliwym tonem — jak'em Kajetan Asakasowicz, tak nie wiem, co ja tu pocznę z tym Francuzem niemową, tu, na środku drogi! Gotów się człek ni ztąd, ni zowąd dostać do kozy!
P. Artur patrzał z niemałem zdziwieniem na strwożonego pana Asakasowicza i myślał, że szlachcic żartuje. Ale nim on się jeszcze przestał dziwić, pan Kajetan, mimo znacznej swej tuszy, jednym susem skoczył z bryczki i zniknął w krzakach. W tej chwili bagnet a wraz z nim i cały żandarm pojawił się u wyjścia z wąwozu. P. Artur sam jeden z woźnicą został na bryczce, i zmiarkowawszy, że szlachcic ze strachu przed organem władzy publicznej dał drapaka, zapomniał o dyplomatycznej swojej roli i misyi i począł kląć po polsku, na czem świat stoi.
W każdym innym wypadku, żandarm byłby minął wózek pana Asakasowicza nie zwracając nań uwagi. Ale wyrazy jak: Ażeby was tu jasny piorun trzasł z waszą przeklętą Galileją i z wszystkimi Galilejczykami! zwróciły baczność stróża spokoju publicznego na siebie. Może mu przyszło na myśl, że to jakiś „Ausländer“ siedzi na wózku, bo tutejsi mieszkańcy nie mają zwyczaju przeklinać swą ojczyznę, gdy są w podróży, zwłaszcza gdy droga dobra i rogatka jeszcze daleko. Zbliżył się tedy do wózka zapytał p. Artura o paszport.
Plâit–il? — odparł p. Kukielski.
Pass, Reisepass, paszport — powtórzył żandarm.
Pan Artur wydobył z kieszeni ów dokument, na którym stało, że w imieniu Jego Mości cesarza Francuzów, nakazuje się władzom krajowym, a uprasza się zagraniczne, by nie stawiały przynajmniej żadnych przeszkód w podróży, jeżeli już nie chcą dopomódz, panu Henrykowi de la Roche–Chouart, wicehrabiemu, baronowi i t. d., podróżującemu dla przyjemności przez Niemcy, Austryę i t. d. na Wschód. Ale żandarm nie rozumiał niestety tego wezwania, a natomiast, na mocy swego węchu urzędowego, uznał to za rzecz niezwykłą, by wicehrabia i baron de la Roche–Chouart, przybywający prosto z Paryża, klął gościnną ziemię galilejską bez żadnego widomego powodu, i to tak czysto po polsku. Usiłował tedy porozumieć się z p. Arturem, ale ten nie uważał za stosowne zwierzyć mu się, iż w gruncie rzeczy nie jest wicehrabią francuzkim. Żandarm wsiadł tedy do niego na wózek i wezwał woźnicę, by jechał dalej.
W kwandrans później, efekta majora Jana Wary, jako to: wspomniane powyżej fotografie, kaftanik flanelowy i t. d. i t. d., jakoteż wszystkie znajdujące się przy nim papiery i dokumenta, deponowane już były wraz z końmi i wózkiem p. Asakasowicza w c. k. urzędzie powiatowym w Błotniczanach, a p. Artur Kukielski, mimo wszelkiej opozycyi wraz z woźnicą p. Asakasowicza zakwaterowany został w przybytku, z powierzchowności swej nader podobnym do spiżarni, ale pełniącym w Błotniczanach obowiązki cytadeli warszawskiej.
Za panem Kajetanem Asakasowiczem wysłano kancelistę powiatowego, żandarmów i całą ćmę pospolitego ruszenia ludności błotniczańskiej, i zrobiono w lesie obławę — ale bezskuteczną. Przestraszył się nieborak tak mocno, by go nie schwytano w towarzystwie tajnego wysłannika cesarza Napoleona do Rządu Narodowego, że biegł i skakał jak łania przez krzaki, pnie, rowy i jary, przez zasiane i zaorane pola, łąki, strumyki i trzęsawiska, bez wytchnienia i odpoczynku. Powiadają, że znaleziono go prawie nieżywego dopiero w dwa dni później, o pięć mil od miejsca, z którego ruszył, że go wzięto za niedobitego przez powstańców szpiega i oddano władzom austryjackim, że te wzięły go za żandarma wieszającego i dopiero po dwuletniem śledztwie puściły na wolność. P. Asakasowicz jest teraz wicemarszałkiem powiatowym i prezyduje często w różnych towarzystwach i zgromadzeniach publicznych, a to zawsze na wniosek sąsiada swego p. Onderkiewicza, który podnosząc jego wysokie cnoty patryotyczne, wyraża się o nim: „Moi panowie, oto jest mąż, który połowę prawie swego zacnego żywota przepędził w więzieniu, który cierpiał dla ojczyzny, i ilekroć furty więzienne otwierały się dla braci naszych, on pierwszy wchodził, a ostatni wychodził“. Powszechne oklaski towarzyszą zwykle tej mowie, i p. Kajetan wybierany bywa jednogłośnie przewodniczącym.
Winienem dodać, że powód do długiego śledztwa i do podejrzeń c. k. sądów przeciw p. Asakasowiczowi dało to, iż przez półtora roku nie chciał wyjawić sądowi, jak się rzeczywiście nazywa, a to z obawy, by nie docieczono, iż kiedyś, wracając ze Lwowa do domu, wiózł ze sobą francuzkiego ajenta dyplomatycznego, za co, jak sądził, czekała go niewątpliwie szubienica.
Nie zamierzam ja bynajmniej stawiać p. Kajetana Asakasowicza jako wzór cywilnej odwagi i poświęcenia, ale niechaj mi będzie wolno oddać tu hołd jego cierpieniom i zasługom, choć w dalszym ciągu tego opowiadania, będę miał sposobność zaznajomić moich czytelników z ludźmi, którzy się jeszcze nierównie lepiej zasłużyli i nierównie więcej cierpieli, niż towarzysz podróży p. Artura Kukielskiego.
Co się tyczy tego ostatniego, widocznie jakaś nieprzychylna gwiazda świeciła nad jego wyjazdem ze Lwowa. Być może że jaki opiekuńczy duch królestw Galicyi i Lodomeryi, chcąc pomścić zniewagę, wyrządzoną przez koroniarza tej klasycznej ziemi, ojczyźnie polityki „podporządkującej“, poezyi „łączącej“ i historyografii — powtarzającej, przybrał postać c. k. żandarma i przyprawił mego bohatera o przedwczesne męczeństwo polityczne w kozie błotniczańskiej. Opiekuńcze duchy tego rodzaju czuwają wistocie nieraz nad porządkiem i spokojem publicznym w tej stronie Przedlitawii, choć nie działają bezpośrednio, i choć jedyny ślad ich interwencyi zostaje zwykle zamknięty w archiwach prezydyalnych c. k. namiestnictwa, w postaci bezimiennie nadesłanego ostrzeżenia.
Nawet w chwili, gdy to piszę — w roku 1869 po narodzeniu Chrystusa Pana — krąży jeszcze świeżo z ust do ust podawana powieść, jakoby ze względu na niespokojne zachowanie się dziennikarstwa galicyjskiego, niektóre z tych troskliwych duchów doradzały niedawno rządowi zaprowadzenia nadzwyczajnych środków ostrożności. Gdy atoli rząd nie mógł iść za tą nieśmiało mu podaną radą, te same, czy inne, jeszcze troskliwsze duchy przemówiły wprost do narodu, by się wystrzegał swoich gazet, albowiem kręcą opinią, jak szewc robiący „bóty — szkurą“. Ale niewdzięczny naród, zamiast pójść za dobrą radą, śmiał się tylko z wybranych istot, iż nie umieją ortografii. W Galicyi wszystko odbywa się z śmiechem, nawet przedstawienia Paproci p. Sztarkla, — ludzie śmieją się przy spuszczaniu zasłony z uciechy, że już mogą iść do domu.
Uporczywa ta i desperacka wesołość galicyjska zdawała się udzielać także i celi więziennej w Błotniczanach, do której zaprowadzono pana Artura. Na „pryczy“ zastał on tam rozgoszczonych wygodnie trzech „Zuzüglerów“ w płóciennych bluzach i wysokich butach, którzy napełniali kaźnię chmurami dymu, pochodzącemi z najszkaradniejszego tytoniu, na jaki się tylko zdobyć mogła nieprześcigniona w tym kierunku administracya austryacka. Najrozmaitsze i najnieprzyjemniejsze inne wonie przyczyniały się do tego, by powietrze wewnątrz więzienia zrobić jak najmniej balsamicznem. Prycza i podłoga zasłane były słomą, resztkami jadła i różnemi manatkami, a że przestrzeń w ogóle nie była obliczoną na czasy uwięzień politycznych en masse, więc było to dla p. Artura prawdziwą zagadką, gdzie się ma podziać wraz z woźnicą p. Asakasowicza. Chciał się wrócić z reklamacyą do klucznika, ale ten odszedł już był, zamknąwszy wszystkie rygle i kłódki za sobą. Francuzkie przekleństwa Artura, wygłoszone przez „wizyterkę“ (okienko w drzwiach), przebrzmiały bez skutku i zmięszały się dziwacznie z kocią muzyką, wyprawioną przez „Zuzüglerów“, z których jeden śpiewał: „Wesoły car“, drugi „Bartosza“, a trzeci wygrywał na grzebieniu jakieś tak niemożliwe melodye, że wszystkie kundysy, pudle i pincze z całych Błotniczan zbiegły się były pod okno i głośno objawiały swoje ukontentowanie — jak gdyby były recenzentami Organu demokratycznego, przypuszczonymi gratis na przedstawienie Halki we Lwowie.
Pan Artur zmierzył swoich towarzyszy niedoli wzrokiem jawnego nieukontentowania i wierny swojemu charakterowi wicehrabiowskiemu z jednej, a majorskiemu z drugiej strony, zawołał:
Voulez vous bien vous taire, sacrée canaille?
— A to co za Frajcuz? — odezwał się jeden z Zuzüglenów.
— Cicho — zreflektował go drugi — to jakiś porządny człowiek, kiedy go tu zamknęły te ..... (tu nastąpił epitet tak drażliwy dla moich lojalnych nerwów przedlitawskich, że wolę go nie powtarzać).
— Olla Boga! — ciągnął dalej pierwszy — pięknie mi porządny! Tać przypatrz mu się lepiej, wszak to ta Kukiełka z marymonckiej mąki, coś to musiał dla niego zleść ze szkapy pod Zulinem, bo się paniczowi nie chciało iść piechotą, a swego konia stracił.
— Ba, i musiał stracić — uzupełnił drugi Züzugler — przez dwa dni ani jeść, ani pić mu nie dał; panicz nie mógł się obejść bez stangreta. Słuchajno jegomość — rzekł zwracając się do skonfnndowanego nieco tą sceną pana Kukielskiego — jak ty śmiesz nas nazywać kanalią? Czy ty lepszy od nas, czy my nie bijemy się za wolność i za równość?
— Wolność i równość swoją drogą — odciął się chybiony książę — a podwładny powinien zawsze szanować przełożonego. Słuszaj! Ruki pa szwam!
Było to dolaniem oliwy do ognia. Zuzüglery mieli znać w niezbyt miłej pamięci koleżeństwo z p. Arturem w oddziale, pobyt w kozie nie przyczynił się do wprawienia ich w doby humor, o awansie pana Kukielskiego na majora nic nie wiedzieli, a zachowanie się jego irrytowało ich jeszcze bardziej. W ogólności, między Zuzüglerami, używającymi pomady i lakierowanego obuwia, a nieużywającymi tych artykułów wyekwipowania, przychodziło często do sporów dość drażliwych, za które wina spadała niestety zawsze na stronę pierwszych. Tak się stało i tym razem. Pan Kukielski mimo groźnej postawy swoich kolegów nie chciał spuścić z tonu, do jakiego mniemał mieć prawo na mocy swego urodzenia i wykształcenia. Sprzeczka przybrała większe rozmiary, i do historyi przygód galicyjskich mego bohatera stworzyła epizod, na który wolę rzucić zasłonę. Powiem tylko, że w celi oprócz pryczy znajdowała się miotła z dość grubym trzonkiem, i że p. Artur nigdy i nikomu nie opowiadał później szczegółów o swoim pobycie w więzieniu błotniczańskiem.
Z czego wynika jasno jak na dłoni, że wicehrabia de Tournebroche po polsku i francuzku powinien być zawsze grzecznym.



ROZDZIAŁ III,


wyjaśniający nader namacalnie, iż c. k. urzędnik polityczny oprócz języka używanego do c. k. spraw wspólnych, powinien znać przynajmniej jeden jeszcze język europejski.


Najwyższym reprezentantem władzy państwowej w Błotniczanach był pan Finkmann von Finkmannshausen, c. k. naczelnik powiatowy, o którym w wyższych sferach rządowych panowało jednomyślne przekonanie, że jest ein tüchtiger Beamter. Nie jestem kompetentnym sędzią w tej mierze, i gdyby p. Statthaltereileiter zażądał odemnie rekomendacyi dla p. Finkmanna w celu polecenia go do awansu, mógłbym powiedzieć tylko tyle, że oprócz pewnego innego ....mana, cierpiącego manię pisania dzieł filozoficznych, politycznych, ekonomicznych, powieści, dramatów, korespondencyj, krytyk, życiorysów i — programów, nie znałem w Galicyi nikogo innego, ktoby zużywał tyle atramentu i papieru, co p. Finkmann. Uchodzi zaś u nas za rzecz niezbitą, że człowiek piśmienny musi być oraz i zdolnym. Wziętości prawidła tego nie osłabiła nawet ta okoliczność, że p. Żegota Korab także jest piśmiennym.
P. Finkmann był tedy bez wątpienia w najwyższym stopniu ein tüchtiger Beamter, i jeżeli mu co utrudniało jego czynności urzędowe, to nie brak własnego uzdolnienia, ale niezmierna ograniczoność różnych versprengte Ueberreste östlicher Nationalitäten, które mają zwyczaj przemieszkiwać w Rzeszy Rakuzkiej obok czysto germańskiej głównej massy ludności. Owe versprengte Ueberreste, jak je trafnie nazwał p. kawaler dr. de Giskra, okazywały po wszystkie czasy jak największą niechęć ku nauczeniu się niemieckiego języka. P. Finkmann doświadczył tego w Węgrzech, gdzie mimo dwunastoletniego jego pobytu na jednem i tem samem miejscu, ani jeden Madjar nie nauczył się po niemiecku. Barbarzyński ten naród okazał się oprócz tego tak zuchwałym, że w końcu wytransportował nawet p. Finkmanna do granicy galicyjskiej, i tam, na szczycie Beskidu, obszedł się z p. Finkmannem tak, jak owi Zuzüglery z p. Kukielskim przy końcu poprzedzającego rozdziału. Jedyną różnicę stanowiły odmienne nieco dekoracye: błękit niebios zastępował strop więzienny, Czernahora pryczę, a nie wiem już co trzonek od miotły.
Po tej równie bolesnej jak przeciwnej wszelkim prawom katastrofie, p. Finkmann objął naczelnictwo powiatu w Błotniczanach, i dzięki przebytym już w c. k. służbie dopuszczeniom i ciosom madjarskiego losu, jakoteż coraz nowym zasługom, cieszył się najzupełniejszem zaufaniem rządu. Jednem słowem, był to wzór urzędnika, tylko — gdyby był przypadkiem zapomniał po niemiecku, byłby się musiał porozumiewać z resztą śmiertelników za pomocą miauczenia, piania lub szczekania, bo nie umiał żadnej innej ludzkiej mowy. Jestto zresztą uczona właściwość, którą p. Finkmann podziela z wieloma profesorami fakultetu filozoficznego przy wszechnicy lwowskiej.
Gdy p. Artur Kukielski, przyprowadzony przed tego męczennika zakarpackiej barbaryi, obstawał przy swojej francuzczyznie, a p. Finkmann oprócz wyrazów: eh konträr i loschi nie znalazł w pamięci swej innych zabytków tego języka, porozumienie między delikwentem a władzą okazało się niepodobnem. Zwołano cały urząd na walną naradę, i wszyscy zgodnie oświadczyli, że w Błotniczanach oprócz panny Katarzyny, córki aptekarza miejscowego, nikt nie umie po francuzku. Pan naczelnik czuł wprawdzie głęboko upokorzenie, jakiego ztąd doznawała powaga urzędu, ale nie było innej rady; wysłano urzędnika z jak najgrzeczniejszą prośbą do aptekarza, by na chwilę w nader ważnym państwowym interesie pożyczył c. k. urzędowi powiatowemu swojej córki.
Nigdy śledztwo nie odbywało się w przyjemniejszy dla śledzonego sposób. P. Finkmann czuł się wprawdzie mocno uszczęśliwionym, że w jego ręku znajduje się prawdopodobnie jeden z tych niegodziwych Francuzów, którzy przed czterema laty naprzykrzyli się byli tak mocno nad Tyczynem i Minczionem walecznej c. k. armii, ale nie wiedział jeszcze, jak się to wszystko skończy, i zachowywał się ile możności grzecznie. Był to człowieczek niewielkiego wzrostu, dość sztywny, ze spiczastym nosem i z twarzą gładziutko ogoloną. Uśmiechał się dobrodusznie i przyjął bardzo uprzejmie p. aptekarza, który przyprowadził swoją córkę. Na widok tej ostatniej, p. Arturowi wróciła cała jego fantazya, i przyznał w duchu, że jeśli Austryacy do dręczenia swoich więźni politycznych nie używają innych instrumentów, jak tylko takie, to w gruncie niema nic powabniejszego nad protokół w becyrku.
P. Finkmann prosił pannę Katarzynę by zadała jego więźniowi po francuzku pytania, które jej dyktował po niemiecku, a które p. aptekarz przekładał poprzednio na polskie.
Monsieur — rzekła piękna askultantka dosyć dobrym akcentem francuzkim — voilá Mr. Finkmann, le chef politique de l'endroit. (Tu pan naczelnik ukłonił się z wielką powagą, na co p. Artur odpowiedział z zupełną kurtoazyą). C'est une grande ganache[1] — dodała, a p. Finkmann skłonił się jeszcze grzeczniej — mais aussi, c'est le plus grand coquin de Błotniczany.
Ja, ja, in Błotniczany — potwierdził kłaniając się p. naczelnik. Pan aptekarz uważał także za stosowne ukłonić się p. naczelnikowi i Arturowi, a ten ostatni nie pozostał w tyle z grzecznością.
C'est un misérable — prawiła dalej niepomna swej misyi dragomanka.
Oh, ganz miserabel, ein miserables Nest! — chwycił p. naczelnik, uszczęśliwiony, że rozumie francuzku.
Po tych przedwstępnych komplimentach, przedłożono p. Arturowi pytanie, jakim sposobem i dlaczego p. Henri de la Roche–Chouart, vicomte de Tournebroche i t. d. znalazł się na wózku szlachcica galicyjskiego, o ćwierć mili od Błotniczan? JW. wicehrabia odrzekł, że wojażując dla swojej przyjemności, zrobił znajomość z p. Asakasowiczem i zamierzał udać się z nim razem do jego majątku. P. Finkmann nie mógł zaprzeczyć, że wersya ta jest dość prawdopodobną, ale wydawało mu się rzeczą trudniejszą do wytłumaczenia, dlaczego p. Aksakowicz na widok żandarma znikł z bryczki, i dlaczego żandarm słyszał pana wicehrabiego klnącego po polsku, skoro on nie umie tego języka? Panna aptekarzówna dodała ze swojej strony, że panu wicehrabiemu trudno będzie zapewne odpowiedzieć na te pytania ku zadowoleniu p. Finkmanna, że to jednak nic nie szkodzi, bo poczyniono już wszystkie kroki, by p. Finkmanna uwolnić od potrzeby prowadzenia dalszego śledztwa ze znajdującymi się w jego ręku więźniami. Pewne wesołe towarzystwo podjęło się było zaprosić na wino c. k. woźnego, który był oraz w posiadaniu kluczów od więzienia powiatowego, a gdy dygnitarz ten przy okazyach tego rodzaju nie zwykł był hamować swego pragnienia, i gdy wino za staraniem pomocników aptekarza miało być zaprawione jakimś środkiem mocno usypiającym, więc błotniczańska filia Rządu Narodowego miała nadzieję, że tego wieczora będzie mogła wyręczyć c. k. urząd w dozorze nad więźniami, i że jej się uda oszczędzić c. k. skarbowi kosztów transportowania ich do Iglawy.
P. Artur był niezmiernie zachwycony tą wiadomością, bolało go tylko, że jego kuferek, torba podróżna i t p. efekta zostaną w posiadaniu p. Finkmanna. Ale snać sprężystość organizacyi narodowej w Błotniczanach nie znała żadnych granic, i stanowiła chlubny kontrast z komisyami lwowskiemi, które ekspedyowały p. Artura. Zaraz gdy go przywieziono przed budynek urzędu powiatowego, poznikały były z wózka wszystkie jego pakunki: policya narodowa myślała bowiem, że zawierają broń, i skonfiskowała je natychmiast, wkładając na ich miejsce spory transport kamieni, zamknięty w jakąś starą skrzynkę. P. Finkmann, którego bacznemu wzrokowi nic ujść nie mogło, kazał później w swojej obecności rozłupywać wszystkie te kamienie, by się przekonać, czy nie mają wewnątrz jakich wydrążeń, i czy nie zawierają rzeczy podejrzanych.... ale poszukiwania te były bezskuteczne. P. Artur miał tedy wszelką nadzieję odzyskania swoich efektów podróżnych, i po raz pierwszy pomyślał sobie przy tej sposobności, że w Galilei znajdują się, między innymi, także i porządni ludzie.
Protokół skończył się prędko. P. Artur oświadczył, że jako cudzoziemiec, nie może wytłómaczyć p. naczelnikowi, dlaczego niektórzy Galicyanie na widok c. k. żandarma czują niepohamowaną chętkę uciekania do lasu. Co do drugiego punktu, obstawał uporczywie przy tem, że nie umie i nie rozumie po polsku, p. aptekarzówna szepnęła mu bowiem, że przy protokole austryackim najlepiej jest przeczyć wszystkiemu, od początku do końca. Pan Finkmann uchwalił tedy, że musi raz jeszcze przesłuchać żandarma i woźnicę p. Asakasowicza, kazał woźnemu, by tego ostatniego przeprowadzono do innej celi, a w braku tejże, do aresztu gminnego, i polecił p. Artura dalszej jego baczności. Odchodząc z woźnym, bohater mój nie mógł się wstrzymać, by nie powiedzieć pannie Katarzynie, że poznał w niej najpiękniejszą, najrozumniejszą: najlepszą i najwięcej kochania godną istotę pod słońcem. Aptekarzówna zarumieniła się skromnie na te słowa, i odwzajemniła mu się uwagą, że poznała w nim najnieostrożniejszego ze wszystkich powstańców, bo jeździ po kraju zwracając niepotrzebnie na siebie uwagę francuzkim paszportem i przybierając rolę, w której trudno mu się zawsze i wszędzie utrzymać. P. Artur nadmienił, że z urodzenia i wychowania należąc do „lepszego“ towarzystwa, uważa język francuzki jakby drugą mowę ojczystą, i nie sprawia mu to wcale trudności, uchodzić za Francuza. W domu pani Szeliszczyńskiej argument taki byłby był pognębiającym, korzono się tam przed człowiekiem, należącym do „lepszego“ towarzystwa i mówiącym tak płynnie po francuzku. Ale parafianka błotniczańska miała inne wyobrażenia w tej mierze, i czuła się obrażoną te, że nazywano "lepszem" towarzystwo, do którego nie należała, i chełpiono się jakby znamieniem nadzwyczajnej wyższości wprawą w języku, którym władała lepiej może od panny Celiny, ale gorzej nierównie od pana Artura. Dostał się tedy panu Kukielskiemu w odwet przycinek, że „u nas“ lepszem jest to towarzystwo, które jest bardziej polskiem, i że tylko trutnie salonowe paplają bez potrzeby po francuzku. Nota bene, było to prywatne i osobiste zdanie panny aptekarzównej, za które ja nie chcę brać żadnej odpowiedzialności na siebie, nie wobec P. T. pp. trutniów, ani wobec ewentualnych jakich wicehrabiów de Tourne–Broche.Dosyć, że panna aptekarzówna odeszła nader mało zbudowana wyższością, której ton przybierał p. Artur. On zaś pomyślał sobie: — „Niech mówi co chce, ale zadałem jej szyku (t. j. w języku koroniarskim: zaimponowałem jej), i grubo się jej podobałem“. Pan Artur był tego przekonania, że nie mógł „nie podobać się grubo“ nikomu, skoro sobie zadał pracę zaimponowania mu swoim „szykiem“. Postanowił tedy, w razie dłuższego pobytu w Błotniczanach, korzystać z dobrej sposobności, i bodaj wzbogacić rozpoczęty we Lwowie zbiór fotografij pięknych Galicyanek nowym egzemplarzem.
Pozwalam ślicznym moim czytelniczkom, by mię wyręczyły w tem miejscu, i za niestałość pana Artura cisnęły klątwę na cały nasz rodzaj męzki. Mnie — ręce już opadają, pracuję od lat czterdziestu kilku nad reformą tego motylkowatego rodzaju, męczę się, peroruję, piszę, zaklinam, przeklinam — wszystko daremne: dotychczas ani jednego, nawet tego, co to pisze, nie zdołałem nawrócić. Jeszcze Rusin, albo Litwin, to pół biedy, ale na zachód od Sanu, Bugu i Niemna nie szukajcie moje panny i panie, wierności i stałości! Sprawiedliwość nakazuje mi atoli dodać, że nietylko Rusinki i Litwinki mogą robić ten zarzut Wielkopolanom, Mazurom i Krakowianom, ale także i na płeć piękną w tych ostatnich stronach wyrzekają niektórzy Rusini i Litwini. Pewien Ukrainiec zostawił w mojej tece dumkę, która kończy się tą zwrotką:

Szabla moja i drużyna
Do ostatka wierna była:
Tylko jedna — ach! jedyna....
Tylko Laszka mię zdradziła!

Dosyć jednak tych wzajemnych rekryminacyj, po których uśmierzeniu zostaje nam nagi fakt, że p. Artur Kukielski wyjechawszy o godzinie 6tej rano ze Lwowa, po doskonałej kawie, przyrządzonej własnoręcznie przez panią Małgorzatę, i po rogalkach, podanych mu przez pannę Celinę, jakoteż po łzawej scenie pożegnania z temi dwoma pięknemi istotami, których serca uwoził z sobą, o godzinie 4tej po południu powziął zamiar zdobycia szturmem lub podstępem serduszka panny aptekarzównej w Błotniczanach. Była to zmienność, wobec której nasze niekonsekwencye galicyjskie są niczem. Jeden Kraj krakowski mógłby tu iść w porównanie, bo kokietuje to z panią Utylitarnością, to znowu w szumnych frazesach składa swoje hołdy pani Zasadniczości, to nakoniec oświadcza się obydwom tym damom za jednym zamachem. Ale Kraj, jak mówią, redagowany przez Koroniarzy, odpada przeto wszelka sposobność do porównania Rusi z Koroną na tym punkcie, i Galicya wyszłaby całkiem zwycięzko z porównania, gdyby autor rozprawy: Zasady i brak zasad, zdecydował się już raz, na jakiej szkapie ma dążyć do dalszych zaszczytów i godności: na zasadniczej, czy na utylitarnej? Zasadnicza zaniosła go już do Rady szkolnej, ale tam znarowiła się i poczęła wierzgać; jeździec przesiadł się tedy na spokojną kobyłę utylitarną i jeździ teraz stępo za p. radcą Gniewoszem; tylko w godzinach nierzędowych wraca się czasem do dawnego bieguna, a raczej do biegunki zasadniczej, która pojawia się w listach Sofroniusza Mykity w Kraju. Oto jedyny Galicyanin, który umie jednego i tego samego dnia zapalić Panu Bogu gromnicę, a dyabłu bodaj szabaszówkę; inni zmieniają się zaledwie raz na rok.
Jak zapowiedziała panna Katarzyna, tak się też i stało. Około 10tej w nocy, zamiast p. Serdliczki, c. k. amtsdienera, pootwierał kłódki i — poodsuwał rygle od celi więziennej wysłannik Rządu Narodowego, którego tu bliżej opisywać nie będę, bo choć nastąpiła już ogólna amnestya wraz ze zniesieniem skutków prawnych po wypadkach z r. 1863, to gotów mię Organ demokratyczny pomówić o denuncyacyę. Z protokołu zaś, zrobionego nazajutrz w c. k. Urzędzie powiatowym z miejską strażą nocną, wynika tylko, że o wyżwymienionej porze wszedł do gmachu becyrkowego jakiś „Polak“, tj. istota, mająca około 18 stóp wysokości, jedno tylko oko, w środku czoła, trzy rzędy zębów i dwudziestoczterofuntową armatę w zanadrzu kapoty. Tak sobie lud w Błotniczanach wyobrażał „Polaka“, gdy jest kompletnie wyrośnięty, i tak zapewne kronikarz teatralny Dziennika Lwowskiego musi sobie wyobrażać wielkiego literata, skoro niedawno zarzucał jednemu z moich kolegów, że nie potrafi kierować teatrem, bo jest małego wzrostu. Bądźcobądź, pan Artur i trzej inni Koroniarze dostali się na świeże powietrze, a podczas gdy ci ostatni wsiedli na przygotowaną dla nich furę i odjechali do kwater, zkąd ich była rewizya zabrała, p. ex–wicehrabia kazał się zaprowadzić do apteki.




ROZDZIAŁ IV,


w którym bohater tej powieści robi małe fiasko z powodu niezręcznie zadanego szyku i opuszcza Błotniczany.


Pan Artur uważał przedłużenie swego pobytu w Błotniczanach za koniecznie potrzebne z dwóch przyczyn: chodziło mu o odzyskanie bagażów, skonfiskowanych na wózku p. Asakasowicza przez władze narodowe, i o bliższą nieco znajomość z piękną aptekarzówną, której się tak „grubo“ podobał. Zwykle, jeżeli chcemy zostać w jakiem miejscu dłużej niż potrzeba, mamy do tego dwojakie przyczyny — jedne wobec świata, a drugie wobec nas samych. Powiadają n. p. różni złośliwi ludzie, że pp. delegaci galicyjscy, jeżeli zostali w Wiedniu nieco dłużej, niż było potrzeba (owe „nieco“ wynosiły podobnoś dwa lata) — to mieli do tego.... także dwojakie przyczyny. Dwoistość ta była jednak tylko pozorną, bo choć powiadają, że niektórzy z tych panów starali się nietylko o wielkie koncesye dla kraju, ale także o małe koncesye dla siebie, to każdy nieuprzedzony przyzna, że delegat jest tylko cząstką kraju, a więc, jeżeli kraj jest = a, to delegat jest = a/n z czego wynika, iż starając się o koncesye dla kraju i dla siebie, delegat miał na oku rezultat: a + a/n. Ponieważ atoli a + a/n > a, więc delegat tego rodzaju dążył do większego i świetniejszego celu, niż taki, który upominał się ciągle tylko o rezolucyę, bo ta, według powyższej formułki jest = a. Oto matematyczny dowód, że postępowanie delegacyi galicyjskiej w Wiedniu było jak najlepsze, i potrzeba nie znać pierwszych elementów algebry, by tego nie pojąć od razu. Mamy atoli nadzieję, że nie jeden szanowny P. T. Galicyanin, który się znajdzie w tem smutnem położeniu, iż ścisłość mojego wywodu usunie się z pod kontroli jego wiadomości matematycznych, uwierzy mi na słowo. Jest to tradycyjną, domową naszą cnotą, wierzyć, kiedy się nie rozumie. Szło raz dwóch demokratów narodowych przez ulicę Syktuską, we Lwowie, i jeden tłumaczył drugiemu, że zbawienie Polski jest tylko w jej rozpłynięciu się w Słowiańszczyźnie. Kolega ani rusz wierzyć mu nie chciał, ale gdy przyszli przed księgarnię Igla: tamten schwycił go za ramię i wskazując na wystawioną w oknie broszurę, zawołał: — Nie wierzysz? No, to czytaj! — Demokrata począł sylabizować i wysylabizował: Maran atha. — A co, wierzysz teraz? Ha, prawda! — odrzekł niedowiarek, zapłomieniony po same uszy, nie wiem, czy dlatego, że teraz dopiero uwierzył swemu koledze, czy dlatego, że nie wiedział, co znaczy maran atha, i czy to po francuzku, czy po łacinie, czy może po szwedzku? To pewna, że każdy mowca i każdy autor najwięcej może liczyć na tych, którzy go nie rozumieją — i ja też w powyższym wypadku spodziewam się mieć po mojej stronie tych wszystkich, co się nie uczyli matematyki, a to, czy są już radcami edukacyjnymi, czy jeszcze nie.
Zarzuci mi kto może, że cała ta dygresya niema nic wspólnego z przygodami mego bohatera, że odnosi się do wypadków daleko późniejszych, i że powinienbym był raczej pójść od razu z p. Arturem do apteki błotniczańskiej. Ale proszę uważać, że p. Artur także nie od razu tam zaszedł, a przecież musiałem czemś zapełnić tę przerwę. Wszak i w teatrze, między jednym aktem Dziewicy orleańskiej a drugim, muzyka gra zwykle owe kadryle, które już trzy generacye Lwowian umieją na pamięć, i których nauczy się dalej sam nawet kronikarz teatralny Dziennika Lwowskiego. Będzie to zresztą pierwsza rzecz, której się ten potężny estetyk w życiu swojem nauczy. No — ale i to niema nic wspólnego z moją powieścią, a p. Artur jest już na ganku małego i schludnego dworku, nad którym stoi napis: „Apteka Bartłomieja Odwarnickiego, pod królem Janem Sobieskim“. Nowa zdobycz p. Artura nazywała się tedy panna Katarzyna Odwarnicka. Jeszcze parę kroków, a p. Artur był w sieniach, zkąd wprowadzono go przez drzwi na prawo do dużego dosyć pokoju, w którym stał długi stół, nakryty białym obrusem, z dwudziestą przeszło nakryciami.
Ludno tam było i gwarno, a dym tytoniowy ścielił się w tak gęstych obłokach mimo otwartych okien, że z początku najbystrzejszy wzrok zaledwie mógł dostrzedz, co się działo o dwa kroki od wchodzącego. Dopiero po niejakim obyciu się z tą atmosferą ujrzał p. Kukielski, że wszedł między towarzystwo złożone z kobiet i mężczyzn, i że między tymi ostatnimi najwięcej było zuzüglerów. (Techniczną nazwą: zuzügler ochrzciły były c. k. władze każdego, co zdążał do powstania w Królestwie i krajach zabranych — im dalej w głąb kraju, tem więcej było takich zuzüglerów, którzy wiecznie zdążąli do powstania).
Na widok p. Artura zbliżył się do niego gospodarz domu, i powitał go tak serdecznie, że waleczny major omal nie wyzionął ducha w jego objęciu. Następnie przedstawił go obcym jako pana Laorszad, bo w tej formie nazwisko de la Roche–Chouart utkwiło w pamięci zacnemu farmaceucie. Pan Artur skrzywił się na to trochę, zwłaszcza gdy niektórzy cucyglery zaczęli powtarzać po cichu: Laorszad, Lalimonad, itd.
— Przepraszam pana — wycedził pan major przez nos i przez zęby, z arystokratycznym półuśmiechem — pragnę zachować moje incognito i dla tych panów, nazywam się Jan Wara, ze sztabu IX. oddziału. Oto jest kartka od naczelnego wodza. To mówiąc, podał p. Odwanickiemu swoją legitymacyę, jakoś szczęśliwie przechowaną wśród przygód dnia tego. Było to jeszcze w lipcu r. 1863, i nie przetrząsano cucyglerów tak starannie jak później.
Podczas gdy pan aptekarz z wielką uwagą odczytywał kartkę, przejmując się do głębi zawartemi w niej poleceniami, ogólny szmer niezadowolenia rozszedł się między cucygierami, którzy nie lubili, by ich traktowano z góry jako „tych panów“. Na szczęście, byli to ludzie lepiej wychowani, i w pokoju p. aptekarza nie było miotły z trzonkiem. Potworzyły się tedy tylko grupy, w ten sposób, że po dwóch i po trzech cucyglerów wzięło w posiadanie organa słuchu każdej panny lub pani, obecnej w pokoju, i po cicho rozmawiano o impertynenckiej powierzchowności nowego przybysza, o jego jak na majora, nie dość mohortowskiej postawie i t. d. Tu jakiś eks chłopoman z kijowskiego uniwersytetu świadczył się Janem Jakóbem Rousseau, że wszyscy ludzie są braćmi, cytował Eugeniusza Sue na dowód, że Jezuici zgubili Polskę, i wywoływał różne okropne widma z różnych okropnych historyj, jako jasne argumenta, że szlachta jest do niczego, i że nie będzie Polski, póki nie powieszą ostatniego szlachcica, bo szlachcice paplają po francuzku, traktują braci demokratów przez nos jako „tych panów“ i jeżeli idą do powstania, to pchają się zaraz do sztabu. Wszystkiemu temu przeczył znowu mocno jakiś młodzieniec z Krakowa, który rozróżniał między ludźmi braci starszych i młodszych, widział zbawienie Polski w katolicyzmie i nie był za bezzwłocznem wytępieniem szlachty, ale przyznawał, że są indywidua, które sobie za wiele pozwalają, przyczem patrzył znacząco na pana Artura, na którym, jak widzimy, krupiło się wszystko, i któremu czerwony radykalizm wypowiedział wojnę zarówno jak niebieski ultramontanizm z pod Wawelu. Przy tem, ku większej jeszcze mortyfikacyi swojej, p. Artur dostrzegł, że znajomą mu już pannę Katarzynę obstąpiło w koło liczne grono cucyglerów, z którymi rozmawiała tak wesoło, iż zaledwie uważała na jego wejście. P. Artur nie mógł sobie tego wytłumaczyć inaczej, jak tylko tem, że jeszcze nie dosyć „zadał szyku“ pannie Katarzynie, i postanowił sobie dopełnić tego przy wieczerzy, na którą się właśnie zanosiło.
P. Odwarnicki zadawał sobie tymczasem jak najwięcej pracy, by przyjąć godnie „pana majora dobrodzieja“ w domu swoim. Poczciwy aptekarz był w jednej i tej samej osobie magistrem farmacyi, burmistrzem miasta Błotniczan i — naczelnikiem tegoż miasta, z ramienia Rządu Narodowego. Na mocy tego ostatniego charakteru swego czuł się podwójnie obowiązanym do grzeczności i uprzejmości wobec p. Artura, ażeby okazać chwalebną gorliwość i posłuszeństwo dla rozkazów naczelnego wodza, tak wyraźnie polecających majora, Jana Warę, władzom narodowym. Usadowiono tedy pana majora na kanapie, między panią aptekarzową a panią kasyerową, podano mu fajkę na ogromnie długim cybuchu z kolosalnym bursztynem, i p. naczelnik miasta nałożył i zapalił mu ją osobiście, co wszystko p. Artur przyjął avec une affabilité aussi gracieuse, que charmante, jak pisze do mnie w liście z d. 30 lipca 1863. Dla nierozumiejących po francuzku, należy mi dodać, że powyższe słowa oznaczają, iż p. Artur nie kopnął nogą pospolitego Galilejczyka, spełniającego powyższy swój obowiązek.
Wszystko to było bardzo zaszczytne, ale także bardzo nudne. Lada gimejne (koroniarski wyraz, oznaczający szeregowca) mógł przysiąść się do panny lub młodej mężatki i bawić się jak najlepiej, podczas gdy pan major musiał prezydować na kanapie między dwoma dojrzałemi damami i odpowiadać na zapytania p. aptekarza, dlaczego Wysocki uparł się koniecznie zdobywać Radziwiłłów, zamiast dążyć czemprędzej w inną stronę, np. na Polesie i dlaczego komitet lwowski, zamiast wyprawiać cucyglerów naprzód, ku granicy, ekspedyuje ich w tył, w głąb kraju. Pan Artur umiał oczywiście motywować doskonale wszystkie te ruchy strategiczne, ale to pocieszało tylko p. Odwarnickiego, jemu zaś nie sprawiało najmniejszej przyjemności, ponieważ piękniejsza część płci pięknej nie słuchała go i zajmowała się raczej gimejnymi. Takie to są niedogodności wysokiego stanowiska. Pan major, Jan Wara, cierpiał je na równi z innymi możnymi i wielkimi tej ziemi — narówni np. z p. Żaakiem, który, podczas gdy lud rozchodzi się na piwo, musi w imieniu mieszczaństwa stać pod baldachinem i patrycyuszowskiemi słowy dawać plebejuszom do zrozumienia wysokie swoje zadowolenie, iż się zeszli na zgromadzenie ludowe. Ja sam, gdybym był np. na miejscu p. Widmana, i musiał czasem prezydować w Towarzystwie demokratycznem, rzucałbym nieraz tęskne spojrzenia ku pięknym słuchaczkom na galeryach, i kto wie czy nie zrzekłbym się w końcu prezydentury, byle się nie nudzić na krześle w środku sali. Inni pojmują to inaczej, ale nie mniej przeto pewna, że ciężar dostojeństw, w młodszym zwłaszcza wieku, nieznośnym jest do dźwigania. Wiedzieli dobrze Rzymianie, że młodość ma swoje prawa, i dla tego np. tak młodych ludzi, jak p. Romanowicz, nie mianowali nigdy ojcami ojczyzny. Nawet u nas zaczynają to już pojmować, i wkrótce, jak słychać, ma być ogłoszony konkurs na współpracowników pewnego „organu“ z tym warunkiem, iż kandydat ma koniecznie mieć już wszystkie zęby, a to nietylko przednie i boczne, ale także trzonowe, chodzi bowiem głównie o przeżuwanie.
Pan major nudził się tedy koniec końców na swojej sztabowej posadzie między panią aptekarzową a panią kasyerową, i rad był bardzo, gdy dano wieczerzę, albowiem, wówczas przynajmniej wszyscy razem siedli do stołu i łatwiej można było ściągnąć na siebie uwagę powszechną, czego też pan Artur uczynić nie omieszkał.
Dzięki sztywnemu a powszechnie u nas prawie obowiązującemu obyczajowi, wszystkie damy zasiadły na jednym końcu stołu i tylko pan major i obecny tamtego wieczora ksiądz proboszcz unicki posadzeni byli najbliżej tego po części pięknego, a po części poważnego grona. Inni cucyglery i honoratiores miasteczka mieścili się poniżej. Dzień był uroczysty, obchodzono bowiem imieniny pani aptekarzowej, Imci pani Anny Odwarnickiej. Miejsce wszystkich wesołych i gwarnych rozmów zajęło uroczyste i usilne, a bez końca powtarzane naleganie gospodarza i gospodyni, by goście „pozwolili“ jeszcze trochę, a potem jeszcze, i jeszcze trochę, tej i każdej potrawy. Nalegania te przeplatane były skargami, że księdzowa dobrodziejka jakoś nic nie je, że pan adjunkt dobrodziej jakoś nie łaskaw i t. d. Trwało to tak długo, póki nawet najżarłoczniejszy z jedzących nie oświadczył, że pan aptekarz chce go chyba przyprawić o dyspepsyę, jeżeli go jeszcze siłuje do jedzenia. Poczem gdy kieliszki już były nalane, podniósł się ksiądz proboszcz i w niezmiernie jak na proboszcza, zwięzłej i gładkiej przemowie oświadczył, że wypada mu przeprosić solenizantkę — bo choć według obyczaju powinienby wypić jej zdrowie, to jest inna solenizantka, za którą wszyscy bijemy się, albo bić się powinniśmy. Ks. proboszcz położył przytem nacisk na słowo wszyscy i wyraził ubolewanie, iż księdza dziekana łacińskiego niema między obecnymi, by słowo to przybrało należyte znaczenie. Ksiądz dziekan był na partyi preferansa u pana forsztehera, ale i bez niego Ukraińcy z Wielkopolanami, Mazury z galicyjskiemi Rusinami przyłączyli się z zapałem do toastu księdza proboszcza i powtórzyli za nim: Sotwory jej Hospody mnohaja lita!
To dało powód do ożywionej mocno dyskusyi politycznej, wśród której wyjaśniono p. Arturowi, że ks. proboszcz r. gr. w Błotniczanach był wyjątkowym proboszczem tego obrządku, bo w r. 1831 z teologii drapnął do wojska polskiego, odbył całą kampanię i dopiero z powrotem, po różnych trudnościach, ukończył studya i ożeniwszy się, został wyświęcony. Mówiono wiele o ówczesnych i dzisiejszych stosunkach w Królestwie, i to odwiodło p. Artura mimowoli od jego zamiaru „zadawania szyku“ za pomocą wzmianek o swoich arystokratycznych koneksyach, obyczajach i potrzebach. Bez tego zresztą p. Artur wyglądał wśród prostodusznych bezpretensyonalnych gości p. Odwarnickiego, jak paryzki cylinder na głowie tłustego szlachcica w pełnym polskim stroju, i przemawiał samemi dyplomatycznie zaokrąglonemi frazesami, które niecierpliwiły mocno ks. proboszcza, najpoczciwszego człowieka na świecie, ale trochę raptusa i nielubiącego nic obwijać w bawełnę. Zdarzyło się, że p. Artur mówiąc kilka razy o języku moskiewskim, nazwał go ruskim, jak to zwykli przez nieuwagę czynić Koroniarze. Ksiądz proboszcz poprawiał go za każdym razem, ale to nie pomogło. Nakoniec ksiądz, gente Ruthenus, natione Polonus, zniecierpliwił się, i wypalił porządną reprymendę p. Arturowi, by nie dawał Polakom nazwy, którą oni sobie uzurpują. P. Artur może w duchu czuł, że ma niesłuszność, ale chciał mimo to utrzymać się na stanowisku swojej przyrodzonej, intelektualnej i towarzyskiej wyższości nad prostym galilejskim popem. Zdawało mu się, że najlepszym do tego sposobem będzie, dać księdzu uczuć tę wyższość jak najdobitniej. Ruszył.tedy pogardliwie ramionami w odpowiedź na ową reprymendę, i rzekł tonem głębokiego politowania:
— Ach, co znowu za niedorzeczne jakieś koncepta; to pewnie jakiś galilejski uczony wynalazł tę łamigłówkę etnograficzną; ha, ha, ha, prawdziwy galilejski uczony! cha! cha! cha!
Jeżeli p. Artur spodziewał się piorunującego efektu po tej swojej ekspektoracyi, to mógł się nim teraz nacieszyć do woli. Ksiądz zerwał się jak oparzony, jak gdyby jeszcze był ułanem, a nie proboszczem, stuknął pięścią w stół, aż wszystko zabrzęczało, i pąsowy z gniewu zawołał w narzeczu, którego go pewnie w seminaryum nie uczono:
— A skórka tobie na buty, ty psie ścierwo kadeckie, ty trutniu jakiś mazurski! Patrzcie go, on nas tu będzie rozumu uczył; ta salonowa lalka, ten mazgaj śmierdzący pachnidłami, ten szlifibruk warszawski i t. d.
I tak dalej ksiądz proboszcz wypowiadał, co miał na sercu. Obecni panowie i cucyglery, wszyscy wielcy wielbiciele poczciwego proboszcza, potakiwali głośno, a panny chichotały się jedna do drugiej i szeptały: To, to, to!
P. aptekarz był na torturach. Biegał od zaperzonego ks. proboszcza do skonsternowanego pana Artura, ściskał całował, perswadował, zaklinał, wzywał do miłości, jedności i zgody. Nareszcie uchwalono, że wypada zapić tę sprawę, ksiądz się udobruchał, wypito mnóstwo kieliszków wina, wstano od stołu i pozapalano fajki, podczas gdy laborant p. Odwarnickiego i kucharka pani Odwarnickiej obdzielali gości mocną herbatą z rumem. Ale p. Artur już tego wieczora postanowił „nie zadawać szyku“ dalej, i siedział wciąż cichy i milczący między p. aptekarzową i p. kasyerową.
Im bardziej nudził się pan Artur, tem lepiej, jak na złość, bawili się wszyscy. Jakiś jasnowłosy młodzieniec, o którym mówiono, że jest medykiem z uniwersytetu kijowskiego, zdawał się poświęcać szczególną uwagę pannie Odwarnickiej, a ta dość chętnie słuchała jego pięknych teoryj o wolności, równości i braterstwie, wyczytanych z Ludwika Blanc'a Historyi rewolucyi francuzkiej i innych podobnych książek, a potem z Kijowa, via Berdyczów, importowanych do Galicyi. W praktyce, jak już wyżej nadmieniłem, teorye te miały prowadzić najprzód pod względem wolności, do takiego błogiego stanu błogosławieństwa, w którymby państwo od kolebki do grobu opiekowało się każdym ze swoich obywateli, wyznaczało mu, co ma robić o każdej porze dnia, co ma jeść, kiedy ma iść spać, a kiedy wdziewać świeżą bieliznę. Jednem słowem, chodziło o nie mniej i o nie więcej jak o przemienienie całej kuli ziemskiej w jeden, olbrzymi dom poprawy, i o zmuszenie służalczego rodu ludzkiego, by był wolnym i równym według modelu, przez najpierwszych i największych filozofów obmyślanego. Jacyś historycy, których nazwiska są u nas jeszcze niestety mniej znane, udowodnili nawet, że takie urządzenie społeczeństwa jest tylko dalszym ciągiem tradycyj starosłowiańskich, przerwanych w skutek napływu Jezuitów i „szlachecczyzny“. Ażeby tedy wrócić do tego wielkiego słowiańskiego pnia, z któregośmy wyszli, i ażeby zupełne braterstwo zapanowało między ludźmi i między Słowianami, okazywała się szanownemu prelegentowi niezbędna potrzeba usunięcia Jezuitów i szlachciców z powierzchni ziemi. Gorszył on się niezmiernie, że my tu w Galicyi tak mało jesteśmy przekonani o tej potrzebie, i jak prorok Jonasz w Niniwie, tak on tej wstecznej Galilei wróżył bliską i nieuchronną zagładę. Ksiądz proboszcz słuchał go uważnie i cieszył się, że nad Dnieprem wyrasta taka tęga i gorąca młodzież, tylko co do wytępienia szlachty mniemał, że najeżałoby się może trochę namyśleć, bo już w r. 1846 zrobiono małą próbę tego postępowego systemu z nie najlepszym dla sprawy braterstwa, skutkiem. Es jinge wohl, aber es jeth nischt. Zkąd byśmy potem wzięli Polaków? Ale postępowy Kijowianin miał sposób i na to: był on za wytępieniem szlachciców, lecz ekscypował sobie szlachcianki, i mniemał, że skoro te zostaną, to i Polaków na przyszłość nam nie braknie. Tylko pod względem OO. Jezuitów dwa stronnictwa, umiarkowane i skrajne, jednego były zdania, i tu nawet ks. proboszcz nie protestował przeciw zbyt radykalnemu przeprowadzeniu systemu powszechnego braterstwa.
W zasadniczej tej dyskusyi brało udział całe towarzystwo. Większość, bądź z zasadniczych, bądź z utylitarnych względów, była przeciw bezwzględnemu wytępieniu szlachty, pan aptekarz nie przychylał się ani na tę, ani na tamtą stronę, ponieważ nie wiedział, jakiego zdania będzie komitet lwowski, a on przecież jako urzędnik narodowy obowiązany był we wszystkiem iść za swymi przełożonymi. Tylko panna Katarzyna oświadczała się stanowczo za teoryami kijowskiemi, a ku większemu tychże poparciu, zdjęła z kółka gitarę i akompaniując na niej, zanuciła głosem milutkim, jak najmniej stworzonym do powtarzania okropności tego rodzaju:

Gdy już znikły nadziei promienie
I jutrzenka nie świeci nam blada,
Stańmy jako upiorów gromada i t. d.

Cucyglery przyłączyli się unisono do tego zaimprowizowanego koncertu, i od tej chwili zabawa przybrała zupełnie charakter wieczornicy w domu ruskim, nienawiedzonym jeszcze nowomodnymi, francuzkimi obyczajami. Przespiewano cały obfity repertoarz pieśni polskich i ruskich, a panna Katarzyna musiała ciągle akompaniować na gitarze. Było to nierównie przyjemniejszem dla uczestników, niż owe ziewane wieczory w mieście lub w dworach, chorujących na wielkie państwo, gdzie panna brząka i jąka na fortepianie jakąś niezrozumiałą nokturnę lub kaleczy rytm romansów francuzkich, a wszyscy z urzędu chwalą, podziwiają i proszą o powtórzenie. Jednakowoż p. Artur znajdował, że to gwarne i niezbyt żenujące się towarzystwo jest strasznie mauvais genre, i że on ankanajliuje się niezmiernie, wlazłszy w ten świat małomiasteczkowy. Nie miał odwagi odzywać się i mięszać do rozmowy, bo ile razy otworzył usta, ks. proboszcz mierzył go wzrokiem, od którego kamieniał mu język. Zwrócił się tedy do p. aptekarza, i zażądał od niego informacyi co do swoich pakunków podróżnych. Niestety! i na tym punkcie czekało go zmartwienie — był to już dzień feralny dla niego. Pokazało się, że przed kilku godzinami jakiś jegomość, legitymujący się jako nadzwyczajny komisarz Rządu Narodowego, wysłany wprost z Warszawy ze specyalnem poleceniem zbierania efektów, broni itp. przybył do Blotniczan, na podstawie swego pełnomocnictwa zabrał nietknięte przez nikogo tłumoki pana majora i wyjechał z niemi do Zabuża, gdzie mieszkał przełożony nad okolicznymi powiatami komisarz wojenny, pan Podborski.
Pan Artur rozgniewał się mocno i groził p. naczelnikowi miasta, że go postawi pod sąd wojenny za nieprawne wydanie jego efektów. Gdy jednak groźna ta rozprawa dla różnych, łatwych do zrozumienia powodów, musiała być odroczoną na później, więc p. major udobruchał się jakoś i prosił tylko, by mu nazajutrz jak najwcześniej dostarczono koni do Zabuża.
Towarzystwo rozeszło się dopiero nad rankiem, cucyglerów zakwaterowano po różnych zakamarkach w aptece i po innych domach w miasteczku, p. Artura umieścił zaś p. Odwarnicki w malutkim pokoiku o czysto wybielonych ścianach, w którym z doniczek na oknach rozchodziła się orzeźwiająca, przecudna woń rezedy, zmięszana z balsamicznym powiewem jasnej, letniej nocy, cisnącym się do pokoju przez siatki, chroniące pokój od much i komarów. Im bardziej p. Artur przypatrywał się swojej kwaterze, tem mocniej utwierdzało się w nim to przekonanie, że na tę noc wyrugował z tego wonnego i świeżego przybytku — swoją piękną auskultantkę, pannę Katarzynę.
Pan Artur był, jak to już może zauważali szanowni czytelnicy, romantycznego nieco usposobienia, a od czasu spotkania z panią Szeliszczyńską i z panną Trzeszczyńską w ogrodzie Pojezuickim, żył w tem przekonaniu, że w Galicyi, gdzie nogą stąpi, zrobi jakąś konkietę. Dziś, do tego ogólnego nastroju, przybył mu jakiś smętny akord, w skutek tylu zapewne przebytych nieprzyjemności, począwszy od spotkania z żandarmem i z cucyglerami w kozie, a skończywszy na dyskusyi z ks. proboszczem i na wiadomości o konfiskacie tłumoków przez jakiegoś komisarza Rządu Narodowego. Lustrując w pamięci swej wszystkie te wypadki, p. Artur czuł się mocniej niż kiedykolwiek upoważnionym do twierdzenia, że Galicya jest prostackim, na wskróś zniemczałym krajem, w którym ludzie nie mają najmniejszego szyku, i który potrzeba będzie przekląć albo z gruntu ucywilizować. (W skutek tego strasznego przekleństwa, w oczach mieszkańców wszystkich innych ziem polskich uchodzimy za bydlęta najpodlejszego rodzaju, i czar ten złowrogi nie będzie z nas zdjęty, póki — tak opiewa zaklęcie — póki nie znajdzie się niewinna dziewica galilejska, ktoraby na zapytanie: co wolicie, Matejkę, czy Rochalewskiego — odpowiedziała: wolemy Rochalewskiego. Gdyby powiedziała: wolimy, cała robota za nic, i zostaniemy Galilejczykami do końca świata. Przyp. zecera).
W całych Błotniczanach, p. Artur nie znalazł nic uwagi godnego, oprócz panny Katarzyny, tylko nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności, podobawszy jej się grubo, jak mniemał, na pierwszym wstępie, nie mógł później znaleźć sposobności popisania się z nieocenionemi swojemi przymiotami jako człowiek, należący do lepszego towarzystwa. Sądził jednak, że sama jego powierzchowność wystarczała, by go odszczególnić korzystnie wśród krzykliwej i rubasznej zgrai, jaka napełniała tego wieczora dom pana aptekarza. P. Artur spojrzał w zwierciadło, i zmuszony był, mimo wszelkiej skromności, wyznać sobie, że jest on ne peut pas mieux, i że zbyt wiele zaszczytu wyrządza aptekarzównej w małem miasteczku, do tego galicyjskiem, zajmując się nią już od ośmiu godzin. Ale tego rodzaju słabości wydarzają się największym i najhojniej od natury wyposażonym ludziom — wszak Achilles poróżnił się z Atrydami o jakąś mizerną brankę, a p. Aureli Urbański kocha się we własnych swoich komedyach! Nie miałem przyjemności znać osobiście ową córkę kapłana słonecznego, o którą poszło Achillesowi, ale mniemam, że popadianka trojańska nie mogła być o wiele powabniejszą od aptekarzównej błotniczańskiej; co się zaś tyczy komedyj p. Urbańskiego, to panna Katarzyna miała nierównie więcej od nich werwy, wesołości, lekkości, dobrego układu i świeżości. P. Artur jest tedy tak dobrze wytłumaczonym, jak pan Achilles Pelejowicz, albo jak pan Aurelios Urbański, jeżeli na chwilę westchnienia i myśli swoje zwrócił ku pomienionej pannie Katarzynie, i jeżeli mu jakiś czas tkwiły w okolicy serca spojrzenia dwóch figlarnych i błyszczących, choć małych, czarnych oczu. Teraz jeszcze, gdy już wszystko uciszyło się w domu, zdawało mu się, że słyszy gdzieś w dali jej wesoły, srebrny głosik, nucący:

W krwawem polu srebne ptaszę:
Na kwaterach chłopcy nasze,
Hu ha, hu ha, i t. d.
Obok Oda znak Pogoni:
Pan szef sztabu w szklankę dzwoni, i t. d.

Była to brzydka parodya, ułożona przez płeć piękną w okolicach, gdzie przebywały „oddziały szachujące“ i obliczona na czem rychlejsze wypędzenie tych oddziałów w pole, do czynu. To też chłopcy rwali się, przeklinali sztaby i komitety, czasem wymykali się na własną rękę i uciekali za kordon, do obozu, ale komitet i sztab nie ruszał oddziałów! P. Artur słuchał, trochę się gniewał, a trochę dumał o tem, że panna aptekarzówna jakoś bardzo starannie pomyślała o wygódkach dla niego, i że odstąpiła mu nawet swój pokoik, z łóżeczkiem, tak biało i wygodnie wysłanem, nad którem był obraz Matki Boskiej z zatkniętą u ramy palmą, i jakieś fotografie... P. Artur przypatrzył im się bliżej — jedna z nich przedstawiała pana Odwarnickiego, druga panią Odwarnicką, a trzecia... o zgrozo! trzecia przedstawiała owego jasnowłosego medyka z uniwersytetu kijowskiego, w mundurze pułku jazdy wołyńskiej Edmunda Różyckiego, a pod wizerunkiem tego czerwonego socyalisty i szlachtojada, wyczytać można było snać własną ręką wypisane słowa: „Nie zapominaj o mnie! Władysław Kwaskowski, 1863. —“
Po tem odkryciu, p. Artur rzucił się na łóżko i postanowił nie myśleć już o niczem, jak tylko o spaniu. Jednakowoż ostatnie jego myśli przed zaśnięciem były: „Zdaje się, że ją puszczę w trąbę!“ Myśli te znalazły się także wyrażone w liście, które wkrótce potem otrzymałem od p. Artura, miał bowiem zwyczaj zwierzać mi się ze wszystkich swoich przygód, zamiarów i wrażeń.
Nazajutrz rano, posiliwszy się niemniej doskonałą kawą, jak u p. Szeliszczyńskiej, p. Artur dowiedział się jeszcze od panny Katarzyny, że ze wszystkich powstańców, najlepiej jej się podobają Ukraińcy, po tych Poznańczycy, a po tych dopiero Koroniarze — i wyjechał dostarczonym przez miejscowego pocztmistrza ekwipażem do Zabuża.
Podczas gdy bohater mój znowu jest w drodze, łaskawe czytelniczki zechcą zastanowić się, o ile klasyfikacya p. Katarzyny była słuszną. Co do mnie — jeżeli mi wolno wypowiedzieć w tej mierze moje skromne zdanie, sądzę, że w miarę jak gdzie najdłużej przebywali Ukraińcy, Wielopolanie lub Koroniarze, tam się jedni lub drudzy najlepiej podobali, a w braku jednych, drugich lub trzecich, podobali się czasem i Galicyanie. Bądź co bądź zresztą, to pewna, że Galicyanki, z wyjątkiem starych i brzydkich, podobały się wszystkim bez wyjątku, Galicyanom, Wielko– i Małopolanom Mazurom, Litwinom i Rusinom, socyalistom, komunistom i ultramontanom, a nawet panu wicehrabiemu de Tourne–Broche.




ROZDZIAŁ V,


w którym p. Artur Kukielski daje dowody niepospolitej zimnej krwi i rozwagi, i wraca napowrót do swoich tytułów i godności, poczem p. Zdzisław Podborski będzie miał zaszczyt, jako komisarz wojenny, wyłuszczyć swoje zapatrywania się na różne nader piekące kwestye europejskie.


Pan aptekarz Odwarnicki, najpoczciwszy człowiek w świecie, nie miał najmniejszego żalu da p. Artura za jego wczorajsze, gwałtowne trochę wystąpienie, i pożegnał się z nim tak czule, jak gdyby byli przyjaciółmi od lat przynajmniej dwudziestu. Z opowiadania jego wiedział p. Artur, z kim będzie miał do czynienia w Zabużu. Według zeznań aptekarza, p. Podborski był drugim z rzędu wielkim człowiekiem powiatu błotniczańskiego i piastował posadę komisarza wojennego, ponieważ pierwszy luminarz i mąż polityczny w całej okolicy, p. Broiński, był już naczelnikiem powiatu, a dwie tak ważne funkcye nie mogły się pomieścić na barkach jednej osoby. Pytany bliżej o zdolności i zasługi p. Podborskiego, nie miał atoli p. aptekarz nic więcej do powiedzenia, jak tylko to, że pani Podborska jest to osoba nadzwyczaj rozumna, wykształcona i energiczna, a przytem pełna taktu i spokrewniona ze ....skimi, ....ckimi, i ....ami, jednem słowem, ze wszystkimi prawie mniejszymi hrabiami w Galicyi. Pan Artur, który słyszał już w Królestwie bardzo wiele o tych hrabiach galicyjskich, jako o rodzaju ludzi zupełnie odrębnym i ze wszech miar na uwagę zasługującym, postanowił sobie zastosować postępowanie swoje do tego, co słyszał, ażeby się postawić od razu na dobrej stopie z czołem i śmietanką towarzystwa galicyjskiego. Przypuszczał on, że rola, do jakiej natura go stworzyła, wdzięczniejszą będzie w tem otoczeniu, aniżeli w małomiejskiej atmosferze Błotniczan. Ci najpodrzędniejsi ze wszystkich Galilejczyków, którzy zamieszkują małe miasteczka, nie mają nawet wyobrażenia o wyższym „szyku“ salonowym, nie potrafią się na nim poznać, ani też należycie go ocenić. Co się tyczy grafów i podgrafów tutejszych, nie znał ich jeszcze pan Artur, ale przypuszczał, że choć jako Galilejczycy nie mogą oni sami mieć owego „szyku“, to przynajmniej zdolni są pojąć i uwielbiać go w innych, więcej wybranych istotach.
Myśli p. Artura o naturze, obyczajach i innych fizyologicznych znamionach hrabiów galicyjskich były jeszcze w pełnym toku, gdy nagle wózek pocztowy skręcił z gościńca koło białego słupa z tablicą i napisem: Wieś Zabuże, i mijając długi szereg zabudowali gospodarskich, stajen, całych i rozwalonych płotów, wjechał na obszerny dziedziniec, przy którym stał dwór zabużański. Był to dość wielki murowany budynek, z gankiem o czterech białych, okrągłych słupach, nad którym wznosiło się wsunięte w dach piąterko, zawierające pokoje gościnne. Na podstawie tego ganku i piąterka, dwór w Zabużu dla oficyalistów pana Podborskiego, dla służby i dla mniej zamożnych braci sąsiadów był „pałacem“. Z równymi sobie mawiali zaś pan Podborski i pani Podborska zawsze tylko o swoim skromnym, szlacheckim dworku, kładąc na słowo: „szlachecki“, pewien nacisk, z którego wynikało, że czują jak wielki zaszczyt wyrządzają „szlachcie“, licząc się do jej rzędu.
W ogólości „pałac“ w Zabużu wydawał się na zewnątrz dość wygodnym i dobrze urządzonym domem mieszkalnym, w szczegółach zaś, całe jego otoczenie miało ów charakter czegoś wiecznie niedokończonego, właściwy wszystkim dworom szlacheckim, wszystkim instytucyom i t. p. w Galicyi. U nas wszystko jest prowizorycne, wszędzie czegoś brakuje. W najporządniejszem mieszkaniu na wsi gdzieś bodaj jakiś tymczasowy płot zastępować musi miejsce niedostającego kawałka parkanu, jakaś tymczasowa kałuża broni przystępu do ganku, albo połowa bramy musi być tymczasowo wyrwana z zawiasów. Przypatrzywszy się z bliska ludziom, spostrzegamy nieraz to samo zjawisko. Ten tymczasowo próżnuje, ale obiecuje, że wkrótce weźmie się do pracy i tamten tymczasowo robi długi, ale myśli ciągle o uporządkowaniu swoich interesów; trzeci znowu jest tymczasowo zanadto lojalny, ale niech–no przyjdzie „co do czego“, a zobaczycie, że jest bardzo dobrym Polakiem. A już co do wykształcenia, to prawie wszędzie i zawsze jest ono jakby prowizoryczne, nakształt słomianej strzechy, chroniącej tymczasowo mury od wilgoci, nim się właściciel zdobędzie na gąty lub dachówkę. Nieraz i mury się rozwalą, a nie doczekają się lepszego pokrycia — nieraz człowiek zostanie posłem, i delegatem do Rady państwa, a prowizoryczna słomiana strzecha zastępuje mu jeszcze ciągle miejsce innego umeblowania głowy.
Na turkot wózka, pojawił się na ganku lokaj, którego to widocznie oderwało od ważnej pracy froterowania posadzek, bo prezentował się boso i z szczotką od zamiatania w ręku. Oświadczył on p. Arturowi, że „pan“ wyszedł na polowanie, ale pani jest w domu. Artur wysłał go tedy z poleceniem, by zaanonsował pani Podborskiej przybycie pana Jana Wary. Lokaj postawił szczotkę w sieniach, wyjął z kieszeni białe rękawiczki, i wdziawszy takowe, udał się z tą ważną misyą w tę stronę „pałacu“, w której przebywała pani Podborska. P. Artur, zostawiony w sieniach, nie mógł się wstrzymać od śmiechu na widok tego ceremonialnego przyozdobienia rąk, obok dość patryarchalnego zaniedbania, w jakim znajdowały się nogi.
Pani Podborska znajdowała się w pokoju, z którego drzwi parapetowe prowadziły do ogrodu, ciągnącego się po drugiej stronie pałacu na dół ku rzece. Była to dama w sile wieku, czyli między nami mówiąc, miała lat czterdzieści z górą. Spodziewam się, że nikt z szanownych czytelników nie skompromituje mię tak dalece, by doniósł tej czcigodnej matronie, iż pozwoliłem sobie wygadać się w tej mierze na podstawie prywatnej informacyi — oficyalnie bowiem, liczy ona od niejakiego czasu lat 30, a przedtem miała ich tylko 26. Jest to dama w wysokim stopniu przeświadczona o niepospolitym blasku, jaki spada na nią z powodu pokrewieństwa ze ....skim, .... ckimi i ....ami, i o blasku, jaki w skutek tego, i w dalszem następstwie, padać musi od niej na wszystkie otaczające ją istoty i przedmioty. Siedziała ona przy stoliku i trzymała w ręku Czas, przeglądając go od niechcenia, podczas gdy jakiś młody jegomość, dość małego wzrostu, z podkręconym w górę blond wąsikiem i w fantastycznym nieco kostiumie, bawił ją nader płynną rozmową, prowadzoną — z jego strony po polsku, akcentem zdradzającym o pół mili, dla uszu każdego prawowiernego Galicyanina, pochodzenie z Mazowsza lub Wielkopolski. Nie mogło zresztą być mowy o innej rozmowie, jak tylko o niepohamowanym potoku słów tego jegomości, który widocznie umiał się obchodzić bez partnera do rozmowy i sam jeden „z kołkiem“ mógłby był prawdopodobnie przegadać.... nawet p. Malisza i p. Widmana, dyskutujących kwestyę zaprowadzenia federacyi w Austryi. Nie czekał na żadną odpowiedź, nie potrzebował żadnego pytania, mówił i mówił tak uporczywie, z takiem oddaniem się przyjemności mówienia, że wobec niego Czas, który trzymała w ręku pani Podborska, zdawał się być króciutkim zbiorem samych lakonicznych i gołosłownych twierdzeń — a tego przecież nikt nie zarzuci Czasowi, by skąpił słów i czcionek!
Przybycie bosego lokaja w białych rękawiczkach przerwało atoli na chwilę tę niezwykłą kataraktę wymowy. Lokaj stanął we drzwiach i czekał, aż mu każą mówić, bo taki był regulamin w Zabużu.
— Co tam? — zapytała p. Podborska.
— Proszę Jaśnie pani, jakiś pan przyjechał.
— To pokaż mu do oficyn, i powiedz niech czeka aż pan wróci.
— Kiedy, proszę Jaśnie pani, to nie z Polaków, ale taki z panów — odparł bosonożny dyplomata, który wiedział, że tylko Polaków, t. j. prostych cucyglerów odsyłano do oficyn, a „panów“ przyjmowano we dworze.
— Nie mówił, jak się nazywa?
— Jan Wara, proszę Jaśnie pani.
— Jak wygląda?
— Aaa, porządnie, proszę Jaśnie pani, akurat jak Jaśnie pan hrabia ze Lwowa, co tu był przeszłego roku w lecie. Tylko Jaśnie pan hrabia taki trochę porządniejszy.
Jaśnie pani zastanowiła się chwilę, snać nad tem stopniowaniem „porządku“, tak awantażownem dla jej kuzyna, Jaśnie pana hrabiego ze Lwowa. Nakoniec kazała wprowadzić pana Artura, który zaprezentował się jej z najbardziej eleganckiem suwaniem nóg po posadzce i z najokrąglejszemi w ogóle ruchami, jakie posiadał w swoim arsenale dobrego „szyku“. Przepraszając tysiąc a tysiąc razy za wizytę o tak rannej porze, tłumaczył się pilnym interesem do pana Podborskiego.
Nie było naówczas w zwyczaju, prezentować bez bliższego i poufnego rozpytania się dwóch ludzi, przybywających w „pilnym interesie“ do pana domu. Należało bowiem zawsze przekonać się poprzednio czy przypadkiem, podczas gdy jeden jest „kuryerem“ komitetu, drugi nie jest jakim c. k. kuryerem. Modus vivendi między władzami narodowemi i c. k. urzędami politycznymi dawał się utrzymać tylko w ten sposób. Pani Podborska wskazała tedy tylko krzesło p. Arturowi, prosząc go, by usiadł i zaczekał, aż mąż jej wróci z polowania. Ale w tem, ów wymowny jegomość, z razu nieco zaambarasowany wejściem p. Artura, wstał i przywitał się z nim poufałą formułką:
— Jak się masz?
— A, jak się masz? — wycedził przez zęby pan Artur, cokolwiek protekcyjnym, a cokolwiek niepewnym sobie tonem.
— Czy panowie się znają? — zapytała pani Podborska.
— Znamy się — rzekł blondyn krótko.
— Trochę — dodał pan Artur, jak gdyby chciał osłabić znaczenie tego odkrycia.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której pan Artur i wymowny blondyn unikali nawzajem swoich spojrzeń. P. Artur przypatrywał się swoim lakierowanym trzewikom, a blondyn bawił się taśmami od swojej „huzarki“, i podkręcał wąsa. Nakoniec przerwała ciszę pani Podborska, zwracając się ku temu ostatniemu.
— Więc książę aż do wybuchu powstania bawiłeś w Warszawie?
Pani Podborska nie spostrzegła zdziwionego wzroku, jaki na nią rzucił w tej chwili pan Artur — ale spostrzegł go blondyn, i kręcąc dalej swój wąsik, spuścił oczy, jak gdyby się zamyślił.
— W Warszawie — rzekł z westchnieniem.
— Zapewne to jakaś słodka tajemnica wywołała to westchnienie — ciągnęła dalej pani Podborska.
— Ach, pani — odrzekł blondynek, nabierając cokolwiek więcej pewności siebie — w Warszawie zostawiłem matkę i siostrę!
— Umiem czuć boleść księcia — odparła pani na Podbużu, której deklinowanie tytułu: książę, księcia i t. d. zdawało się sprawiać niewymowną przyjemność, podczas gdy w panu Arturze rosło z każdą chwilą zdziwienie, a w wymownym przed chwilą blondynku, jakieś nieodgadnione zakłopotanie. — Ale obiecałeś wczoraj książę — rzekła dalej pani Podborska — pokazać mi fotografię księżnej, swej matki, i księżniczki, swej siostry.
P. Artur zrobił na krześle poruszenie, znamionujące pewien stopień niecierpliwości. Blondynek spuścił głowę na piersi i zadumał się na chwilę. Nakoniec, jak gdyby powziął jakieś nadzwyczaj śmiałe i stanowcze postanowienie, sięgnął ręką do kieszeni w swojej huzarce, i wyjął dwie fotografie, które podał pani Podborskiej.
— Więc to jest księżna, matka księcia — powiedziała ta ostatnia, przypatrując się uważnie portretowi. — Jak z domu, jeśli wolno zapytać?
— Radziwiłłówna — odparł blondyn.
— A księżniczka.... ach, jakaż śliczna! Jak na imię?
Blondyn, który ani się zakrztusił przy nazwisku rodowem księżnej, swej matki, jakoś się zająknął przy imieniu chrzestnem księżniczki, swej siostry. Myślałby kto, że przebiega w myśli wszystkie imiona w kalendarzu, by wybrać z nich najpiękniejsze. Nareszcie wyrzekł melancholijnie:
— Olimpia.
— Księżniczka Olimpia Czetwertyńska — uzupełniła pani Podborska. l podając fotografię panu Arturowi, dodała: — Niech pan patrzy, co za śliczna młoda osoba!
Pan Artur rzucił tylko okiem na fotografię, którą wziął od pani Podborskiej, wydał stłumiony okrzyk, i zrzucając z nosa swój szafirowy pincenez, powstał, by piorunującem spojrzeniem przeszyć blondynka, niespokojnie suwającego się na krześle. Następnie, wziął ze stołu drugą fotografię, i schował obydwie bez dalszych ceremonij do kieszeni.
— Pani daruje — rzekł zwracając się do pani Podborskiej — te fotografie należą do mnie. Panie Mościszewski — odezwał się dalej do blondyna, którego twarz oblała się pąsem — proszę pana o chwilkę rozmowy.
— Ale Arturze.... odpowiedział brat księżniczki Olimpii.
Pani Podborska miała minę osoby, nagle zbudzonej ze snu, i zdziwionej jakimś nadzwyczajnym łoskotem. Nim wyszła ze swego zdziwienia, pan Artur skłoniwszy się jej nader grzecznie, wziął brata księżniczki Olimpii pod rękę, i wyszedł z nim z pokoju, unosząc w kieszeni — dodaję to dla zaspokojenia ciekawości mniej domyślnych czytelników — odzyskane w tej chwili fotografie pani Małgorzaty Szeliszczyńskiej, i panny Celiny Trzeszczyńskiej.
Pani Podborska została w pokoju sama ze swojem zdziwieniem, i z Czasem w ręku.
Z treści rozmowy fantastycznie ubranego blondynka z panią Podborską, domyślił się Artur, a wraz z nim zapewne i szanowny czytelnik, że ma do czynienia z owym mniemanym wysłańcem Rządu narodowego, który zabrał w Błotniczanach jego tłumoki, i tym sposobem przyszedł do posiadania paszportu, opiewającego na imię i nazwisko księcia Artura Świętopełka Czetwertyńskiego, jakoteż znanych nam dwóch fotografij. Pan Artur znał to indywiduum z Królestwa i wiedział bardzo dobrze, że nie mogła mu być powierzoną żadna ważniejsza misya w powstaniu, i że charakter komisarza był tak mało jego własnym, jak tytuł książęcy. Gdy więc obydwaj znaleźli się sam na sam w gościnnym pokoju, dokąd blondynek wskazał drogę, pan Artur wpadł na niego z góry i zażądał tłumaczenia co do kredytywy komisarskiej, na mocy której rzeczy jego były zabrane z Błotniczan, jakoteż zwrotu tych rzeczy. Blondynek, czyli pan Mościszewski, jak go nazwał był pan Artur wobec pani Podborskiej, zmalał bardzo i wyznał, że pełni tylko skromną funkcyę wachmistrza kawaleryi VIII. oddziału, ale będąc przypadkiem w posiadaniu kredytywy poległego w Królestwie komisarza czy lustratora oddziałów, skorzystał z niej, by odebrać efekta „narodowe“, znajdujące się w Błotniczanach, a to z obawy, jak twierdził, by „Galileusze“ takowych nie rozkradli. Snać p. Mościszewski przypuszczał, że „Galileusze“ w wyższym stopniu niż inni Słowianie skłonni są do przywłaszczenia sobie cudzych rzeczy bez wiedzy właściciela. Przypuszczenie to było mylnem, jakkolwiek bowiem miałem już zaszczyt nadmienić, że własność literacka w królestwie Galicyi i Lodomeryi, jakoteż w w. księstwie Krakowskiem, nie bywa bardzo szanowaną, to pod względem własności innego rodzaju panuje u nas takie bezpieczeństwo, jak gdybyśmy.... jak gdybyśmy zamykali całe nasze mienie w kasie gminnej miasta Gródka.
Pan Artur nie był bynajmniej zadowolonym z tłumaczenia się pana Mościszewskiego, ale odzyskawszy swoje bagaże i przekonawszy się, że oprócz kilku bagatelek niczego nie brakowało, nie przyciskał już dalej zbyt troskliwego kolegę. Natomiast strofował go mocno za przywłaszczenie sobie tytułu księcia wobec państwa Podborskich. Pan Mościszewski uniewinniał się, że to mały i nieszkodliwy figiel, który zresztą słusznie należał się panu i pani domu, z powodu ich nieco wygórowanej czci dla tytułów i dostojeństw wszelkiego rodzaju. Pan Mociszewski wpadł nawet w bardzo dobry humor na to wspomnienie, i z wielką werwą opowiadał panu Arturowi, jak z początku chciano go zakwaterować do oficyn, jak mu dano cieniutkiej herbaty z mlekiem w przedpokoju, razem z panną służącą, jak następnie, gdy się dowiedziano, iż jest księciem, usadowiono go w salonie, kazano piec kurczę i wydobyto do drugiego poprawnego wydania herbaty nowiuteńki serwis porcelanowy, podczas gdy przedtem wszyscy pili z szklanek. Do niemniej charakterystycznych epizodów należało oficyalne wyłajanie lokaja za to, że kiedy są „goście“, śmiał pojawić się bez rękawiczek na rękach, i używać tych ostatnich tak, jak gdyby nie były rękami, ale chustkami od nosa. Wśród tego opowiadania pan Artur myślał sobie, że jeżeli taki nieokrzesany gimejne, jak Mościszewski, przez dobę blizko mógł uchodzić za księcia w Zabużu, to o ile świetniej on by mógł odegrać tę rolę! Pan Artur pomyślał dalej, że to w istocie rzecz nader zabawna i pożyteczna, a przytem i nie tak bardzo niemoralna, być księciem między szlachcicami galilejskimi. Postanowił tedy powrócić do pierwotnego swego pomysłu, zaniechanego w skutek fatalnych następstw przedwczesnej ucieczki p. Asakasowicza, i w tym celu umyślił pozbyć się najpierw pana Mościszewskiego, który go znał, i który oprócz tego był mu bardzo niedogodnym z powodu, iż dwóch książąt naraz na jedno Zabuże było na każdy sposób za wiele.
Niepodobna mi przy tej sposobności wstrzymać się od uwagi, że rozumowanie pana Artura było po największej części słuszne. Jakaż w tem właściwie jest różnica, czy kto jest rzeczywiście księciem, czy go tylko udaje? Co do mnie, wolę demokratę, który dobrze udaje księcia, niż księcia, który źle udaje demokratę. Tamten oszukuje w gruncie tylko siebie samego, dla innych zaś jestto obojętnem, czy on został księciem z demokraty, czy z dziada i pradziada, bo z pewnością z własnej, nieprzymuszonej woli nie wyzuje się on ze swego tytułu, i nie przystanie napowrót do plebejuszów. Jest tedy pewność, że będzie wytrwałym, konsekwentnym, niezmiennym w swej książęcości, a tego niestety nie można powiedzieć o książętach, którzy udają demokratów. Ilustrujemy to przykładem. Gdyby np. zacny i poczciwy naród galicyjski przystał na to, ażebym ja z prostego pana N. M. został księciem, ot, dajmy na to, księciem Nikodemem Mykitą, i gdyby mi wyznaczył odpowiedni apanaż, toby mię pewnie nikt nie złapał na wysyłaniu demokratycznych fejletonów do Kraju, pisanych przez ekskolegę mego, demokratę Sofroniusza. Jeżelibym wydawał jaki dziennik, to chyba czysto–arystokratyczny, propinacyjny, patryarchalno–bogobojny, przy współpracownictwie hr. Benjamika i pewnego „c. k. podkomorzego“, jakoteż autora Programatologii. Ale niech was Pan Bóg ma w swojej opiece od książąt, co przystali do demokratów! Wywiodą oni was w pole, gorzej niż p. Mościszewski wywiódł w pole pana i panię na Zabużu. I grzech przytem większy, bo jużci nie godzi się oszukiwać tak naiwnych, prostodusznych i nic a nic nie uczonych stworzeń, jak nasi demokraci.
Wytłumaczywszy w ten sposób p. Artura prawie zupełnie, dodam jeszcze, że musiało to być dla niego niezmierną pokusą, bawić się kosztem różnych znakomitości powiatowych w Galicyi, jak to uczynił był właśnie p. Mościszewski. Niejeden prawdziwy książę musi się nieraz bawić doskonale przy takiej sposobności.
Pozbyć się pana Mościszewskiego z Zabuża nie było rzeczą trudną. Po tem, co się stało, nie pragnął on wcale zostawać tam dłużej.
Gdy służący dał znać, że „pan“ wrócił już z polowania, p. Artur pobiegł mu się przedstawić. Pan Podborski był prawdziwym ideałem komisarza wojennego, tak, jak dostojnik podobny wyglądać powinien. Wysoki, barczysty, w ułance, białych pantalonach i lakierowanych butach, sięgających wyżej kolan, mąż ten, ozdoba swego powiatu, umiał zachować w stanowczych chwilach ową uroczystą powagę, która cechuje umysły wyższego rzędu. Trzymał on się w takich razach bardzo prosto i sztywnie, przymrużał oczy i — nie mówił ani słowa. Sąsiedzi mawiali o nim, że p. Zdzisław nigdy nie zabierał głosu w sprawach publicznych, ale gdyby chciał przemówić, to wartoby złotemi głoskami wyryć każde jego słowo. W istocie, raz już na zjeździe obywatelskim w Zabużu omal nie wydarzyła się sposobność do takiego uwiecznienia wymowy pana Zdzisława, ale w chwili, gdy otworzył usta, uciął nagle i machnął tylko ręką, na znak, że mówić nie warto, i to zjednało mu tak powszechne uznanie współobywateli, jak panu Maliszowi najdłuższa jego mowa. Mamy zresztą więcej ludzi publicznych, którzy w ten sposób doszli do sławy wielkich polityków i głębokich myślicieli.
Pan Podborski przyjął tedy uroczystem milczeniem przedstawiającego mu się pana majora Jana Warę, i milczał niemniej uroczyście, gdy tenże pan major oświadczył, iż obecny przy tej ceremonii „ten pan“, t. j. pan Mościszewski, musi natychmiast wyjechać do swego oddziału.
— Jak to? książę? — przemówił wreszcie pan Podborski.
— Książę! — zawołał Artur, pogardliwie mierząc wzrokiem skonfundowanego blondynka. — Ten pan znalazł się przypadkiem w posiadaniu moich rzeczy i mojego paszportu, ztąd cała pomyłka. Panie Mościszewski, oddal się pan do oficyn, i gdy panu dadzą konie, wyjeżdżaj pan natychmiast. Czy zrozumiano? — dokończył nader z pańska i nader przez zęby p. major.
— Rozumiem, — odrzekł blondynek i wydalił się szybko z pokoju, gdzie wszelkie dalsze wyjaśnienia nie mogły być miłe.
C'est drôle, ma foi, c'est unique dans son genre! — wołał dalej p. Artur ku wielkiemu zdziwieniu p. Podborskiego i pani Podborskiej, która właśnie weszła była do pokoju i od razu spostrzegła, że pan Jan Wara mówi po francuzku jak najlepszym w świecie akcentem, t. j. że posiada pierwszy stopień doskonałości salonowej.
— Cóż takiego? — Qu'y a–t–il, monsieur? — poprawiła się natychmiast ta dama, aby dać poznać Koroniarzowi, że i ona chyba tylko przez zapomnienie się mówi po polsku.
— Ach, to wyborne! Figurez–vous, madame, oto syn mojego rządcy z pod Mohilewa, który sobie pozwolił uchwycić mój paszport i korzystał z tego, iż nie mam znajomych w tej stronie Galicyi, aby grać moją rolę!
Pani Podborska, należy jej oddać tę sprawiedliwość, rzuciła najprzód badawcze spojrzenie na swego męża, który z komisarsko–wojenną powagą skinął głową na znak potwierdzenia.
— To oszust! — wybuchł nagle z wielkim gniewem i byłby zapewne wyrzekł jeszcze kilka rzeczy, niemniej godnych wyrycia złotemi literami, gdyby mu nie była przerwała pani Podborska:
— Zdzisiu, milcz, bo powiesz jakieś głupstwo! — Pan komisarz wojenny zrobił znowu głową znak potakujący i zamilkł.
Przy końcu 18go i na początku 19go stulecia, dama w położeniu pani Podborskiej byłaby z pewnością zemdlała. Dziś jesteśmy sprytniejsi, i skompromitowawszy się, naprawiamy inaczej nasze pomyłki.
— Przyznam się, — rzekła pani Podborska nie tracąc przytomności i z wielką pewnością siebie — przyznam się, że od razu miałam go za ekonomczuka. Ces gens–là ont des manières, że trudno się pomylić!... Więc mam przyjemność poznać?... dodała z pełnym słodyczy uśmiechem, patrząc na pana Artura.
— Jana Warę, majora IX. oddziału — rzekł kłaniając się poważnie p. Kukielski.
— Ależ ten ekonomczuk nazwał pana majora Arturem, i miał paszport na nazwisko ks. Czetwertyńskiego?...
— Tak jest, miał mój paszport. Ale w powstaniu nazywam się Jan Wara. Mam powody nie wymieniać mego nazwiska, i gdyby nie traf szczególny...
— Nie bylibyśmy wiedzieli, kogo mamy zaszczyt powitać w naszym domu! Zdzisiu, czemu tak stoisz jak malowany, i czemu nie podasz krzesła księciu? — Zdzisio rzucił się i uzupełnił rozkaz.
— Zdzisiu, każ dać do stołu! — Zdzisio wyszedł z pokoju.
Quelle mystification! — prawiła dalej pani Podborska. — Książe, ukrywający swoje nazwisko, c'est tres–naturel, w takich czasach jak dzisiejsze! Ależ ten ekonomczuk....
Que voluez–vous, madame! To nasza „demokracya“. Głoszą jakieś czerwone, niesłychanie liberalne, niwelujące zasady, a każdy rad bodaj na chwilę udawać kogoś lepiej urodzonego! Mościszewski księciem! Cha, cha, cha! — I pan Artur śmiał się tak serdecznie z głupiej pretensyi „syna swego rządcy“, że pani Podborska uważała za stosowne śmiać się także, dla objawienia wspólności uczuć i wrażeń, jaka musi panować między damą, spokrewnioną z hrabiami ....skimi, ....ckimi i ....ami, a każdym prawdziwym księciem — mianowicie w kwestyach tak wspólnych całej arystokracyi, jak obecna.
— Podzielam wesołość księcia, — rzekła, bo rzecz oczywista, że w takich razach pomyłka jest niepodobną. Może ktoś udawać nie źle uczonego, wojskowego, ... enfin, tout ce qui est du commun des martyrs, ale nie omylnych cech lepszego towarzystwa naśladować nikt nie potrafi, z tem trzeba się urodzić.
N'est–ce pas, madame? — zapytał książę Artur, zamiast odpowiedzi. Rozmowę przerwało wejście lokaja, który przyszedł prosić do stołu. Książę Artur mógł dostrzedz, że pani Podborska zmierzyła badawczym wzrokiem toaletę tego ostatniego, by się przekonać, czy skład tejże jest taki, jak przystało na lokaja de bonne maison. Lustracya wypadła niekorzystnie, bo kamasze migdałowego koloru, włożone po cholewach do butów, nie dały się zapiąć, i kamerdyner zabużański wyglądał z dołu tak, jak szeregowi wojownicy rzymscy w teatrze polskim we Lwowie, gdy braknie dla nich trykotów, naśladujących strój z czasów Juliusza Cezara.
— Jak ty wyglądasz? — zapytała Jaśnie pani, wskazując tę niedokładność kostyumu.
— A bo co? — odezwał się zagapiony famulus, który nie mógł pojąć, dlaczego od dwóch dni każą mu ciągle występować w pełnej formie. I z wyrazem zupełnego zadowolenia, spojrzał na swoje migdałowe nogi.
— Zdzisiu! Zdzisiu! — Pan Podborski zjawił się w jednej chwili.
— Co każesz, moja rybko?
— Daj mu w twarz! — rzekła kuzynka hrabiów ....skich, ....ckich ... i ....ów, wychodząc z księciem Arturem do jadalnego pokoju.
Zdzisio wyciągnął rękę, jak żołnierz na któregoby zakomenderowano: pal! i po pewnym charakterystycznym łoskocie można było poznać z drugiego pokoju, że polecenie pani Podborskiej zostało ściśle wypełnione.
Nim państwo Podborscy z nowo–odkrytym, prawdziwym księciem Arturem zasiedli do stołu, ex–książę Artur, vulgo pan Mościszewski, opuścił Zabuże na prostej dworskiej fornalce, albowiem zwyczaj brania włościańskich podwód do transportu cucyglerów zaprowadzony był tylko w niektórych wyjątkowych okolicach Galicyi, i to o ile mi wiadomo, w okolicach zamieszkanych przez lud czysto ruski. Wiem ja, że ta wzmianka rozgniewa trochę pp. świętojurców, którzy w imieniu tego ludu jeździli przed dwoma laty na etnograficzną wystawę do Moskwy, ale niemniej przeto jest faktem, iż włościanie Rusini obrządku gr. katolickiego chętniej dawali podwody i przechowywali u siebie powstańców, a rzadziej dopuszczali się denuncyacyj, niż Mazury w niektórych zachodnich obwodach. Bądź co bądź, ex–książę wyjechał z Zabuża i nie zobaczymy się z nim więcej. Wiadomo mi o nim tylko, że pan Nieruszyński, obywatel podolski, przejęty na wskróś zasadami demokratycznemi z powodu, iż go pominięto przy Dominacyi naczelników powiatowych i komisarzy wojennych, pokazywał go później przez jakiś czas w swoim domu, szeptając sąsiadom na ucho, iż to jest jakiś książę z Litwy, z Kurlandyi, czy z Inflant, jeden z najczynniejszych byłych członków Rządu narodowego osobiście zaprzyjaźniony z jenerałem Mierosławskim i pozbawiony przez Moskwę ogromnego swego majątku. Nieruszyński nigdy nie omieszkał dodać do tego uwagę: „Patrzcie, oto tak za kordonem arystokracya pojmuje swoje posłannictwo, a nie tak, jak u nas, gdzie każą sobie płacić po 5 złr. dyet dziennie za sprawowanie ważniejszych urzędów narodowych“. Nie byłem nigdy przy wypłacie tej, jak na kasę narodową, nader hojnej remuneracyi — nie wiem tedy, czy pan Nieruszyński mówił prawdę, czyli też jako pierwowzór dzisiejszych narodowych demokratów lwowskich ćwiczył się tylko w koncepcie?
Nim rozdano zupę, p. Podborski wyszedł na chwilę ze swojej niemej, ale jak widzieliśmy niezupełnie biernej roli, by zwrócić uwagę swojej małżonki, że należałoby zaczekać na sąsiadów, których zaprosił był w celu naradzenia się nad ważną nader kwestyą, dotyczącą organizacyi narodowej. Ze względu, że byli to sami wysocy dygnitarze, naczelnicy powiatowi lub ich zastępcy, pani Podborska uznała, iż wypada zaczekać. Niebawem zaturkotały dwa wózki, każdy zaprzęgnięty czterma końmi, i wysiedli z nich czterej panowie, wówczas naczelnicy organizacyi „pomocniczej“ w czterech powiatach okolicznych, później prezesowie czterech komisyj głodowych, a obecnie członkowie Wydziałów powiatowych, zostający chwilowo tylko w szeregach opozycyi, a mianowicie odkąd książę marszałek złożył laskę a z nią razem dowód, iż rozum stanu nie nakazuje bezwarunkowej pokory i uległości wobec ministerstwa w takim stopniu, w jakim te cnoty właściwe są hr. Golejewskiemu, p. Bocheńskiemu i wielu innym.
Ze stanowiska gazeciarskiego sądząc, jest to może trochę niewłaściwem, iż tak znakomici mężowie, którzy jak owe rewerbery na placu Maryackim i Bernardyńskim rozlewają jedyne a — należy wyznać — nieco skąpe światło na całą długą i szeroką okolicę, muszą dopiero czekać na inicyatywę z góry, by wiedzieli, w którą stronę mają się obrócić i jakie mają żywić uczucia ku c. k. ministerstwu przedlitawskiemu. Ale ponieważ, Bogu dzięki, nie jestem dziennikarzem, ale historykiem, więc oceniając rzecz z wyższego stanowiska, oświadczam, iż taka karność obywatelska jest czasem nader pożyteczną rzeczą, uwalnia bowiem wielką część narodu od żmudnej pracy myślenia i pozwala jej zajmować się innemi, mniej kunsztownemi pracami. Niema przytem nic naturalniejszego, jak to, by hrabia słuchał księcia, baron hrabiego, karmazyn barona, a prosty szlachcic karmazyna. Jeżeli jest przytem jaka niedogodność, to chyba wtedy, gdy naraz pocznie rozkazywać dwóch książąt. I tak np. teraz we Lwowie, pewien jegomosć, znany z tak wzorowej karności obywatelskiej, że sztukę słuchania uważa nie jako środek, ale jako cel w życiu swojem, pewien tedy jegomość, zasługujący na nazwę artysty w swoim rodzaju, jest w największym ambarasie co do kwestyi rozpisania konkursu na teatr polski. Nie wie, kogo słuchać: czy księcia–kuratora, czy księcia–marszałka? I to książę, i to książę — wybieraj że teraz! Szczęście, że pan Ziemiałkowski nie jest księciem, inaczej nasz artysta nie wiedziałby, czy ma złożyć mandat do Rady państwa, czy go zatrzymać. Tak zaś, jest nadzieja, że go złoży.
W pewnej części Lodomeryi, graniczącej z Mościskami, ale tylko moralnie, Pan Bóg uwolnił był osiadłych tamże właścicieli tabularnych od wszelkiego natężenia głowy i wynikających ztąd chorób, dając im księcia, który myślał za nich wszystkich dniem i nocą. Co to była za wzorowa okolica, co za spokój błogi panował w niej wówczas! Dobrobyt rozwijał się potężnie, bo książę miał talent do różnych przedsiębiorstw, i eksperymentując in anima vili, jednem swojem słowem najtrudniejsze rzeczy przywodził do skutku. Szlachcice sprzedawali dawniej pszenicę żydom po 5 złr. korzec, i nie myśleli, by mogło być kiedy inaczej. Wtem książę uradził, że lepiej jest zawieźć pszenicę do Gdańska. Szlachcice, uszczęśliwieni tym pomysłem, dali do spółki księciu swoją pszenicę, kupiono galary, spławiono transport do Gdańska i sprzedano. No, prawda, że przy obrachunku, z powodu różnych nieprzewidzianych szkód elementarnych, wypadło tylko po 3 złr. — nie zysku, ale ceny od korca — ale przynajmniej pszenica poszła prosto do Gdańska, a ztamtąd do Anglii, i okazaliśmy jawnie, iż jesteśmy postępowym narodem. Drugim razem, książę kazał wszystkim swoim podwładnym szlachcicom, ażeby sobie sprawili żniwiarki według systemu, który on uznał za najlepszy. W mgnieniu oka każdy za 25 złr. kupił sobie pojedynczą, albo za 50 złr. podwójną żniwiarkę, i każdy przechowuje ją dotychczas, choć tylko jako wskazówkę dla przyszłych wynalazców, by więcej takich żniwiarek nie robili, bo są do niczego. Trzecim razem książę polecił, by wobec przygotowywanego w Królestwie powstania, każdy zachowywał się biernie, albowiem prowadzi się akcya dyplomatyczna, która niezawodnie uczyni powstanie zbytecznem. Szlachcice siedzieli cicho, nie kupowali broni, nie przewozili powstańców, akcya dyplomatyczna, prowadzona przez księcia, szła i szła bez końca; aż nagle książę uchwalił, gdy już powstanie wybuchło, że dla ratowania honoru Lodomeryi wypada koniecznie obok akcyi dyplomatycznej, rozwinąć bodaj na pozór wojenną. Naówczas szlachcice zaczęli płacić podatki, wozić powstańców, broń i t. d. Tym sposobem powstały w Lodomeryi, równie jak w Galicyi, oddziały szachujące, w cztery miesiące po wybuchu powstania wprawdzie, ale za to, jak doskonale rozlokowane!
Oczywista rzecz, że to wszystko działo się w Lodomeryi, bo w Galicyi klasa właścicieli tabularnych składa się z samych obywateli wykształconych, dzielnych i samoistnych w zdaniu z niektóre mi drobnemi wyjątkami. Proszę słów powyższych nie tracić nigdy z pamięci, i tego, co mówię o tym lub owym komisarzu wojennym, naczelniku powiatowym i t. d., nie stosować nigdy do ogółu, bo ogółu nie mam i nie mogę mieć nigdy na myśli, a jeżelibym się nawet dopuścił takiego, jak mówi Czas, „targania we wnętrznościach narodowych“, to tyczyłoby się to tylko okolicy Błotniczan, podczas gdy upewniam, że tuż obok w obwodzie ....skim, ....ckim, i ....skim, mieszkają jakby zupełnie inni ludzie.
Na nieszczęście, czterej dygnitarze, którzy zawitali do Zabuża, nie byli z żadnego z tych obwodów, ale stanowili część koła wyborczego z większych posiadłości w obwodzie Cybulowskim, do którego należały Błotniczany. Może kto zarzuci, że takiego obwodu na mapie niema — ale zarzut taki pochodzićby mógł tylko z szerzonego przez Dziennik Lwowski braku wiadomości jeograficznych. Jest obwód Cybulowski, można go odkryć gołem okiem, bez pomocy szkła powiększającego, a to w tej stronie królestwa Galicyi, gdzie jest najwięcej „cybulusów“.
Po serdecznem przywitaniu i po należy tem przedstawieniu pana majora Jana Wary wszystkim czterem dygnitarzom, całe towarzystwo zasiadło do stołu. Rozmawiano o nowinach z teatru wojny, o prawdopodobnej interwencyi mocarstw w kwestyi polskiej, i o niesłychanych trudach, znojach i ofiarach, jakie obecni tu obywatele ponieśli już i jeszcze ponosić muszą dla sprawy ojczystej.
— Krzyczą na szlachtę — mówiła pani Podborska — a bez nas najmniejszej rzeczy zrobićby nie mogli. Wszystko opiera się na nas! I pani Podborska miała zupełną słuszność, o ile to się nie tyczyło obwodu Cybulowskiego.
— O tak, na nas, Pani Dobrodziejko, na nas, zagadnął p. Ściślicki, naczelnik powiatu Dyniowickiego. — Naprzykład: oto są sztaby, komitety, Bóg wie co jeszcze, a nam, nam prostym szlachcicom, kazali się tu zjechać i radzić, czy suchary dla oddziału mają być okrągłe, czy czworograniaste, jak gdyby to nie należało do władzy wojskowej! Jak sądzisz, panie Walenty?
— Ja sądzę — rzekł pan Walenty — że kiedy sprawa publiczna wymaga od nas tego poświęcenia, to powinniśmy poświęcić się i coś uradzić.
— Tak, ale co sądzisz o tych sucharach?
— Ha, to zależy. Żołnierz narodowy bije się z poświęcenia dla sprawy, i powinno mu być obojętne, czy mu dadzą suchar okrągły, czy czworograniasty. Niech pieką w każdym domu, jak się komu podoba!
— To, to, to — odezwał się pan Szczęsny, trzeci naczelnik powiatu. — Sąsiad Dobrodziej chciałbyś, jak widzę, zaprowadzić napowrót liberum veto! Musi być porządek, jeżeli sprawa ma iść jak należy.
— Sprawa pójdzie dobrze — rzekł p. Walenty — jeżeli każdy z nas z poświęcenia dla niej... tu panu Walentemu brakło konceptu, jak gdyby był recenzentem teatralnym Dziennika Lwowskiego; ale wkrótce połapał się i dokończył: — jeżeli każdy z poświęcenia dla sprawy poświęci wszystko, co...
— Tak, wszystko co może! — zawołał z uniesieniem pan Ściślicki. — Ale niestety — dodał — u mnie tego roku ozimina zupełnie chybiła, przednowek ciężki...
— Co też Jegomość mówisz! — przewał mu pan Walenty. — Jeżeli u Jegomości na pięciu folwarkach przednowek ciężki, to, cóż ja mam mówić, na czterech! U mnie Mości Dobrodzieju tego roku niema ani źdźbła owsa, a mam cztery konie narodowe na stajni od dwóch tygodni! Ale z poświęcenia dla sprawy, każdy z nas musi poświęcić się, jak może i umie. A więc, moi panowie, ja wnoszę, ażeby kochany nasz pan Zdzisław, który nam tu i urzędem i poświęceniem przoduje, wypowiedział nam swoje zdanie co do kwestyi tych sucharów, zwłaszcza że na przeszłotygodniowem posiedzeniu u p. naczelnika obwodowego nie przyszło w tej mierze do porozumienia, a jak słychać, oddział ma za parę dni wyjść za granicę.
Ale tej apelacyi do swojej urzędowej misyi i do swojego poświęcenia nie słyszał pan Zdzisław, bo zatopił się był mocno w czytanie „Ostatnich wiadomości“ w Gońcu, którego właśnie przyniesiono z poczty. W zwykłych okolicznościach p. Podborski zostawiał to zajęcie swojej żonie, ale teraz, w obec zgromadzonych u niego dygnitarzy powiatowych, czuł się obowiązanym poświęcić kilka chwil polityce. Z początku szło mu to nie sporo, nie mógł mu bowiem wyjść z myśli dubelt, do którego spudłował rano dwa razy, choć leciał powoli i porwał się był bardzo blisko. Ale po niejakiem natężeniu uwagi spożył nareszcie i przetrawił należycie najnowszy telegram Gońca o sporze prusko–duńskim. Snać rzecz była niezmiernej doniosłości, bo pan Zdzisław rzucił z niecierpliwości dziennik na stół przed siebie i rozglądając się po obecnych, zawołał:
— A, to dziwne, to niepojęte, to szalone!
— Co, co takiego? — zapytali wszyscy chórem.
— Nie, moi panowie — wyrzekł pan Zdzisław z wyrazem niekłamnego oburzenia — to jest rzecz klasyczna! Nie dziwiłbym się, gdyby się łakomiło na Holsztyn jakie ościenne państwo, naprzykład Szwajcarya, Grecya, albo Portugalia; ale powiedzcie mi panowie — tu zmierzył wszystkich wzrokiem inkwizytorskim, zapalając się coraz bardziej — powiedzcie mi z łaski swojej, co tym głupim Prusakom sięgać aż gdzieś do Holsztynu!
Wszyscy czterej naczelnicy powiatowi zmarszczywszy brwi, spoglądnęli jeden na drugiego, na znak, że podzielają w najwyższym stopniu słuszne oburzenie pana Zdzisława. Ten zaś, raz jeszcze rzucając o stół Gońcem, źródłem tego niesłychanego doniesienia, wołał z emfazą, że „to przechodzi wszelkie wyobrażenie!“
— Zdzisiu, milcz! — odezwała się pani Podborska.
— Ależ Dorciu, rybko, dlaczego? — zapytał pan komisarz wojenny, i wszyscy czterej luminarze pierwszej połowy obwodu Cybulowskiego zwrócili rozciekawione spojrzenia na panią Dorotę, jak gdyby chcieli się dowiedzieć, dla jakiej głęboko politycznej pobudki światła ta dama nakazuje milczenie swemu małżonkowi w kwestyi sporu prusko–duńskiego.
— Milcz, bo pleciesz brednie, jak się tylko tkniesz jeografii!
Przykro mi skonstatować, że pani Podborska nie podzielała wysokiego wyobrażenia współobywateli o niesłychanej jasności pojęć i głębokości wiedzy tkwiącej w głowie jej małżonka. Ale pan Zdzisław zostawał jeszcze tak mocno pod wrażeniem, jakie na nim zrobiła głupota Prusaków, niemających wyobrażenia o odległości Holsztynu od dzierżaw swoich — że poważył się sprzeciwić nawet powadze swojej żony.
— Ale rybko, ja wiem z pewnością... ot, wiesz, ten ataman ukraiński, co to po bitwie pod Salichą sam jeden w czterdzieści koni przeprawił się wpław przez Czarne morze, opowiadał mi jak najdokładniej, że najprzód dostał się do Holsztynu, a ztamtąd przez Portugalię do Grecyi. Widziałem to zresztą na własne oczy, na mapie...
— Zdziisiu, miiiilcz! — wołała pani Podborska w rozpaczy.
Mais prenez–garde au domestique! — odezwał się jeszcze p. Zdzisław, poczem zamilkł, podczas gdy szanowni sąsiedzi dziwiąc się w duchu, dlaczego pani Podborska nie pozwoliła dalej traktować tej sprawy swemu mężowi, dla uspokojenia niemiłej trochę sceny rozpoczęli nanowo dyskusyę o najodpowiedniejszej formie sucharów, jaką wypadało ustanowić dla zaprowiantowania wyruszającego za kilka dni oddziału. W toku rozpraw pokazało się atoli, że oprócz formy zostaje jeszcze do rozstrzygnięcia kwestya materyału; władza wojskowa nie nadmieniła bowiem, ażali suchary mają być pszenne, lub żytnie. W skutek tego, na wniosek p. Walentego, poparty wskazaną ponownie potrzebą poświęcenia się dla sprawy ojczystej, dygnitarze pierwszej połowy obwodu Cybulowskiego uchwalili, że najlepiej odroczyć tę sprawę aż do porozumienia się z władzą wojskową, poczem zwołane będzie ponowne walne zgromadzenie do Zabuża, na które, w skutek poprawki zrobionej przez p. Ściślickiego, postanowiono zaprosić także po jednym nadzwyczajnym delegacie z każdego powiatu. Poczem wszyscy obecni wynurzyli panu Walentemu w swojem i ojczyzny imieniu nieskończoną wdzięczność za jego poświęcenie się dla sprawy i za światłą radę, której nigdy nie skąpi na zebraniach obywatelskich.
Mogę zaręczyć, że już w tej chwili obudziło się w sercu p. Walentego słodkie przeczucie, iż kiedyś będzie posłem sejmowym i delegatem do Rady państwa, co też cztery lata później nastąpiło, bo obywatele obwodu Cybulowskiego umieją uczcić rzeczywistą zasługę i znakomite zdolności, gdziekolwiek je znajdą.
Pan Walenty podziękował ze swojej strony wszystkim kochanym sąsiadom, a osobno panu Ściślickiemu za znamienitą poprawkę, którą tenże uzupełnił i ozdobił jego wniosek, poczem wszyscy wstali od stołu i udali się do pokoju p. Podhorskiego na pulkę preferansa.




ROZDZIAŁ VI,


jako książe Artur wzrastał w łaskę i miłość okolicy błotniczańskiej i jako książęta w ogóle są nader kochania godnemi istotami.

Nie wiadomo mi, czy p. Artur czuł się mocno zbudowanym rozmową, którą słyszał przy obiedzie, i czy przypadkiem odroczenie uchwały, dotyczącej formy sucharów, przeznaczonych dla wyruszającego w pole oddziału, nie wydało mu się tak głęboko obmyślanym krokiem politycznym, jak nam sześć lat później wydało się odroczenie kwestyi rezolucyi sejmu galicyjskiego w Radzie państwa. Na każdy sposób, p. Artur jako politycznie wykształcony człowiek przyjmował tę zwłokę z większym nierównie spokojem, niż inni cucyglery, Koroniarze i Galicyanie. Ci byli zupełnie tak usposobieni, jak wyborcy galicyjscy, którym p. Kaiserfeld nadaremnie tłumaczył, iż pospieszne załatwienie kwestyi rezolucyjnej byłoby niezgodne z ważnością sprawy, z godnością Izby i z różnemi jeszcze innemi rzeczami. P. Keiserfeld mówił bardzo pięknie, posłowie słuchali go pilnie i ze skupieniem umysłu, ale wyborcy powiedzieli, że w Wiedniu odraczają sprawę rezolucyjną na to, ażeby jej nigdy nie załatwić. Tak też cucyglery w r. 1863, ilekroć dla nierozstrzygniętej jakiej trudności powyższego rodzaju, dla braku sucharów, słoniny albo szczotek do butów zwlekano wyprawienie oddziału za granicę, krzyczeli w niebogłosy, że „panowie, książęta, hrabiowie“ po prostu chcą dać wyłapać cały oddział przez c. k. władze niebezpieczeństwa publicznego, zamiast wysłać go na Moskali. Żadnemu na myśl nie przyszło, że słoninę trzeba pierwej uwędzić, suchary upiec, szczotki do butów zamówić u szczotkarza i t. d.; że każda z tych czynności składa się z wielu innych pomniejszych, i że każdy znowu szczegół musi być należycie obmyślany, przedyskutowany i przez kilka instancyj zatwierdzony. Wszystko to wymaga wiele, bardzo wiele czasu, jak tego dowodzi najlepiej historyczny fakt, iż od lipca 1863 do marca 1864, to jest przez ośm miesięcy, władze narodowe obwodu Cybulowskiego nie były w stanie porozumieć się należycie co do ilości, jakości i formy owych wyżwymienionych sucharów, podczas gdy jednocześnie władze wojskowe naradzały się niemniej pilnie, długo i bezskutecznie, ażali nie byłoby pożytecznem, by kosynier miał u kosy hak, zapomocą którego mógłby jeźdźców nieprzyjacielskich ściągać z koni, a następnie powalonych na ziemię zarąbać. Sprawa ta musiała się przewlec, albowiem jeden z oficerów twierdził, że skoro okoliczności pozwolą dosięgnąć nieprzyjaciela kosą, to nie potrzeba haka, bo można go zarąbać bezpośrednio i fatygę spadania na ziemię zostawić jego dobrej woli i ochocie. Widzimy tedy, że była różnica zdań, która musiała być wyrównaną, i która byłaby nawet była wyrównaną, gdyby nie było brakło czasu. Ale cucyglery nie chcieli tego zrozumieć, a wyborcy galicyjscy nie chcą zrozumieć powodów odroczenia rezolucyi, zkąd w 1863 roku krzyki na naczelników, na komitety i na sztaby, a w r. 1869 na delegacyę, na rajchsrat, na dr. Giskrę i na tego wielkiego polskiego męża stanu, co to pozwolił nam tak łaskawie walczyć „legalnemi środkami“ przeciw ministerstwu, w którem sam zasiada.
A propos, dziwi mię, że jeszcze nikt nie podniósł należycie tego zdarzenia, i że przynajmniej Czas w interesie „familii“ nie zadał sobie pracy kanonizować p. ministra za tę jego szlachetność i wspaniałomyślność. Pan minister ma po swojej stronie tylko policyę, armię, skarb państwa, rajchsrat i kamarylę, a my mamy legalne środki, to jest mamy pana Armatysa i pana Widmana z panem Piątkowskim. Widocznie przewaga jest po naszej stronie, ale pan minister pozwala nam korzystać z tej przewagi, pozwala nam walczyć naszemi niezwyciężonemi legalnemi środkami:

Tobie szabla, a mnie kij,
Teraz–że się ze mną bij!

Oczywista rzecz, że p. Piątkowski będzie miał policyę p. ministra na jedno śniadanie, pan Armatys uprzątnie się z rajchsratem i z jego niemiecką wolnością małym palcem u lewej ręki, a pan Widman armię, dług państwa i kamarylę schowa do kieszeni w kamizelce i jeszcze mu się zostanie miejsce na Węgrów, gdyby im przypadkiem przyszło do głowy sprzeciwiać się systemowi federacyjnemu. Nie śmiem twierdzić, że to przyspieszy koniec niniejszej powieści, od której wątku podobno dość daleko odbiegłem; ale ja trzymam się zasady, że wszędzie, zawsze i przy każdej sposobności powinniśmy sławić pana ministra rolnictwa, za to, że pozwala nam walczyć z sobą, skoro mamy tak potężną broń w ręku.
Mówiłem powyżej o krzykaczach i malkontentach różnego rodzaju. Jest to naród nieznośny i po części tak nieortograficzny, jak List otwarty hr. Golejewskiego; ale na szczęście mogę powiedzieć, że mój bohater, p. Artur, nie należał do niego, a przynajmniej przestał do niego należeć, odkąd czuł się już nie panem, ale księciem Arturem. Książęta rzadko kiedy należą do malkontentów, chyba że jaki hrabia schwyci im z przed nosa koncesyę na kolej żelazną. Książęta należą, czasem i do opozycyi, ale tylko wtedy, gdy plebejusze są u steru. Książę Artur nie znajdował się w żadnym z tych dwu wypadków, musiał tedy uznać, że oddział, o którym była mowa w Zabużu, nie może być wysłanym za granicę, póki nie będzie miał sucharów; że suchary piec nie można, póki się nie wyjaśni, czy mają być pszenne lub żytnie, i że wtenczas pozostanie jeszcze do rozstrzygnięcia ważne pytanie, ażali mają być okrągłe, podłużne lub czworograniaste.
Książę Artur, zostawszy sam na sam z panią Podborską, która go zabrała z sobą do ogrodu, nie taił się bynajmniej z tem zdaniem swojem w kwestyi sucharów i wymarszu na Moskwę. Pani Podborska podziwiała niezmiernie głęboki zmysł strategiczny, administracyjny i polityczny „księcia“, i objawiła mu bez ogródek, iż on jest pierwszym z biorących udział w powstaniu, z którego ust słyszy tak zdrowe zdanie.
— Wszyscy ci inni panowie powstańcy — rzekła — to zapalone głowy, wymagają rzeczy niemożliwych, a gdy im tego dać nie możemy, to narzekają na nas, arystokracyę....
Pani Podborska i książę Artur czuli się w tej chwili rzeczywiście na wskróś arystokratami. Jest jakieś niezbadane dotąd prawidło psychologiczne, na mocy którego każdy może obudzić sam w sobie przeświadczenie tego rodzaju. Potrzeba tylko chcieć wyobrazić sobie, że się jest księciem, a przeświadczenie to przeniknie człowieka aż do kości, osiędzie na jego czole i objawi się nawet na chustkach od nosa i na szkarpetkach w formie mitry, wyszytej czerwoną włóczką. Gdyby w tej chwili jaki Sanguszko rozmawiał z jaką Potocką, reszta świata nie mogłaby im się była wydać bardziej plebejuszowską, niż się wydawała księciu Arturowi i p. Podborskiej.
— Ach, pani! — odparł książę Artur na jęk boleści arystokracyi polskiej, wydany przez usta dziedziczki Zabuża — ci demokraci są wiecznie niepoprawni. Rozpoczęli to powstanie Bóg wie po co, i Bóg wie, dokądby je byli zaprowadzili, gdybyśmy im zaraz z początku nie byli wydarli kierownictwa z ręki. Podczas organizacyi, która poprzedziła powstanie, trzymaliśmy się oczywiście na uboczu. Demokraci robili swoje, ale my oczywiście, tont simplement, nie daliśmy pieniędzy, więc nie było ani broni, ani żadnych innych zapasów w chwili wybuchu. Malgré cela, figurez vous, Madame ces mouvaises têtes nie dały się odwieść od swego; musieliśmy tedy bon–gré mal–gré wziąść wszystko w nasze ręce, inaczej doczekalibyśmy się byli rowolucyi socyalistyczno–komunistyczno–kosmopolitycznej.
Mon Dieu! — zawołała pani Podborska — co też książę mówisz! Czy to być może! Po doświadczeniach z r. 1848 miałżeby kto odwagę?..
Je vous assure, madame, że tu nie chodziło o nic innego, jak tylko o wyrznięcie szlachty i wielkich kapitalistów, o równy podział majątków, o zniesienie węzłów łączących rodzinę, i wszelkich wyobrażeń moralnych i religijnych. Dernièrement encore, miałem sposobność spotkać się z podobnemi teoryami o parę mil ztąd, u p. aptekarza w Błotniczanach....
P. Podborska była tak przerażona, że instynktowo przysunęła się do księcia Artura, i poczęła go wypytywać o szczególe agitacyi socyalistyczno–komunistyczno–kosmopolitycznej.
Mais, je vous dis madame, to było coś gorszego, niż konwencya francuzka! Może jakich sześćdziesięciu zagorzałych komunistów, z oczyma zabiegłemi krwią, w czerwonych koszulach, z sztyletami ukrytemi w cholewach, stało naokoło stołu, na którym aptekarz z ogromnym puharem rumu w ręku wznosił toast na śmierć wszystkich książąt, szlachciców i szlachcianek, na zniesienie prawa spadkowego, na zaprowadzenie rozwodów dowolnych itd.
— Ależ to straszne, to okropne, ten człowiek sam przecież ma dzieci! Wszak nieprawda, uważałeś zapewne książę, że podobno jakąś córkę?
— Ach tak — rzekł książę ze znudzonym uśmiechem w twarzy — ma jakąś tam córkę. Mais elle partage ses idées! I książę rozśmiał się mocno.
— O, filut z księcia, coś to jest z tą córką! Vous dites donc, że ona podziela jego idee? Jużci nie o rozwodzie i nie o zniesieniu prawa spadkowego?
Pas précisément o rozwodzie, ale.... (tu książę uśmiechnął się znacząco), ale ta pełna nadziei Błotniczanka twierdzi i stara się udowodnić przykładem, iż nasze teorye o potrzebie jakiego ślubu w ogóle są próżniaczym wymysłem! a potem.... potem rozwód już niepotrzebny.
— Ach czy doprawdy? Panna Odwarnicka jest tedy.... emancypowaną panienką? — I ponieważ ciekawość wrodzona kobietom nad wszelką miarę obudziła się była w pani Podborskiej, zapytała dalej:
— Czy może usiłowała nawrócić księcia do swoich teoryj?
— Zadawała sobie wszelką pracę w tym kierunku, ale nie mogłem przecież żadnego z tych sześćdziesięciu sankiulotów robić nieszczęśliwym!...
Okrzyk przerażenia ze strony pani Podborskiej przerwał dalszą mowę księcia. Wyciągnęła rękę, wskazując na poręcz kanapki ogrodowej, na której siedział książę. Ten ostatni obrócił się, wydał okrzyk, znamionujący także coś nakształt chwilowego ubytku cywilnej i wojskowej odwagi, i zrywając się z kanapki, cofnął się ku pani Podborskiej.
Za kanapką stał ów akademik kijowski, którego oryginał i fotografowaną kopię oglądaliśmy w domu pana Odwarnickiego w Błotniczanch. Był blady i drżący, a w ręku ściskał konwulsyjnie jakieś narzędzie ogrodnicze, które znalazło się było przypadkiem obok kanapy. Ani kropli krwi nie było w jego twarzy, a roziskrzonemi swojemi oczyma patrzył na p. Artura, jak gdyby pragnął kilkoma haustami krwi książęcej przywrócić naturalny koloryt swoim policzkom.
Pan Artur był także blady, i gdybym twierdził, że nie trząsł się trochę, muza historyi nazwałaby mię kłamcą i mściwe Harpie i Erynie zagnałyby mię kiedyś jeszcze do bióra redakcyi Dziennika Lwowskiego pod pretekstem, że zasłużyłem sobie być współpracownikiem tego nie ze wszystkiem prawdomownego organu. Przyznaję tedy, że główny mój bohater trząsł się ze strachu, zapominając, iż poziome to uczucie nie przypada bynajmniej do roli potomka Ruryków, Igorów i Włodzimierzów Wielkich.
P. Mieczysław Kwaskowski, któremu droga wypadła była także na Zabuże, jak księciu Arturowi, zajechał był przed ganek w chwili, kiedy służba, korzystając z rozpoczętej przez p. Podborskiego puli preferansa i z przechadzki Jaśnie pani po ogrodzie, używała miłej poobiednej syesty. Nie zastawszy nikogo w przedpokoju i w salonie przytykającym do ogrodu, skierował on był swe kroki ku altance ogrodowej, zkąd go dolatywały jakieś głosy. Tym sposobem stał się mimowoli słuchaczem sprawozdania, uczynionego przez p. Artura z wczorajszej wieczornej zabawy u pp. Odwarnickich. Szanowni czytelnicy spostrzegli już zapewne, że sprawozdanie to było nie we wszystkich punktach dokładne, a w niektórych przypominało nawet owe sławne sprawozdanie Dziennika Lwowskiego ze zgromadzenia wyborców, odbytego we Lwowie dnia któregoś tam czerwca r. 1869. P. Kwaskowski, nieostrzelany jeszcze z praktykowanym przez demokracko-książęcych publicystów sposobem podawania sprawozdań, rozgniewał się mocno, tak mocno, że nie mógł znaleźć słów na wypowiedzenie swego oburzenia. Dziwi mię mocno, iż młodzieniec ten, jakkolwiek biegły w medycynie, nie starał się w podobnych wypadkach stłumiać swoich wzruszeń; my tu w Galicyi zachowujemy pod tym względem lepiej przepisy hygieny, inaczej musielibyśmy chorować na żółtaczkę, ile razy Bolesławita wyda Rachunki lub Omnibusa, albo ile razy Organ demokratyczny chce w nas wmówić to i owo. Tego ostatniego uniewinnia przynajmniej to, że ma młodych współpracowników, którym pozwala „ćwiczyć się w koncepcie“, ale Bolesławita nie potrzebuje już tego ćwiczenia. Byłoby tedy o co się gniewać, gdyby nie nasza niezrównana cierpliwość galicyjska, której nie miał p. Kwaskowski, i której mieć nie mógł tembardziej, że według dawniejszych naszych spostrzeżeń panna aptekarzówna z Błotniczan nie była mu bynajmniej obojętną, a p. Artur nie zbyt godziwie obszedł się właśnie z jej reputacyą.
Chwilę trwała owa niema scena, podczas której niepomny swoich rycerskich przodków książe stał tak blisko pani Podborskiej, jak tylko to być mogło bez obrażenia przyzwoitości, a Ukrainiec ściskał w rękach motykę i drgającemi konwulsyjnie ustami usiłował bezskutecznie wymówić, co miał w myśli i w sercu.
Milczenie przerwała pani Podborska, pytając z zimną krwią i trochę „z góry“ p. Kwaskowskiego, czego sobie życzy?
— Radbym, jeżeli pani pozwoli, pomówić z tym.... panem — odparł tenże stłumionym od gwałtownego wzruszenia głosem.
— Ten pan jest naszym gościem; z nieznajomymi, którzy przybywają do naszego domu, rozmawia zwykle mój mąż. Chciej się pan tedy udać do mego męża; jest on w pokoju, do którego prowadzą z sieni drzwi na lewo....
Książę błogosławił w duchu panią Podborską, która tak widocznie stawała po jego stronie, zmiarkowawszy niezbyt łagodne i towarzyskie zamiary nowego przybysza. Rzucał on podejrzliwe spojrzenia na ową motykę, wymowniejszą od wszystkich słów, jakieby mógł był wyrzec wzburzony Ukrainiec; obliczał jej kaliber i prawdopodobny efekt, gdyby była użytą jako pocisk lub jako broń sieczna, a zważywszy to wszystko, nie mógł się oprzeć myśli, iż niektóre Galicyanki mają grubo więcej rozumu i uczucia, niż się spodziewał.
P. Kwaskowski, jako człowiek dobrze wychowany, rozbrojony był zupełnie obecnością kobiety, a czując, że niepodobna mu będzie wstrzymać się dłużej od gwałtownego wybuchu, wolał nie mówić wcale, ukłonił się pani Podborskiej i poszedł szukać jej męża.
Książę Artur odetchnął swobodniej po jego odejściu i wpadł natychmiast w to rycerskie oburzenie, z którem od samego początku całej sceny byłoby mu było więcej do twarzy.
Quelle insolence! — zawołał. — Czy uważałaś pani, jaką impertynencką minę ma ten chłopoman kijowski? Gdyby mnie nie była wstrzymywała obecność pani, byłbym mu grubo natarł uszu, ale tak, obowiązkiem moim było, d'accourir à votre secours, bo wydawało mi się, iż chce panią zamordować!
— Ach, niezmiernie wdzięczna jestem księciu, że gotów był mnie zasłonić od jego brutalstwa! Więc tak tedy wyglądają ci sławni „chłopomani“ kijowscy!
— Tak, pani, a to jest jeden z najzajadlejszych i najniebezpieczniejszych. Ręczę, że nim zajechał do dworu, był już na wsi i sondował usposobienie chłopów.
— Nie radziłabym mu tego; ale zawsze jest to jakieś bardzo podejrzane indywiduum i muszę powiedzieć Zdzisiowi, aby go natychmiast i jak najdalej wytransportował z Zabuża. U nas chłopstwo jest trochę niesforne, i tego tylko nam jeszcze nie stało, by panowie Kijowianie rozpoczęli tu swoją propagandę! — Mówiąc to, pani Podborska w towarzystwie p. Artura szybkim krokiem udała się do domu, gdzie natychmiast przywołano „Zdzisia“ i dano mu należyte instrukcye.
„Zdzisio“ jakiś niespokojny i nieśmiały, jak gdyby miał coś do powiedzenia a bał się żony. Pani Podborska spostrzegła to i zapytała, co mu jest takiego?
— Widzisz, moja rybko, ten jakiś pan Kwaskowski przyszedł do mnie z dziwnem żądaniem. Oświadczył, że ma mnie za człowieka honoru i za Polaka, i że jako człowiek honoru i Polak nie mogę mu odmówić przysługi, o którą jako zupełnie nieznajomy w Zabużu nikogo innego prosić nie może. Po prostu, chce wyzwać księcia na pojedynek i chce, ażebym mu sekundował!
— Co, pojedynek, podczas powstania — zawołała pani Podborska — w chwili, kiedy potrzeba nam krwi dla ojczyzny! Jak mogłeś nawet słuchać podobnej propozycyi?
Pan Artur był tego samego zdania, i czując się potrzebnym dla „sprawy“ oświadczył stanowczo, iż wyzwania nie przyjmuje, zwłaszcza że jak twierdził, przeciwnik jego jest un homme de rien, bardzo podejrzanego pochodzenia i jeszcze bardziej podejrzanej konduity. Pan Podborski uznał, że to rozumowanie jest najsłuszniejszem w świecie, i panowie naczelnicy powiatowi, których zawezwano także do rady, potwierdzili to najzupełniej, osobliwie, gdy im pani Podborska wytłumaczyła różnicę, jaka zachodziła między księciem, t. j. jednym z „naszych,“ a chłopomanem z Kijowa. Uradzono tedy, wyprawić p. Kwaskowskiego natychmiast z Zabuża, i polecono p. Zdzisławowi wykonanie tej uchwały. Po długich tedy dysertacyach i rozprawach z p. Podborskim, pan Kwaskowski wraz z źle stłumioną wściekłością swoją musiał wsiąść do bryczki i jak niepyszny wyjeżdżać z domu, gdzie książę pozostał pod opieką samego pana komisarza wojennego i jego światłej małżonki.
Ale wyjeżdżając, Ukrainiec na mocy natury swej, jak wiadomo, niemniej zawzięty od najzawziętszego Mazura, poprzysiągł sobie, że nigdy p. majorowi Warze nie zapomni jego rozmowy z panią Podborską. Nie możemy się dziwić, że wielka część żalu jego spadła także na pośrednich uczestników zajścia, jakie miał w Zabużu, i że chłopomańska niechęć do „szlachciców“ wzmogła się w nim od chwili, gdy miał słuszny, lub urojony, osobisty powód do tego. Wszystkie nasze teorye rozwijają się najsilniej pod wpływem takich pobudek. Wszak twierdzą, że pewien wielki demokrata lwowski chciał właścicielom tabularnym w Galicyi odebrać bez wynagrodzenia propinacyę za to, że mu Wydział krajowy nie chciał przyznać szlachectwa. Twierdzą także, że kronikarz lwowski Gazety Narodowej dlatego polemizuje tak zawzięcie z Irydą, ponieważ redakcya tego artystyczno-ogrodniczego pisma jako premię za r. 1868 przysłała mu tylko jeden ogórek, a każdemu innemu abonentowi po dwa. Tak to często małe i znikome przyczyny miewają bardzo wielkie skutki.
Książę Artur, uwolniony od p. Kwaskowskiego, nie czuł najmniejszego wyrzutu sumienia z powodu swojego niesumiennego opowiadania o pannie Katarzynie Odwarnickiej, której ojcu zawdzięczał swoje uwolnienie ze szponów pana Finkmanna. Na powszechne żądanie, powtórzył on nawet przy herbacie całą swoją relacyę, uzupełniając ją coraz nowemi szczegółami, tak, że zbiór wszystkich szczęśliwych przygód Don Żuana wydawał się niczem w porównaniu z jego powodzeniami romansowemi w Błotniczanach. Pani Podborska przejęta była zgrozą, jej cnotliwe wyobrażenia buntowały się przeciw obrazowi socyalistyczno-komunistycznego zepsucia, jaki jej kreślił żywemi farbami p. Artur. Panowie kładli się od śmiechu i uchwalili w końcu, że „to cała psiajucha ten Koroniarz“ — nie wtajemniczono ich bowiem jeszcze w białoruskie pochodzenie księcia Artura. Zgodzono się zresztą unisono na ten pewnik, że agitacye rewolucyjne prowadzą wprost do obalenia całego porządku społecznego, do rozwiązania stosunków rodzinnych itd. Najwięcej i najobszerniej rozwodziła się nad tem pani Podborska, póki panowie sąsiedzi nie poszli znowu do preferansa i nie zostawili jej na straży moralności i porządku społecznego sam na sam z p. Arturem.
Według wszelkich zasad i prawideł kunsztu powieściopisarskiego, nie powinno się do opowiadania wtrącać epizodów, nie mających żadnego związku z całością powieści. Oprócz tego, ma być rzeczą wielce naganną, wydobywać na jaw szczegóły, odnoszące się do życia prywatnego i rozgłaszać takowe drukiem, chociażby te szczegóły tyczyły się osób, zajmujących wysokie stanowisko publiczne, czy to w organizacyj narodowej, czy narodowo-demokratycznej, czy towarzysko-konsumcyjnej. Jeżeli się ma wydać sąd o mężu publicznym, powinno się mówić zawsze tylko o jego czynnościach publicznych, a nie o tem, że n. p. kiedyś tam zgrał się na giełdzie, albo że się za młodu nie nauczył ortografii, albo że zostaje pod pantoflem Jejmości Dobrodziejki itd. Może się bowiem przytrafić, że ktoś w niestosownej chwili liczy na podwyżkę kursu jakich akcyj, że całą swoją gotówkę obróci na kupno tych papierów, i jeszcze wielką liczbę współobywateli namówi do brania udziału w spekulacyi, obiecując im jak najlepsze powodzenie i że cała spekulacya giełdowa skończy ale tak fatalnie, jak interes śp. Zabłockiego z mydłem. Ale jeżeli później ten sam przedsiębiorca obmyśli plan niemniej genialnej spekulacyi politycznej, jeżeli staje na mownicy i wzywa współobywateli, by pomyślność kraju postawili na jedną kartę, zapewniając ich tym samym proroczym duchem i tonem, co pierwej, że wygrana jest pewna, to niewolno robić porównań między pierwszym wypadkiem a drugim, niewolno ostrzegać, że prorok tego rodzaju nie zasługuje na więcej wiary, jak stuletni kalendarz Knauera, bo to byłoby wdzieraniem się w szczegóły życia prywatnego, „plugawem miotaniem się na mężów, których otacza cześć publiczna, znaną sztuczką Gazety Narodowej“ albo jej kronikarza niedzielnego, poniewieraniem zasług i t. d. i t. d.
Rozważywszy wszystkie te złote prawidła historyograficznego i publicystycznego rzemiosła, i rozważywszy oprócz tego, że równie nieprzyjemnem jest narazić się na moralne ujęcie swego kołnierza ze strony demokracyi narodowej, jak i na konserwatywne, podporządkujące pociski eines gefährlichen Duellanten — rozważywszy dalej, że p. Podborski, jakkolwiek nigdy w życiu nie drukował Listów otwartych, był w istocie ein gefählicher Duellant i już w dwudziestym piątym roku życia miał pięć rozpraw honorowych, z których każda skończyła się śniadaniem u Żorza — rozważywszy nakoniec, że porcya majonezu z pulardy u Żorza kosztuje 60 centów, a butelka Roederera 5 złr., i że dochód z moich posiadłości tabularnych nie pozwalałby mi takiego zbytku — rozważywszy to wszystko, pomijam podrzędne okoliczności, towarzyszące dalszemu pobytowi p. Artura w Zabużu, i zapisuję tutaj tylko ważny historyczny fakt, iż w opinii komisarza wojennego p. Podborskiego, tenże p. Artur stał się wkrótce ideałem tego wszystkiego, co może być pięknem, doskonałem i podziwienia godnem w majorze organizacyi narodowej, wytwarzającej oddziały „szachujące“. Nie da się zaprzeczyć, że p. Zdzisław Podborski szedł w tej mierze poniekąd za zdaniem pani Podborskiej, i że w ogóle autonomiczne małżeńskie prawa tego światłego i wpływowego obywatela podobne były niezmiernie do autonomii galicyjskiej. Naszemu sejmowi wolno n. p. wypowiedzieć, iż nie uważa ustaw grudniowych za zupełnie doskonałe, ale skoro korzysta z tej wolności, grożą mu rozwiązaniem. P. Podborskiemu wolno było mieć własne zdanie o ludziach i przedmiotach, ale nadużycie tej wolności groziło następstwami, których unikał tak starannie, jak nasi posłowie unikają konieczności poddania się. nowemu wyborowi. Poseł może nie być powtórnie wybranym, a mąż wypędzony przez żonę może nie znaleść „gruntu“, do któregoby mógł „przystać“. Ponieważ Zabuże było bardzo pięknym kawałkiem gruntu, więc p. Podborski przystawszy raz do niego, trzymał się go mocno i ze wszystkich praw, przysługujących zwykle mężom, wykonywał bez wszelkiej kontroli tylko prawo wyboru śrutu do dubeltówki, gdy szedł na polowanie, i prawo ukarania swego wyżła, — to ostatnie oczywiście tylko w nieobecności pani dobrodziejki, jako należące jedynie do „poruczonego zakresu jego działania“. Bądź co bądź, p. Podborski stał się zapalczywym zwolennikiem i trąbą sławy pana Artura, i w krótkim czasie cała bliższa i dalsza okolica wiedziała o tem i wierzyła silnie, iż p. major Jan Wara powołanym jest przez Opatrzność do spełnienia cudownie wielkich czynów, iż los ojczyzny można śmiało złożyć w jego ręce, i że „takich ludzi jak najwięcej nam potrzeba“.
Po tych przedwstępnych czynnościach, postanowiono, iż wypada skomunikować p. majora z Jaśnie Wielmożnym naczelnikiem obwodu, p. Cybulnickim z Cybulowiec, ażeby obaj ci naczelnicy, cywilny i wojenny, przedsięwziąść mogli wspólnie wszystko, cokolwiek okaże się potrzebnem w celu kompletnego zaszachowania Moskwy. Dla uniknięcia przypadków podobnych, jak z p. Asakasowiczem, uchwalono, iż sama pani Podborska odwiezie księcia do Cybulowa. Zaprzężono cztery konie do krytego kocza z forderdadachem, woźnica i lokaj przebrali się w najnowsze liberyjne kaszkiety z galonami, w czarne fraki i migdałowe kamasze, pan Podborski z polecenia pani Podborskiej dał jeszcze w twarz pokojówce, ponieważ omal nie zapomniała zapakować pudełka z ubraniem na głowę, bez którego ta ważna podróż nic osiągnęłaby może była w zupełności swego patryotycznego celu, i p. major wraz z panią Podborską puścił się w drogę do Cybulowa, mając w swym zbiorze oprócz fotografij pani Szeliszczyńskiej i panny Trzeszczyńskiej jeszcze trzecią, daną mu na pamiątkę chwil tak przyjemnie, jak twierdził, spędzonych w Zabużu. Fotografia ta przedstawiała p. Podborską, i dzięki grzeczności niezrównanego Szajnoka, podobną była tylko ze stroju do swojego oryginału, z twarzy zaś przypominała raczej jakąkolwiek inną, oczywiście nieco młodszą osobę. Książę zachwycał się atoli niezmiernem podobieństwem wizerunku, i zaręczał, że nawet w Paryżu nie widział fotografii, tak wiernie oddającej nietylko rysy, ale cały wyraz twarzy — żałował tylko, iż pomimo tych zalet, utwór Szajnoka przedstawił panią Podborską przynajmniej o jakich dziesięć lat starszą, niż była w istocie. Poczem rozmowa przeszła na temat pięknych twarzy w ogóle, a piękności paryzkich i warszawskich w szczególności, i zwróciwszy się nakoniec ku galicyankom, potrąciła nawiasem o pannę aptekarzównę w Błotniczanach, o jakobinizm, komunizm i demoralizacyę. Książ mówił wiele o zgubnym wpływie nowoczesnych romansów francuzkich, i ubolewał, iż dla tej „niższej“ klasy ludzi nie tłumaczą u nas Veuillota, zamiast pani George Sand. Stanąwszy w ten sposób powtórnie na straży moralności publicznej, pani Podborska i książę Artur zgodzili się, iż „dla nas“ teorye pani Sand, nie podające uczuć serca ludzkiego żadnej kontroli rozumu i sumienia, nie są bynajmniej niebezpieczne, albowiem „my“ mamy już we krwi i ssiemy z mlekiem matki pojęcia wzniosłe i szlachetne, które nas chronią od upadku. Zepsuć „nas“ tedy nie może, ale tylko rozerwać przyjemnie taka trafna i głęboka analiza serca, jaką znajdujemy np. w „Indianie“. Pani Podborska przyznała, że analiza ta jest rzeczywiście nader trafną, i że kobieta rzeczywiście znajduje się nieraz w położeniu, w którem.... Tu westchnęła głęboko. — Ach, ja panią rozumiem! — rzekł książę, zwracając oczy, i ujmując czule dłoń szanownej matrony, na której twarzy malowało się pomięszanie pełne czterdziestoletniego przynajmniej wdzięku. — Ach, książę!.... odpowiedziała, ale w tej chwili kocz stuknął gwałtownie, przesadzając jakiś mostek, woźnica trzasł z bicza i ekwipaż zabużański zajechał majestatycznie przed ganek dworu JWgo Cybulnickiego w Cybulowie.
Szanowni czytelnicy raczą mi uwierzyć, że rad jestem niezmiernie z powodu, iż p. major i p. komisarzowa wojenna w tej właśnie chwili stanęli u kresu swojej podróży. Jestem tak mało biegłym w „analizie tajników serca ludzkiego“, że nie rozumiem nawet, dlaczego, i jak książę Artur zrozumiał tak łatwo panią Podborską. Byłbym tedy w nnjwiększym ambarasie, gdyby mi przyszło było rozumieć jeszcze bliżej serce tej czcigodnej damy, i tłumaczyć się z tego następnie przed szerszą publicznością. Szczęściem jesteśmy już w Cybulowie, i możemy przypatrzyć się spotkaniu dwóch wielkich mężów na polu wyższych nierównie zagadnień umysłu ludzkiego, niż znajomość serca oparta na moralnej tegoż anatomii — na polu wspólnej pracy około organizacyi oddziałów szachujących, dostawy sucharów i prowiantu wszelkiego rodzaju, jakoteż innych niemniej ważnych prac obywatelskich, wśród których rozwija się dalszy szereg zadziwiających przygód i niezwykłych czynów mego bohatera.
Dla zachowania chronologicznego porządku w mojem opowiadaniu, zmuszony jestem zapisać jeszcze na tem miejscu, że tego samego dnia, kiedy p. Artur w towarzystwie pani Podborskiej przybył do Cybulowa, doszła panią Szeliszczyńską we Lwowie pognębiająca wiadomość, iż urząd powiatowy w Błotniczanach przytrzymał Francuza, pana Henri de la Roche-Chouart, vicomte de Tourne-Broche et baron de Barcarolles. Piękna nasza lwowska znajoma, wraz z piękniejszą jeszcze pasierbicą swoją, przerażona była tą wieścią w najwyższym stopniu, a nie wiedząc jeszcze, jaki obrót wzięło uwięzienie p. Artura, postanowiła poruszyć niebo i ziemię, by go uwolnić. Z tego powodu mimo rzęsistego deszczu, który dnia owego padał we Lwowie i mimo wszelkich niedogodności, jakie przedstawia podróż po Galicyi dla każdego, kto nie pragnie za pomocą ćwiczeń ascetycznych, głodu, złych noclegów i t. p. zasłużyć na wieczne zbawienie — o godzinie 4tej po południu wyjeżdżała jedną z południowych rogatek lwowskich trzykonna kareta z dzwonkami, własność pewnego brykarza z ulicy św. Anny, a w niej siedziały owe dwie zapłakane i zaniepokojone nasze znajome, wychylając się co chwila przez okna i pytając przechodniów, czy daleko jeszcze do Błotniczan?




ROZDZlAŁ VII,


w którym książę Artur obejmuje ważną misyę uśmierzenia czerwonej opozycyi w obwodzie Cybulowskim i zaliczonym jest w poczet wysokiej szlachty królestw Galicyi i Lodomeryi wraz z wielkiem księstwem Krakowskiem.


Pan hrabia Cypryan Cybulnicki, właściciel Cybulowa — majętności, której nazwę pozwoliłem sobie rozciągnąć na cały obwód, obejmujący Blotniczany, Zabuże i inne niemniej ważne punkta, wchodzące w obręb tej powieści — pan hrabia Cypryan Cybulnicki, powiadam, był nietylko naczelnikiem swojego obwodu, ale był oraz pierwszem jego i największem światłem.
Jakkolwiek od niedawnego dopiero czasu osiadł był w tych stronach, odziedziczywszy majątek po dalekim jakimś kuzynie, stał się już był jednakowoż człowiekiem popularnym, i gdyby wybory do sejmu nastąpiły były po jego przybyciu, a nie przedtem, byłby niezawodnie posiadł krzesło poselskie, albowiem obwód Cybulowski, idąc w tej mierze za zdaniem naczelnika powiatu Cybulowskiego, pana Bogdana Kotłunowicza, wybierał zawsze do sejmu „Piasta“, tj. męża osiadłego w obwodzie, na przekór Gazecie Narodowej, która forytowała zwykle do tej godności jakichś adwokatów, uczonych, profesorów i literatów.
Szlachetna miłość własna obywateli obwodu Cybulowskiego nie mogła jednak znieść tego, by kto inny, aniżeli „Piast“, reprezentował w sali gmachu Skarbkowskiego zbiorowy rozum stanu wszystkich studwudziestu cybulusów, którym przysługiwało prawo wyboru w tym okręgu, i dlatego też, bez względu na wyznanie wiary i na barwę polityczną wybierano zawsze trzech „Piastów“, tym jedynie kierując się względem, by wybrani w mniejszym od współ-obywateli swoich stopniu uosobiali w sobie ów ideał hreczano-jęczmiennej samorodności, do którego mniej więcej całe szanowne grono wyborców było zbliżone.
Ideał ten polegał na zupełnej i konsekwentnej negacyi wszystkich zdobyczy rozumu ludzkiego, począwszy od wynalezienia pisma przez Fenicyan i cyfr decymalnych przez Arabów, a skończywszy na parze, telegrafach, sztucznych nawozach, spółkach komisowych i tym podobnych nowościach zagranicznych, bez których obchodzili się nasi ojcowie, i — dobrze im było.
Jakkolwiek tedy zbawienny ten kierunek pojęć i wyobrażeń przeważał w całym obwodzie i był ojcom niejako gwiazdą przewodnią przy wychowaniu synów, to nie dało się zaprzeczyć, iż po za obwodem Cybulowskim ludzie przywiązują niejaką wagę do znajomości małego, jakoteż wielkiego abecadła, tudzież do biegłości w pierwszych działaniach arytmetycznych — a ponieważ wlazłszy między wrony, trzeba krakać jak i one, więc do reprezentowania obwodu na zewnątrz wybierano zwykle takich właścicieli tabularnych, którzy oprócz czystszego cokolwiek ekstraktu tabularnego posiadali także niejaką wprawę w wyszczególnionych powyżej, zresztą z gruntu zbytecznych i niepotrzebnych praktykach.
Liczba obywateli, odpowiadających wszystkim tym warunkom, była nader ograniczoną, i dlatego to, ku wielkiemu zdziwieniu całej Galicyi, niemniej jak innych ziem polskich, obwód Cybulowski w pewnej chwili, gdy wszystkie oczy były nań zwrócone, i gdy wszyscy oczekiwali, do jakiego stronnictwa on się przychyli, absolutną i niezmierną większością głosów wybrał jednego czarno-żółtego, a jednego ultra-czerwonego posła.
Jeżeli pan hr. Cybulnicki nie pozyskał tych głosów dla siebie, pochodziło to ztąd, że jak powyżej wspomniałem, nie był on z dziada i pradziada osiadłym w obwodzie. Natomiast przyjęto bez szemrania i opozycyi jego nominacyę na naczelnika organizacyi narodowej w ośmiu przyległych powiatach, i tylko mała liczba malkontentów — ludzi czerwonych, ma się rozumieć — niezadowoloną była z tego wyboru.
Nie pojmuję zresztą, co ta, chociażby i tak mała liczba opozycyonistów, mogła mieć przeciw naczelnictwu hr. Cybulnickiego? Był to najprzód człowiek, według nowomodnych, dziennikarskich wyobrażeń, postępowy. Dość powiedzieć, że na przestrzeni stu mil kwadratowych, z ludnością około 300.000 dusz różnego rodzaju, wieku i zatrudnienia, znajdowała się jedna tylko biblioteka w Cybulowie. Na tejże samej przestrzeni nikt nie wiedział, że przed Sobieskim panowali w Polsce Wazowie, a jeszcze dawniej Jagiellonowie, a jeszcze dawniej Piastowie — oprócz pana Cybulnickiego. Oprócz tych wiadomości, posiadał pan Cybulnicki jeszcze wiele innych, i śmiało mógł uchodzić za dwunożną, chodzącą encyklopedyę, na wszystkich kartkach zadrukowaną, podczas gdy jego sąsiedzi, oprócz oprawy w cielęcą skórkę, żadnego innego podobieństwa z jakąkolwiek książką nie przedstawiali.
Przytem, co się tyczy zewnętrznej prezentacyi, obywatel ten miał prawdziwie imponujące przymioty. Jego przenikające, siwe oczy, twarz dyplomatycznie ogolona, poważna mina i wielka pewność siebie, nakazywały cześć i poszanowanie, — sam prezydent miasta Krakowa, kiedy oparty jedną ręką o stolik i z głową ku sufitowi zadartą, odsyłał burmistrza lwowskiego wraz z jego radnymi do swojego kancelisty po bilety na pogrzeb Kazimierza Wielkiego, nie mógł być podobniejszym do ważnej jakiej figury, jak pan hrabia Cybulnicki, gdy dawał audyencye podrzędnym istotom, takim np. dzierżawcom z sąsiedztwa, budowniczym, aptekarzom, rządcom dóbr i tympodobnej kanalii, pełniącej drobniejsze funkcye w organizacyi narodowej. Dodajmy do tego, że p. prezydent jest pierwszym „panem krakowskim“ w swoim rodzie, a hrabia Cybulnicki musiał mieć przynajmniej jednego drążkowego kasztelana między swoimi przodkami, inaczej byłby tylko baronem, a nie hrabią. Wszystko tedy przemawia za nim, jako za najgodniejszym naczelnictwa w obwodzie, i jest rzeczą prawie niewytłumaczoną, co też opozycya cybulowska mogła mieć przeciw niemu?
Dowiemy się może później o pobudkach i o składzie tej opozycyi; na teraz skonstatujemy jedynie, że była ona oczywiście „czerwoną“, i że zarzucała panu naczelnikowi obwodu zbyt ścisłe stosunki z c. k. władzami obwodowemi, i że nie podobała się jej zażyłość i przyjaźń, łącząca narodowego naczelnika obwodu z c. k. starostą obwodowym. Gdyby opozycya była miała cokolwiek więcej zmysłu politycznego, byłaby może spostrzegła, iż pan hrabia Cybulnicki przeczuwa nową erę i że jest tylko poprzednikiem hr. Golejewskiego, tak jak św. Jan Chrzciciel był poprzednikiem Chrystusa Pana. W istocie, wielki ten a zapoznany mąż stanu w r. 1863 zdawał się czytać w przyszłości, jakby w Liście otwartym posła kołomyjskiego, i szukał tego zetknięcia się z rządem, któremu zawdzięczamy wszystkie nasze dzisiejsze zdobycze. Ale o tem potem. Dosyć dla nas w tej chwili, że p. hrabia Cypryan był naczelnikiem obwodu, i że oprócz trosk, połączonych z tą funkcyą, miał jeszcze na swojej głowie walkę z opozycyą obwodową.
Przybycie pani Podborskiej z księciem Arturem wywołało w Cybulowie ów nieunikniony ruch lokajów i pokojówek, od którego zaczyna się każda wizyta na wsi, poczem w salonie, gdzie czemprędzej pozdejmowano białe pokrowce z czerwonych aksamitnych fotelów i kanap, nastąpiła uroczysta prezentacya pana majora, i pani Podborska po kilku wzmiankach o pogodzie i t. p. zbliżyła się do pana naczelnika obwodu, by go poinformować po cichu o niepospolitem znaczeniu i o wysokich zaletach gościa, którego z sobą przywiozła. Pan naczelnik zachwycony był wszystkiem, co słyszał o panu Arturze, i zgadzał się zupełnie z panią Podborską, iż podobny reprezentant władz powstaliczych z Królestwa, jak major Jan Wara, przyczynić się może nader dzielnie do uśmierzenia „czerwonej“ opozycyi w obwodzie Cybulowskim i naprowadzić ją na dobrą drogę. Rozmowa z „księciem“ Arturem utwierdziła jeszcze bardziej p. naczelnika w tem mniemaniu. Książę zgadzał się z nim zupełnie, iż powstanie robi się tylko dla demonstracyi, dla poparcia „akcyi dyplomatycznej“, prowadzonej przez tych, którzy z urodzenia i z natury rzeczy przeznaczeni są na to, by w imieniu narodu przemawiali do gabinetów i dworów europejskich.
— Czerwoni — mówił książę — mierosławczycy, socyaliści, chcieliby nas pchnąć na bezdroże rewolucyi socyalnej, a najumiarkowańsi między nimi pragną, ażebyśmy wytężyli wszystkie nasze siły naraz i uderzyli niemi na Moskwę. Ale to jest oczywisty nierozum. Mając dwanaście oddziałów zorganizowanych, możemy co miesiąc jeden z nich wysyłać za granicę i tym sposobem o rok cały przedłużyć powstanie, podczas gdy wysyłając wszystkie razem, postawilibyśmy na jedną kartę wszystko co mamy.
Nie było nikogo, ktoby chciał zaprzeczyć temu i przedstawić odwrotną stronę medalu, to jest, że uderzając naraz i na wszystkich punktach, można osiągnąć jakiś skutek, podczas gdy wysyłając po paręset ludzi co kilka tygodni, marnuje się krew i pieniądze — nie swoje. A ponieważ nikt się nie sprzeciwiał, więc pan naczelnik obwodu i pan major podali sobie ręce, wyrażając sobie nawzajem uznanie, iż doskonale pojęli, jak należy prowadzić powstanie. Następnie pan naczelnik obwodu wyłuszczył panu majorowi, że w obwodzie Cybolowskim mimo doskonałego ducha, panującego między obywatelstwem, tu i owdzie czerwona opozycya podnosi swoją niesforną i nieposłuszną głowę. Niekontenci są z komitetu, ze sztabu, z urzędników narodowych — chcieliby oczywiście wziąć władzę w swoje ręce. Pan naczelnik wyraził nadzieję, iż pan major pomoże mu uśmierzyć te bunty, albowiem powodzenie sprawy publicznej wymaga przedewszystkiem karności. Pan major oświadczył najzupełniejszą ze swojej strony gotowość do popierania pana naczelnika w jego zbawiennych dążnościach.
Zupełna zgodność zapatrywań się pana majora i pana hrabiego na sprawy publiczne sprowadziła wkrótce rozmowę na inne przedmioty, bo nie dała powodu do żadnej dyskusyi. Mówiono tedy o tem i o owem, o konieczności wstrzymania się od podróży do wód, w jakiej byli państwo Cybulniccy z przyczyny ważnych czynności, poruczonych hrabiemu Cypryanowi, i o kuzynach pani Podborskiej, hrabiach ....skich, ....ckich i ....ach. Książę Artur zajmował się mocno wszystkiemi temi szczegółami, albowiem — jak wspomniał nawiasem, przepędziwszy większą część życia za granicą we Francyi i Włoszech, nie miał prawie wyobrażenia o stosunkach „towarzyskich“ w kraju. Pan hrabia Cypryan wypytywał go nawzajem o różne rodziny arystokratyczne polskie, mieszkające za granicą, i otrzymywał odpowiedzi, które świadomego rzeczy musiały przekonać jak najmocniej o wysokich związkach księcia Artura i o jego niepospolitej parenteli. Ale pan hrabia Cypryan nie należał do tych ludzi, którzy sądzą z pierwszych pozorów, postanowił tedy wybadać swego gościa jak najdokładniej.
— Pozwól mi książę — rzekł znienacka — że mu zadam jedno pytanie. Wiadomo nam tu dobrze, i sam zresztą książę przyznaje, iż rodzina jego i wszyscy bliżsi krewni i znajomi z zasady jak najmocniej sprzeciwiali się wybuchowi powstania. Jakiejże szczególnej przyczynie należy przypisać tę okoliczność, iż widzimy dziś księcia w szeregach powstańczych?
Przenikające spojrzenie towarzyszyło tym słowom pana naczelnika obwodu, którego dyplomatyczna fizyonomia przybrała była wyraz figlarnej jakiejś ciekawości. Książę Artur zrozumiał, że jest w tej chwili poniekąd w śledztwie, i postanowił jak najlepiej grać swoją rolę. Ale chwilowe zaniepokojenie, które jak błyskawica przebiegło jego twarz i całą postawę, nie uszło baczności p. hrabiego Cypryana, który tem uważniej śledzić począł wszystkie ruchy księcia.
— Czy chcesz hrabio, bym był otwartym? — odparł ten ostatni z największą już teraz pewnością siebie. — Jesteśmy między swoimi, i nie potrzebujemy się bawić w frazesy. Gdybym był wobec waszego komitetu we Lwowie, i gdybym był w tem położeniu, co wasz wielki Czerwony Człowiek, powiedziałbym: „Byłem przeciwny powstaniu, ale ponieważ stało się, i ponieważ krew polska leje się na polu bitwy, stanąłem w szeregu i walczę“. Ale to dobre jest, bardzo dobre, wobec szerszej publiki, i demokraci noszą waszego Czerwonego Człowieka na rękach za takie piękne rzeczy. Tu niema ulicy, nie spodziewam się oklasków, więc powiem hrabiemu nie to, co Czerwony Człowiek mówi demokratom, ale to, co on w duchu myśli, i co ja myślę także: „Nudziłem się, hrabio, nudziłem się okropnie! Wyścigi w Longchamps nie miały już dla mnie żadnego uroku, niebo neapolitańskie spowszedniało było dla mnie, jak gdyby było sklepione nad jaką nędzną wioską litewską, a nie nad Kaprejską zatoką; jednem słowem, dostałem spleenu. Wtem wybuchło powstanie, rzecz zupełnie nowa dla mnie, rzecz, ręczę ci hrabio, bardzo zabawna, najpiękniejszy rodzaj sportu, jaki sobie pomyśleć można. Hiszpańskie walki byków, angielskie walki kogutów i szczurów, wyścigi itp. niczem są wobec tego. W prawdzie pan Ksawery ciągnął mię do Afryki, gdzie strzela lwy na puszczy jak wy tu strzelacie bekasy na błotach, ale po krótkim namyśle powiedziałem sobie, że potrzeba korzystać z sezonu w Polsce, i zamiast lwów, przyjechałem strzelać Moskali. Cha, cha, cha! Pisałem już Ksaweremu, że powinien żałować, iż nie przyłączył się do mnie! To życie koczownicze w lasach, a potem ta emocya walki, rozsypki, przekradania się przez straże to moskiewskie, to znowu austryackie, wszystko to ma bez porównania więcej uroku, niż jego nudna, wiecznie ta sama Sahara, jego lwy i Kabyle“. Otóż mniemam, że teraz rozumiesz już hrabia, dlaczego poszedłem do powstania? Cóż hrabia sądzisz o moich pobudkach?
Hrabia krząkał dyplomatycznie, i uśmiechał się jeszcze dyplomatyczniej, i ruszał ramionami jak najdyplomatyczniej — ale nie rzekł i słowa. Pani Podborska była zachwyconą. Widocznem dla niej było, że tylko prawdziwy, thorough-bred książę był w stanie z tego punktu widzenia zapatrywać się na powstanie; książę Artur urósł tedy w jej oczach do wysokości niesłychanej. Tylko pani hrabina Cybulnicka, która mimo niemniejszego od pani Podborskiej pokrewieństwa z różnymi hrabiami ....skimi i ....ckimi, nie mogła jakoś wznieść się na taki szczyt wielkopańskiego speenu i anglomańskiego zamiłowania w różnych rodzajach sportu, na jakim postawił się pan Artur, mimowoli prawie wypatrzyła się na niego z największem zadziwieniem, i zawołała:
— Fe, to się przecież nie godzi, uważać za miłą rozrywkę taką okropną tragedyę, jaka się odgrywa u nas w Polsce! Książę nie możesz myśleć i czuć tego, co mówisz; byłoby to....
— Cha, cha, cha, przerwał pan Artur — dokończ pani! Chciałaś pani powiedzieć, że byłoby to niegodziwością! Spodziewam się, że pani hrabina nie podasz przynajmniej tego swojego zdania o mnie do Gazety Narodowej, i jak się tam jeszcze nazywają te różne dzienniki galicyjskie? (Książę, jak wszyscy Koroniarze, nie wymawiał nigdy wyrazu „galicyjski“ i t. d. bez pewnego szyderczego nacisku). Zresztą cóżby nam mogli zarzucić na seryo panowie dziennikarze? Bijemy się, płacimy podatki, dajemy się zamykać do kozy — czy nie prawda, panie hrabio? (Pan hrabia potakiwał z westchnieniem). — Niechże nam wolno będzie przynajmniej myśleć o tem wszystkiem, co nam się podoba!
Pan hrabia rad był, że zdarzyła mu się sposobność odwrócenia rozmowy od przedmiotu, nader drażliwego ze względu na własne jego stanowisko w tej sprawie. Bo jeżeli książę brał udział w powstaniu dla dogodzenia swoim nerwom, potrzebującym silnych wrażeń, to naczelnik obwodu Cybulowskiego nie mógł na żaden sposób przyznawać się do tych samych pobudek, zważywszy że dostarczanie sucharów dla oddziałów powstańczych i inne czynności naczelnika obwodowego, nie dałyby się zaliczyć do szlachetniejszych rodzajów sportu i w ogóle nie narażały swego sprawcy na wrażenia, któreby mogły iść w porównanie z polowaniem na lwy albo z walką byków itp. Z drugiej zaś strony, skoro jawnie wypowiedzianem zostało, że nikt dobrze urodzony, a nawet sam Czerwony Człowiek we Lwowie, nie traktuje powstania inaczej, jak książę Artur, pan hrabia Cybulnicki nie chciał stawać w jawnej opozycyi przeciw własnemu swemu obozowi. Uchwycił się tedy jak kotwicy, owej wzmianki ks. Artura o płaceniu podatków i o szansach dostania się do kozy, i skonstatował, że „obywatelstwo“ ponosi rzeczywiście wielkie ofiary dla powstania.
— Ba, o tem niejeden z nas mógłby wiele powiedzieć — rzekł książę. — Ja sam temi dniami dowiedziałem się z dzienników, że na mój majątek na Białej Rusi nałożyli Moskale 100.000 rubli kontrybucyi, a powstańcy zabrali mi całą stadninę. C'est toujours nous qui payons les pots cassés.
Pan hrabia skorzystał z tej wzmianki, by zasięgnąć bliższej imformacyi co do stosunków rodzinnych księcia, i zapytał, w której okolicy leży jego majątek?
— W Mohylewskiej gubernii — rzekł książę — tuż nad Dnieprem. Mam przepyszne polowania na żubry i łosie w moich lasach....
Przelotny uśmiech, którego znaczenia nie odgadł pan Artur, nadał w tej chwili twarzy pana hrabiego wyraz niepospolitego zadowolenia. Hrabia w wolnych chwilach zajmował się badaniem fauny polskiej. Wiedział on zatem dokładniej od pana Artura, że od bardzo dawna nie ma żubrów i łosi ów w Mohylewskiej gubernii. „Mam cię ptaszku!“ pomyślał tedy w duchu p. hrabia, i od tej chwili, im lepiej p. Artur grał rolę księcia Artura, tem większe było podziwienie pana hrabiego dla jego wprawy w tej roli, ale tem mniejszą też była wiara w jego książęcość. Kilka dalszych niedokładności, których nie mógł uniknąć pan Artur, opisując położenie swoich dóbr i różne ich ciekawości — utwierdziło hrabiego w przekonaniu, że gość jego jest znakomitym „blagierem“, i nic więcej. Zkąd wynika, dla wszystkich przyszłych panów Kukielskich, ta ważna nauka, by się obznajamiali jak najściślej z topografią swoich majątków, czy one leżą na Litwie, czy na Białej Rusi, lub w Inflantach. Dla nas zaś niechaj będzie ulgą i pociechą w naszej galilejskiej nędzy, iż pan naczelnik obwodu Cybulowskiego objawił przy tej sposobności niemniej sprytu od pewnego c. k. dyrektora policyi we Lwowie, o którym opowiadają, iż poznał przebranego lokaja w mniemanym królewiczu ormiańskim, podczas gdy wszystkie wysoko i najwyżej położone osoby dały się były oszukać temu ptaszkowi. Chodząc po pokoju z dyrektorem policyi, królewicz upuścił przypadkiem kapelusz, podniósł go sam z ziemi, otarł i wygładził tak starannie, że wprawne oko naczelnika policyi z drobnej tej okoliczności od razu poznało całą prawdę. Pan hrabia miał mniej zasługi w powyższym wypadku, bo podejrzenie powstało u niego z góry, i tylko stwierdzone zostało następnem badaniem; ale zawsze to wielki zaszczyt dla naszej dzielnicy polskiej, iż przynajmniej jeden Galilejczyk poznał się na farbowanych lisach. Zazwyczaj nie wielce nam przypisują zdolności pod tym względem.
Pan hrabia Cypryan chował zresztą odkrycie swoje dla siebie, i oddawał panu Arturowi książęce honory z taką hojnością i naturalnością, iż ten ostatni przekonany był najmocniej o dobrem wrażeniu, jakie sprawił w Cybulowie, i pisząc do mnie o swoim pobycie w domu pana naczelnika obwodowego, nie omieszkał dodać, jak grubo podobał się hrabiemu i hrabinie.
Wracając do poruszonego na wstępie przedmiotu, t.j. do czerwonej opozycyi, w obwodzie Cybulowskim nurtującej, nadmienił hrabia, że głową tego niesfornego stronnictwa jest pan Meliton Kacprowski w Cewkowicach, i jeżeli książę niema nic przeciw temu, to Cewkowice na czas trwania organizacyi oddziału „szachującego“ przeznaczone mu będą na kwaterę, by swoim wpływem i namową przyprowadził szlachcica do rozumu i upamiętania. Pan hrabia dodał, że pobyt w Cewkowicach będzie księciu nader przyjemnym, albowiem państwo Kacprowscy, oprócz wielu innych darów Bożych, posiadają trzy wielce nadobne córki, wielce uczonego syna i doskonałego kucharza. Ażeby zaś wobec częstych rewizyj i t. p. szykan policyi cesarsko-królewskiej bezpieczeństwo osoby książęcej było jak najlepiej zapewnione, pan hrabia obdarzył go kartą legitymacyjną jednego ze swoich kuzynów i prosił go, by zechciał uchodzić za członka znakomitej rodziny Cybulnickich, której tym sposobem do innych jej historycznych blasków, nowy zaszczyt przybędzie. Ułożywszy rzecz w ten sposób i pożegnawszy odjeżdżającą panią Podborską, a następnie ulokowawszy pana Artura w gościnnym pokoju, p. hrabia został się sam na sam ze swoją żoną, i ku wielkiemu tejże zdziwieniu, wpadł w długi konwulsyjny paroksyzm śmiechu, tak, że przez kwadrans przeszło pani Cybulnicka nie mogła dojść przyczyny tej wesołości swojego męża, i w końcu zaczęła się niepokoić, czy nie dostał przypadkiem spazmów?
— Ależ wyobraź sobie, moja droga, wyobraź sobie panią Melitonową Kacprowską, i wszystkie trzy panny Kacprowskie, i pana Melitona z tym księciem w ich zacnem gronie! „Książę, księcia, księciu“, i tak dalej, nic więcej nie usłyszysz w całych Cewkowicach od rana do wieczora! Będą go nosić na rękach i będą go pokazywać sąsiadom, jak jaki klejnot familijny, bo wielkiemu rodowi Kacprowskich,jak wiadomo, brak dotychczas klejnotu!
Pan hrabia nienawidził serdecznie pana Melitona Kacprowskiego, a pani hrabina nienawidziła pani Melitonowej. Z tem wszystkiem, nie mogła ona pojąć, dlaczego jej mąż tak się raduje myślą umieszczenia księcia Artura w Cewkowicach.
— Ach, jakaż ty niedomyślna! — zawołał pan hrabia, i począł śmiać się na nowo. — Wszak gdybym panu Franciszkowi, temu niezmordowanemu kolektorowi banknotów, dał fałszywą setkę za tę zrosłą pszenicę, którą mi sprzedał onegdaj, nie wypłatałbym mu lepszego figla, jak p. Melitonowi tym księciem.
— Więc ten książę...
— Tak, ten książę jest tylko doskonałą imitacyą księcia, równie jak peruka pana Kacprowskiego jest tylko doskonałą imitacyą ludzkiej czupryny, albo jak pani Kacprowska jest tylko doskonałą imitacyą papugi, mówiącej bon jour po francuzku. Przepyszny figiel, na honor! Ubiorę pana Melitona w księcia, i może jeszcze która z panien Kacprowskich zapragnie ubrać się w mitrę! — I pan hrabia śmiał się do łez, a pani hrabina podziwiając przenikliwość i dowcip pana hrabiego, śmiała się także, albowiem pani Melitonowa była naczelnikową obwodowej organizacyi damskiej, jak gdyby godność ta nie należała się małżonce naczelnika organizacyi męzkiej, a pan Meliton był posłem ziemi Cybulowskiej na sejm królestw Galicyi i Lodomeryi, jak gdyby p. hrabia Cypryan nie był urodzonym na senatora, a tembardziej na posła. Państwo hrabstwo usnęli tedy w nadzwyczaj dobrym humorze, i śmiali się jeszcze przez sen, podczas gdy książę Artur marzył niemniej wesoło o „szyku“, którego „grubo zadał“ panu hrabiemu, i którego jeszcze grubiej zadać zamierzał szlachcicowi galicyjskiemu w Cewkowicach. Zaś Pani Podborska, wróciwszy do domu, marzyła o księciu z szafirowym pince-nez, którego pan Branicki chciał zabrać z sobą na polowanie do Afryki, a który wolał przyjechać do Zabuża i zrozumieć trudne częstokroć położenie kobiecego serca. Tylko pani Małgorzata Szeliszczyńska i panna Celina Trzeszczyńska nie mogły marzyć o niczem tej nocy, albowiem stanąwszy na nocleg w pierwszorzędnym hotelu błotniczańskim, spotkały się tam z niesłychaną ilością owych najzaciętszych wrogów płci pięknej, owych małych czarnych potworów, które Opatrzność stworzyła na to, ażeby się mściły na pięknych dręczycielkach naszych za nasze bezsenne noce i za nasze cierpienia. O śnie nie mogło być mowy w takich okolicznościach, i obydwie nasze lwowskie znajome, tak mocno interesujące się losem p. Artura, przepędziły noc na rozmowie między sobą, ślubując wieczną nienawiść trwożliwym szlachcicom, zbyt gorliwym becirksforszteherom, i — pchłom. Co do tego ostatniego punktu, miały bez wątpienia słuszność, ale co do dwóch pierwszych były niesprawiedliwemi, albowiem ani p. Asakasowicz, ani p. Finkmann von Finkmannshausen, o ile mi wiadomo, z żadnych szczególnych względów nie zasłużyli sobie na niełaskę i zemstę rodzaju żeńskiego, jako takiego, i chyba tylko z ogólnie człowieczego stanowiska możnaby im zrobić niektóre zarzuty, gdyby nie wzgląd na §. 66. kod. kar. i na nowelę, dodaną do tegoż kodeksu, który nakazuje autorowi wstrzymać się od sformułowania tych zarzutów.




ROZDZIAŁ VIII,


zdający sprawę o ważnej konferencyi, która odbyła się między N. O. C. C. C. i N. P. B. K. w Cybulowie, co do dalszego toku niniejszej powieści.


Nazajutrz rano, gdy jeszcze wszystko w dworze cybulowskim w najgłębszym śnie było pogrążone, posłaniec na folwarcznej szkapie udawał się cwałem do Telatyna, majętności p. Bogdana Kołdunowicza, naczelnika powiatu i zastępcy hrabiego Cypryana. Posłaniec ten wiózł małą karteczkę cieniutkiego słomianego papieru, na której wyciśnięta była niebieska pieczęć o herbach Polski, Litwy i Rusi z napisem wkoło: „Naczelnik obwodu Cybulowskiego“. Treść, pisana nader drobnem pismem, opiewała: „Ner 643. N. O. C. C. C. wzywa N. P. B. K., ażeby w nader ważnym i żadnej zwłoki niecierpiącym interesie narodowym przybył natychmiast do Cybulowa. Podpisano: N. O. C. C. C.“ Koperta, opieczętowana herbem hrabiów Cybulnickich, Suchekomnaty, i herbem hrabiny Cybulnickiej, Jelitą, nosiła napis: „Wnemu Imci panu Bogdanowi Kołdunowiczowi, Wmu panu i Dobrodziejowi, w Telatynie.“ Adres ten i pieczęć, zapewne dla dogodności c. k. władz policyjnych i sądowych, zawierały objaśnienie niezrozumiałych liter początkowych, znajdujących się wewnątrz. W istocie, gdyby nie te wskazówki, któżby się był domyślił, że Naczelnik Obwodu Cybulowskiego Cypryan Cybulnicki wzywa Naczelnika Powiatu Bogdana Kołdunowicza, by w nader ważnym i t. d. i t. d.? Natomiast, gdyby kartka zamiast pieczęci narodowej i cyfr, zawierała była te słowa: „Kochany sąsiedzie! Jeśliś łaskaw, przyjedź do mnie zaraz w bardzo pilnym interesie; Cypryan Cybulnicki r. w.“ — pan Bogdan Kołdunowicz byłby ją może niemniej dobrze zrozumiał, ale wówczas odpadłby był cały urok, jaki dla dobrze zorganizowanego umysłu galicyjskiego posiada numer exhibitu i pieczęć urzędowa. My Galicyanie, skoro się raz zabierzemy do urzędowania, to urzędujemy tak ściśle i skrupulatnie, że starzy sekretarze, oficyałowie i kanceliści c. k. urzędów politycznych, rachunkowych i finansowych żakami są w porównaniu z nami. Wszak zapewniaj, że nawet wszystkim członkom „urzędów pomocniczych“ c. k. namiestnictwa opadają ręce na widok manipulacyi Wysokiego Wydziału krajowego. A oni od stu lat przechowują swoje tradycye kancelaryjne, Wydział zaś istnieje dopiero od lat dziewięciu, a już pod względem dokładnego zachowania form i poświęcania nawet istoty rzeczy dla tychże, stara szkoła austryacka prześcignięta jest przez naszą autonomiczną szkołę krajową. Prześwietne Wydziały powiatowe nie pozostają w tyle za tak chlubnym przykładem, a wszystkie inne urzędowe i nieurzędowe korporacye w kraju mają sobie za święty obowiązek zastosować się także do tej zbawiennej praktyki, którą gruba nieznajomość rzeczy i zawiść, właściwa temu co nazywamy profanum vulgus, ochrzciła pogardliwemi nazwami haarzopfu schlendrianu. Jak dalece nawet dzielna młodzież nasza wdraża się powoli w tajemnice manipulacyi urzędowej, o tem oprócz znanych i tak powszechnie cenionych usiłowań lwowskiego Towarzystwa narodowo-demokratycznego, świadczą najlepiej Stowarzyszenia wzajemnej i bratniej pomocy i t. d. Jeżeli przypadkiem stowarzyszenie tego rodzaju podaje do druku jaki akt publiczny, n. p. zawiadomienie, iż dnia tego a tego odbędzie się walne zgromadzenie, albo koncert, albo wykład publiczny na dochód stowarzyszenia, lub też, że pan X. Y. raczył łaskawie ofiarować 1 złr. 15 ct. na cele wzajemnej pomocy i t. d. — niezawodnie pod treścią tego historycznego dokumentu znajdziemy podpisy: N. N. prezes — N. N. wiceprezes — N. N. i N. N. członkowie Wydziału — N. N. sekretarz i N. N. zastępca sekretarza. Jeżeli rozważymy, że najstarszy z tych panów N. N. ma częstokroć lat zaledwie ośmnaście, to poznamy, jak wielkie i świetne nadzieje możemy sobie rokować na przyszłość z wszystkich tych prezesów, wiceprezesów, sekretarzów i ich zastępców.
Bądź co bądź, w dwie godziny po wyjeździe owego posłańca, drogą od Telatyna nadjechała i stanęła przed dworem w Cybulowie najtyczanka, z której wyskoczył p. Bogdan Kołdunowicz, N. P. z wyrazem największego urzędowego pospiechu w całej swojej postawie. Zacny ten obywatel zbudowany był nader proporcyonalnie, tylko w okolicach głowy natura, z pospiechu czy nieuwagi, popełniła ten błąd, że wysilając się na jak najokazalsze rozmiary nosa, zapomniała zupełnie o czaszcze, w skutek czego brakło jej później materyału do należytego wypełnienia owej próżni — tak fatalnej, jak świadczy prof. dr. Urbański i wraz z nim wielu jeszcze innych profesorów i doktorów. Jakkolwiek atoli organa kichania w porównaniu z organami myślenia miały stanowczą przewagę tak w zewnętrznej, jakoteż w wewnętrznej kompleksyi p. Kołdunowicza, przy wyborze naczelnika powiatowego dla bliższej okolicy Cybulowa musiała koniecznie uwaga wyższych władz organizacyjnych zwrócić się ku niemu. Ta sama albowiem matka natura, której właściciel korpusu tabularnego Telatyna zawdzięczał nieproporcjonalne rozmiary swojego nosa, zawsze jakaś roztargniona i nieuważna, gdy chodziło o wyposażenie obywateli tych okolic w przymioty, do równowagi intelektualnego i materyalnego świata niezbędne, niemniej niesymetrycznie urządziła głowy wszystkich sąsiadów p. Kołdunowicza — z tą różnicą, że u jednych szczególnemi względami swojemi zaszczyciła uszy, u drugich średnią peryferyę ciała i t. d. Taki już był traf szczególny, że w tym powiecie, jak daleko sięga pamięć ludzka, nie urodził się żaden filozof, matematyk, ani erudyt innego rodzaju, czego najświetniejszym dowodem, a oraz skutkiem, jest ta okoliczność, że od czasu wynalezienia druku w XVtem stuleciu, aż do końca roku Pańskiego 1868, oprócz 7 książek do nabożeństwa i 5 kalendarzy Pillera, nie sprzedano i nie kupiono ani jednej ćwiartki drukowanego papieru w żadnym z 38 obszarów dworskich, składających powiat Cybulowaki. (No — przesadzam trochę, bo od jakiegoś czasu wkradł się był w tej okolicy nowomodny i niepotrzebny zwyczaj abonowania dzienników, ale dzięki zawiązanemu przez jednego z pp. delegatów rajchsratowych i rodzinę jego Towarzystwu anti-gazeciarskiemu, już błogosławiona ta okolica powraca do starego obyczaju i do tradycyi swoich ojców). Wśród takiego stanu rzeczy, Wysokie władze narodowe dla braku najzdolniejszego, mianowały najchętniejszego naczelnikiem powiatowym, a tym najchętniejszym był właśnie p. Bogdan Kołdunowicz.
Otrzymawszy nominacyę, p. Bogdan starał się ile możności usprawiedliwić położone w nim zaufanie. Urządził najpierw biuro swoje według wszelkich wymagań manipulacyi kancelaryjnej, sprowadził cztery garnce inkaustu, skrzynię piór stalowych i belę słomianego papieru, odkomenderował pisarza prowentowego, aby prowadził protokół podawczy, registraturę polecił starszemu synowi, a sam naspół z ekonomem, dla braku odpowiedniego personalu służbowego, zajmował się ekspedytem. Gdy już te przedwstępne czynności według nowożytnych zasad o podziale pracy były załatwione, p. naczelnik wydał rozporządzenie, na mocy którego dwór jego w Telatynie uwolniony był raz na zawsze od wszelkich kwaterunków powstańczych, od dawania podwód, płacenia podatków i dostaw in natura. Słuszność bowiem wymaga, ażeby ten, co pracę swoją poświęca sprawie ojczystej, wolnym był od danin każdego innego rodzaju. A pan naczelnik pracował gorliwie i niezmordowanie, najprzód w swojej kancelaryi powiatowej, a następnie jako prawa ręka p. obwodowego, który co chwila dawał mu specyalne jakieś zlecenie lub powoływał go do swego boku. Oprócz tego jeszcze, p. Bogdan poza obowiązkowym swoim zakresem działania przyczyniał się słowem i piórem ile możności swej do powodzeń oręża galicyjskiego na polu szachowania Moskwy. Sam posiadam 12-arkuszowy memoryał, własną jego ręką spisany, w którym z rzadką znajomością rzeczy, i w sposób jak najbardziej wyczerpujący, przedstawia pp. dowódzcom oddziałów i innym władzom wojskowym, iż cucyglery przy ubieraniu się powinni wdziewać szarawary pierwej niż buty, albowiem w przeciwnym razie owa sukienna część ubrania, będąc mniej trwałą od skóry, psuje się i poniewiera. Interesująca ta rozprawa przeplatana jest nader trafnemi spostrzeżeniami meteorologicznemi, politycznemi, jeograficznemi i historycznemi. I tak, zaraz na pierwszym arkuszu znalazłem przepowiednię, że zima 1863/64 roku będzie nader łagodną, następne zaś lato suche i gorące, a tuż obok tego, nieziszczonego niestety proroctwa, wyczytałem drugie, że Napoleon nie bez kozery wyjechał do Biarritz, albowiem w interesie Francyi i Polski niezbędnym jest jego pobyt u granicy pruskiej, gdzie w wąwozach alpejskich skoncentrowawszy armię, będzie mógł jak nieboszczyk stryj jego w r. 1811 jednym marszem stanąć w Berlinie, a ztamtąd prostą drogą przez Kolonię i Monachium uderzyć na siły moskiewskie w Kongresówce, podczas gdy flota francuzka, wypłynąwszy ze Strasburga, wykona skuteczną dywersyę na Bałtyckiem morzu. Ale nie skończyłbym, gdybym chciał cytować wszystkie uwagi godne ustępy z tej pracy p. Kołdunowicza; powiem więc tylko, że do wszystkich swoich cennych przymiotów dołączał on jeszcze nieporównaną służbistość, gorliwość i uszanowanie dla starszych stanowiskiem społecznem.
Pan Bogdan twierdził, że w dobrze urodzonem społeczeństwie nie potrzeba innej cnoty, oprócz posłuszeństwa, i zastosowywał tę maksymę wobec wyższych i niższych od siebie — nie tak jak nasi lwowscy demokraci, którzy zasady swoje o wolności, równości i braterstwie stosują tylko do swego Towarzystwa. Wobec niższych, p. Bogdan trzymał się systemu „nagrody i kary“, który pewna Kreolka bardzo pięknie tak sformułowała, apostrofując swoich murzynów: „If you don't work, you shall be whipped; that is the punishment — if you work, you are not to be whipped; that is the réward“. (Jeżeli nie będziecie pracować, dostaniecie baty; oto kara — jeżeli będziecie, nie dostaniecie batów; oto nagroda). Ale ponieważ pospólstwo nasze, t. j. tłum nieposiadający własności tabularnej, odznacza się szczególnem lenistwem i pracować nie chce, więc p. Kołdunowicz z dwóch środków, w systemie jego wskazanych, używał zawsze tylko pierwszego, t. j. batów. Względem wyższych, system tego wielkiego męża stanu cybulowskiego znał tylko uwielbienie i uległość, bo bez arystokracyi, Mościdzieju, bylibyśmy niczem: oto murzyni nie mają arystokracyi, i dlatego też są murzynami! Gdy zaś jedynym reprezentantem arystokracyi w całej okolicy był hrabia Cybulnicki, więc p. Bogdan na jego osobę przelewał całą cześć, należną wielkim rodom i imionom. Mianowicie odkąd hr. Cypryan ex officio stał się jego przełożonym, p. Bogdan wykonywał wszystkie jego rozkazy nietylko z ślepem posłuszeństwem, ale z pewnem wewnętrznem zadowoleniem, pochodzącem ztąd, iż słucha nie rozumując i nie zastanawiając się nad powodami i skutkami tego, co robi. Gdyby przypadkiem owa karteczka, której treść podałem powyżej, zawierała była stanowcze polecenie, że N. P. B. K. ma wraz z całą swoją familią bezzwłocznie postawić się nogami do góry i w tej pozycyi oczekiwać, ażali pięty jego nie potrafią funkcyonować tak dobrze jak głowa, N. P. B. K. wraz z żoną, córką i synem byłby wykonał ten rozkaz natychmiast i co do joty. Kto wie zresztą, czy skutek nie byłby odpowiedział oczekiwaniom pana szefa. To pewna, że gdyby karność tego rodzaju dała się była zaprowadzić w całej organizacyi narodowej, i gdyby organizacya ta przetrwała do dnia dzisiejszego, Kraj zamiast wstępnych artykułów potrzebowałby tylko umieszczać lakoniczne wyrazy: „Oczy w pra-wo! Oczy w le-wo! Baczność! Tuj!“ — a na: „Pal!“ wyleciałaby za drzwi delegacya, demokracya, rezolucya, federacya, i w kraju, poprzerzynanym nowemi kolejami żelaznemi, zostałby tylko — Kraj...
Przybywszy do Cybulowa, N. P. B. K. stawił się natychmiast przed N. O. C. C. C., i przyjęty był łaskawym uśmiechem i podaniem ręki, poczem usiadłszy na wskazanym mu uprzejmie fotelu, wysłuchał z miną, znamionującą niesłychane skupienie umysłu, tajemniczego opowiadania tej treści, że w domu N. O. C. C. C. znajduje się potomek jednej z najpierwszych rodzin polskich, książe A. C., który dla bezpieczeństwa wobec władz austryackich mienić się będzie hrabią Konstantym Cybulnickim, a wobec władz narodowych majorem Janem Warą, który przybywa z Paryża, i z księciem Napoleonem, jakoteż z hr. Walewskim i z kilkoma kuzynami królowej Wiktoryi jest w nader ścisłej zażyłości, a którego obecnie N. P. B. K. weźmie na swój wózek i zawiezie do Cewkowic, gdzie opowiedziawszy wszystkie te szczegóły na ucho i w największym sekrecie p. Melitonowi Kacprowskiemu, poleci go troskliwej i wyjątkowej tegoż opiece i staranności jako osobę, na której nietylko Polsce, ale i wielkiej jeszcze innej części starego kontynentu niezmiernie wiele zależy.
P. Bogdan nie wiedział, jakiemu w tej chwili ma się oddawać uczuciu: czy wdzięczności dla p. naczelnika i dla wszystkich Wysokich władz narodowych, iż jego, niegodnego Bogdana Kołdunowicza z mizernego Telatyna powołały do wykonania tak ważnej, skomplikowanej, zaszczytnej i półeuropejskiej prawie misyi? — czyli te specyalnemu zadziwieniu i odurzeniu z powodu tak niesłychanego faktu, że znajduje się na świecie w ogólności, a w Cybulowie w szczególności, człowiek do tego stopnia przez Opatrzność wybrany, iż zna się i jest „ty a ty“ z księciem Napoleonem, z hrabią Walewskim i z kuzynami królowej Wiktoryi — przyjeżdża z Paryża — i ma być odwiezionym do Cewkowic!.....
Sporą chwilę przesiedział tak p. Bogdan pod temi, radością pognębiającemi wrażeniami, i jeżeli doznawał przytem jakiej przykrości, to jedynie z powodu, iż nie przeczuwając bynajmniej, co go czekało, nie wdział był fraka i białej krawatki, ale w skromnej, do urzędowych przejażdżek przeznaczonej czamarce przybył do Cybulowa, i w tym niestosownym kostiumie ujrzał się nagle wtrąconym w wir jakiejś szalenie zawikłanej dyplomatycznej i gabinetowej akcyi. Lecz wśród zamętu myśli kołujących w jego głowie, jak reguły gramatyczne w głowie demokraty narodowego, zajętego pisaniem jakiego nowego „programu“, p. Bogdan nie znalazł nawet na tyle przytomności, by ekspostulować wobec p. naczelnika za ten ciężki brak formalności. Napoleon, Cewkowice, królowa Wiktorya, Cybulów i Paryż, Telatyn i Tuilerye, hrabia Walewski i N. O. C. C. C. — wszystko to mięszało mu się w jedno niezmierne chaos, z którego niepodobna mu było wybrnąć: czuł on w głowie taki zawrót, jakiego przy spekulacyach metafizycznych doznajemy na myśl o nieskończoności czasu i przestrzeni. Ale rzekł Bóg: „Niech się stanie światłość!“ i nagle, jak błyskawica wśród ciemnej nocy, zajaśniała w głowie N. P. B. K. myśl tak głęboka i trafna, że mimo wszelkiej uniżoności dla N. O. C. C. C. nie wahał się jej wypowiedzieć. Przysunął się tedy do swego szefa, i z miną człowieka, upadającego pod brzemieniem ciężkiej odpowiedzialności, szepnął mu półgłosem:
— Panie naczelniku! (będąc „w służbie N. P. B. K., nie mówił nigdy „panie hrabio“, ale zawsze „panie naczelniku“). Pan Meliton, to jak wiadomo p. naczelnikowi, opozycyonista, malkontent:... czy nie byłoby bezpieczniej, gdybyśmy taką.... taką (coraz ciszej) ważną figurę między sobą zatrzymali?
— A to dlaczego? — zapytał hrabia, zdziwiony niezmiernie, bo pierwszy raz zdarzyło mu się z ust N. P. B. K. usłyszeć coś nakształt lekkiej opozycyi.
— Przepraszam, tysiąc razy przepraszam pana naczelnika dobrodzieja, że śmiem występować tu z mojemi uwagami; wszak światło, które jest jasnością i blaskiem nietylko dla skromnego naszego zakątka, ale dla kraju, i śmiało to powiedzieć mogę, dla całej naszej ojczyzny — a któż Mościdzieju jest tem światłem, jeżeli nie pan naczelnik dobrodziej — więc tedy pan naczelnik dobrodziej jako mój bezpośredni przełożony, pod którego rozkazami mam zaszczyt skromne moje usługi poświęcać sprawie ojczystej.....
— Do rzeczy, panie Bogdanie, do rzeczy!
— Otóż jestem. Ja Mościdzieju, panie naczelniku dobrodzieju, powiadam zawsze, że my niczembyśmy nie byli, gdybyśmy nie mieli naszej arystokracyi. Widzimy np. murzynów, tak czarnych, jakoteż brunatnych (egzystencya białych murzynów nie była jeszcze naówczas wiadomą: p. a.). Ci nie mają arystokracyi, i czemże są? Murzynami Mościdzieju, panie naczelniku dobrodzieju, murzynami!
Pan Bogdan zapalił się był tak mocno przy tej sprawie, iż zmuszony był obetrzeć pot z czoła, podczas której to operacyi przypomniał mu znowu p. naczelnik obwodowy, że jeszcze wcale nie przystąpił do rzeczy. N. P. B. K. ciągnął tedy dalej:
— Ja sądzę Mościdzieju, panie naczelniku dobrodzieju, że jak opozycyoniści nasi wezmą między siebie księcia...
— Mów panie Bogdanie: hrabię Konstantego, ażebyś się kiedy nie wygadał z niepotrzebnym tytułem przed ludźmi albo przed jakim urzędnikiem.
— Słuszna uwaga panie naczelniku dobrodzieju! Więc tedy, jak wezmą między siebie p. hr. Konstantego, gotowi go przekabacić na swoje, Mościdzieju, panie naczelniku dobrodzieju!
— Co też ty pleciesz, panie Bogdanie! Zreflektuj się: człowiek wychowany w gabinetach, między dyplomacyą, dałby się przekabacić Kacprowskiemu!
P. Bogdan jakby piorunem rażony, podał się w tył na fotelu, a następnie, uderzając się z całej siły pięścią w czoło, zawołał:
— Matko cudowna, jakaż to głupia głowa ze mnie! — Poczem zastanowiwszy się nieco nad tą zupełnie nową, ale wielką prawdą, p. Bogdan rozpoczął znowu swój wykład o potrzebie arystokracyi, bez której bylibyśmy jak błędne owce, jak murzyni czarni i brunatni, którzy nie wynaleźli ani pary, ani telegrafów, ani żeglugi na Dniestrze, ani rektyfikacyi spirytusu, ponieważ nie mają arystokracyi. Wszystkie te przekonania tkwiły głęboko w piersi p. Bogdana już wówczas, kiedy jeszcze nie było Przedlitawii, z osobnym ministrem rolnictwa, jako rękojmią postępu naszej kultury krajowej. Obecnie rzeczywiście pan Kołdunowicz mocniej niż kiedykolwiek obstaje przy swojem zdaniu, i zajęty jest w tej chwili pisaniem memoryału, z którego wypływa, iż sejm krajowy powinien się zrzec prawa wyboru delegacyi do Rady państwa, i godność delegatów uczynić dziedziczną w dwóch albo trzech książęcych i hrabskich rodach. Ci dziedziczni delegaci przybiorą sobie do pomocy według własnego upodobania 35-36 maszyn, zaopatrzonych w niezbędne aparata do siedzenia i do kiwania głowami, i w ten sposób delegacya będzie raz na zawsze skompletowaną, a obejdzie się bez zgromadzeń wyborczych i bez wotów nieufności, które bądź co bądź, mają w sobie coś niearystokratycznego, republikańskiego, paragwajsko — murzyńskiego, i z któremi tak niebezpiecznie igrać, jak z prochem. Słychać, że ten pomysł p. Kołdunowicza znalazł najzupełniejsze uznanie hr. Cybulnickicgo i całej rodziny hrabiów Cybulnickich, i że już na tegorocznym sejmie wejdzie po części w wykonanie.




ROZDZIAŁ IX,


w którym opisaną jest podróż księcia A. C. z Cybulowa do Cewkowic, wraz z rodowodami rodziny Kołdunowiczów i Kacprowskich.

Gdy już pan Bogdan Kołdunowicz poinformowany był dostatecznie co do zamiarów pana naczelnika obwodowego względem księcia Artura, i gdy lokaj przyniósł wiadomość, iż nakryto do śniadania, N. P. B. K. przypuszczonym został do oglądania książęcej fizyonomii, ozdobionej szafirowym pince nez z szeroką czarną tasiemką. Uszanowanie, z jakiem pan Bogdan skłonił się przed tą znakomitą osobistością, było tem większe, że pan hrabia Cypryan mówił o panu Arturze tylko jako o księciu A. C. i że z tych liter początkowych pan Bogdan wnosił, iż ma do czynienia z członkiem rodziny Czartoryskich. Nie mało też zastanowił go nos pana Artura, który nie przekraczał bynajmniej zwykłej dymensyi nosów ludzkich, podczas gdy p. Bogdan z zawieszonego u hr. Cypryana portretu księcia jenerała ziem podolskich wnosił, że każdy Czartoryski powinien, jeżeli nie przewyższać Kołdunowiczów, to przynajmniej rywalizować z nimi co do rozmiarów tej niepośledniej części ciała. Oprócz tego nader zadziwiającego faktu, utkwiło jeszcze w pamięci pana Bogdana, że książę A. C. przy pierwszem spotkaniu swojem z N. P. B. K. miał na sobie czarny surdut, jasną żółtawą krawatkę, kozłowe buciki i pantalony jakiegoś ceglasto-różowego, naówczas modnego koloru. Książę pan raczył podać rękę panu Bogdanowi, i zapytać go nader uprzejmie, jakie też są aspekta co do tegorocznych zbiorów? P. Bogdan nie omieszkał odpowiedzieć jak najobszerniej na to zapytanie, przyczem położył szczególny nacisk na wymarznięcie kukurudzy w skutek niespodzianych przymrozków w Maju, co, jak sądził, gdyby doszło do wiadomości cesarza Imci Napoleona, spowodowałoby go niewątpliwie do przyspieszenia interwencyi; albowiem w takich okolicznościach jak dzisiejsze, szlachcic wprawdzie chętnie położy głowę dla sprawy ojczystej, ale ani rządowych, ani narodowych podatków opłacać nie będzie w stanie. Książę dał nawzajem do zrozumienia panu Bogdanowi, że Napoleon doskonale wie o tem wszystkiem, i że byłby już od dawna w Polsce, gdyby mu te przeklęte zawikłania w Meksyku nie stały na przeszkodzie. Poczem przystąpiono do śniadania; książę i hrabia pili herbatę, a pan Bogdan, jakkolwiek przyzwyczajony był zawsze wypijać swoją szklankę pożywniejszej nierównie kawy z odpowiednią ilością chleba z masłem, i jakkolwiek dla temrychlejszego wypełnienia rozkazów naczelnika wyjechał był naczczo z domu, pił także herbatę i gryzł do niej kawałek sucharka, ażeby swojemi demokratycznemi nawyknieniami nie odbijać zbyt mocno od arystokratycznego towarzystwa, wśród którego los go posadził. Po herbacie, pan hrabia obdzielił swoich gości doskonałemi cygarami, lokaj wyniósł tłumoki na wózek p. Koldunowicza, a p. hrabia, ku wielkiej admiracyi swego podwładnego, pożegnał się po francuzku z księciem A. C., mówiąc mu: Au revoir, cher cousin, następnie zaś kiwnął poufale głową kłaniającemu się bardzo nizko N. P. B. K. Jeszcze z ganku pan hrabia skinieniem ręki żegnał odjeżdżających, i uśmiechał się do nich po przyjacielsku. „Poganiaj!“ wolał pan Bogdan na swego woźnicę, służba folwarczna zdejmowała czapki, dziatwa wiejska patrzyła ciekawie na jadących, a gąski i świnki uciekały z drogi, jak gdyby wiedziały, że to N. P. B. K. wiezie księcia A. C. do Cewkowic. Na grobli koło stawu dwaj żandarmi, patrolujący przez Cybulów, salutowali przejeżdżającemu właścicielowi Telatyna, który odpowiedział im uprzejmym ukłonem, podczas gdy książę nie zwracał na nich najmniejszej uwagi — co napełniło pana Bogdana większem jeszcze podziwieniem dla tego potomka wojewodów i hetmanów. Zimna krew i pogarda wobecniebezpieczeństwa, oto zdaniem pana Bogdana, najpewniejsze znamiona dobrej „rasy“. Rozpoczął tedy zaraz za stawem rozwijać na nowo swoją teoryę o niezbędności arystokracyi, i o nieszczęśliwym losie murzynów, którzy będąc pozbawionymi tego kwiatu cywilizowanego naszego społeczeństwa, nie mogą być niczem innem, jak tylko murzynami. P. Artur okazał się złośliwym, i z teoryi pana Bogdana wydobył wniosek, że Hotentoci i Kafrowie staliby zupełnie na równi z Galicyanami, gdyby np. niektórzy polscy członkowie austryackiej Izby panów osiedli między nimi, albo gdyby wiedziony uczuciem ludzkości który z oligarchów naszych założył dla nich dziennik, wytwarzający hotentockie „stronnictwo narodowe“.
— Tak jest, panie dobrodzieju, tak jest — zawołał p. Bogdan w uniesieniu, iż książę raczył tak dobrze zrozumieć jego teoryę — my jeśli co znaczymy, to dlatego, że mamy arystokracyę! — I tak dalej prawił w tym kierunku pan Bogdan, jak gdyby odgadywał, że demokracya narodowa poszkapi się w r. 1869, i że wszyscy w końcu będą prosić jakiego księcia lub hrabiego, by ich wyciągnął za uszy z położenia w które zaleźli. (Zresztą, jeżeli nie będą prosić, książę albo hrabia zrobi to z własnej dobrej chęci i woli, bo niektórzy z tych panów czasem nawet z amatorstwa, umyślnie zapędzają naszą nawę publiczną na mielizny, ażeby potem mieć przyjemność ratowania nas z kłopotu. Przyp. aut.)
Wygadawszy się do woli o doskonałości arystokratycznych urządzeń, i nadmieniwszy nawiasem cokolwiek o krnąbrności i lenistwie chłopów, jakoteż o nędznym materyalizmie żydów, a znalazłszy w księciu cierpliwego słuchacza, pan Bogdan starał się nakoniec zaszczepić w tym ostatnim przekonanie, że i Kołdunowicze niepoślednie w naszej hierarchii szlacheckiej zajmują stanowisko. Pierwszy z nich bowiem, jeszcze za czasów Palemona na Litwie otrzymał szlachectwo z powodu, iż króla zgłodniałego na łowach przyjął u siebie i uraczył tak doskonałemi kołdunami, jakich Jego Królewska Mość nawet przy własnym stole nie jadł. Na podstawie tych zasług nadany mu był herb w kształcie białego widelca w czerwonem polu, on zaś nazwany Kołdunowiczem i używany do różnych poselstw do dworów zagranicznych, a osobliwie do Zjednoczonych Stanów, które naówczas były jeszcze cesarstwem. Od tego Koldunowicza, wszyscy inni Kołdunowicze następowali po sobie w nieprzerwanym porządku, i wszyscy też mieli nadzwyczajny talent i pociąg do dyplomacyi, czego zresztą obecny p. Bogdan Kołdunowicz na sobie samym doświadcza, i w skutek czego radby był nawet syna swego przeznaczył do karyery dyplomatycznej, gdyby w gimnazyach nie obciążano dzieci matematyką, fizyką, naturalną historyą i t. d. Za moich czasów, Mościdzieju — mówił pan Bogdan — system szkolny był lepszy, i jak mię tu pan hrabia dobrodziej widzisz, już w piętnastym roku życia pisałem ody i mowy łacińskie; to też dzisiejsza generacya nie uczy się w szkołach niczego pożytecznego, nie da już ojczyznie takich ludzi, jakich jeszcze teraz Bogu dzięki posiadamy. Ale oto i mój Telatynek, i jeżeli p. hrabia dobrodziej raczysz zaszczycić ubogą strzechę szlachecką chwileczką swojej wysokiej bytności, wstąpimy do mnie na maleńką przekąskę, bo do Cewkowic jeszcze spore trzy mile, a obiad tam jadają bardzo późno.
Książę A. C., którego bawiło niezmiernie, iż dla odmiany tytułowany był teraz hrabią, nie miał nic do zarzucenia przeciw projektowi przekąski; wstąpiono tedy do Telatyna, i podczas gdy bohater nasz posilał się bryndzą, różnemi półgąskami, wędzonemi wieprzowemi schabami i koziemi łopatkami, jakoteż konfiturami, przynoszącemi jak największy zaszczyt pani Kołdunowiczowej i tradycyjnemu gastronomicznemu zmysłowi rodu Kołdunowiczów w ogóle — pan Bogdan tymczasem doglądał osobiście woźnicę, który najlepszą czwórkę ze stajni telatyńskiej zaprzęgał do ciężkiego koza, przeznaczonego wyłącznie tylko na tak wielkie okazye, jak dzisiejsza. Gdy już obydwaj panowie zajęli swoje miejsca w tym okazałym przyrządzie podróżnym, pokazało się, że „kara“ nie chciała na żaden sposób ruszyć z miejsca, podczas gdy bułan i szpak, zaprzęgnięte w lejcu, okazywały nierównie większą skłonność do kręcenia się naokoło kocza, aniżeli do ciągnięcia go w prostym kierunku naprzód. Książę, niezbyt zapewne oswojony z temi trudnościami, towarzyszącemi wyjazdowi w drogę, nie mógł utaić swego niepokoju, ale p. Bogdan zapewniał go, iż to tylko tak „z miejsca“, i że potem konie pójdą doskonale, bo są łagodne jak dzieci, i własnego chowu. „Kara“ potwierdziła te słowa swego pana, tłukąc tylnemi kopytami o kozioł, podczas gdy bułan i szpak porozumiawszy się, po niejakiej różnicy w zdaniach, co do dalszej drogi postępowania, mimo wszelkich napomnień woźnicy znalazły się wkrótce obok drzwiczek kocza z tej strony, z której siedział pan Artur. Ale połączonym usiłowaniom całego personalu stajennego, pod kierownictwem młodego p. Kołdunowicza, udało się po niejakim czasie pokonać tę nieprzewidzianą opozycyę, i czwórka wraz z koczem wyleciała pędem z podwórca, całkiem szczęśliwie i bez szwanku dla podróżnych. Za bramą, bułan zrozumiał doskonale, iż zamiarem księcia A. C. jakoteż N. P. B. K. jest udać się do Cewkowic, ale szpak na przekór swemu koledze rwał się w stronę Cybulowa, podczas gdy kara starała się przekonać całe towarzystwo, że najstosowniej będzie, jeżeli wcale nie wyruszą z Telatyna, i obstawała tak uporczywie przy swojej biernej opozycyi, polegającej na nieruszaniu się z miejsca, jak gdyby była federalistką z przekonania, i jak gdyby gorzka ironia losu zmuszała ją wieźć delegatów do Rady państwa. Sprzeczne te dążności rumaków p. Kołdunowicza wprawiały kocz w ruchy tak nieregularne i gwałtowne, jak okręt podczas burzy na morzu, i p. Artur po raz drugi zabierał się wyskoczyć na ziemię. Ale pan Bogdan wstrzymał go jednym giestem, wstał, oparł się kolanem o siedzenie na przodzie, i nie mówiąc ani słowa, począł okładać pięścią plecy swego woźnicy, wystawione na ten grad pocisków bez żadnej nadziei sukursu. To wywarło magiczny prawie skutek; woźnica zebrał lejce, odtelegrafował całemu zaprzęgowi batem to, co p. Bogdan pięścią tłumaczył jego plecom, i po kilku protestach ze strony karej cały ekwipaż ruszył bez dalszych przeszkód drogą ku Cewkowicom. Pan Bogdan zaś usiadłszy napowrót, tłumaczył swemu towarzyszowi podróży, iż użyty właśnie przezeń sposób jest jedynym, za pomocą którego u nas w Galicyi można ruszyć naprzód. I pan Bogdan nie mylił się ani trochę — żałować tylko wypada, że system jego co do ogółu nie da się tak łatwo zastosować, jak co do jednego woźnicy i jednej czwórki, złożonej ze zwolenników prawicy, lewicy i biernej opozycyi, przyczem jeszcze czwarty koń reprezentuje pewne stronnictwo, „na przemian zasadnicze i utylitarne“. Ale może się kiedy znajdzie taką pięść i taki bat, że i nasza czwórka ruszy z miejsca...
Droga z Telatyna do Cewkowic nie miała w sobie nic ciekawego, oprócz czterdziestu siedmiu mostków, które potrzeba było przebywać na trzymilowej przestrzeni, i z których każdy zbudowany był według jednego i tego samego systemu, zadziwiającego swoją prostotą a jednak dla cudzoziemców zupełnie niepojętego. Anglik, Francuz i Niemiec nie zrozumie nigdy, dlaczego trzy krzywe kawałki drzewa, położone wzdłuż, i cztery położone w poprzek nazywają się u nas mostem — tem bardziej, że najwygodniej i najbezpieczniej przejeżdża się tam, gdzie droga tuż obok tak zwanego mostu prowadzi prosto przez rów, strumyk lub inną przeszkodę, in gratiam której most jest postawiony. Jeżeli jednak uwzględnimy, że z trzech wozów, przebywających którykolwiek z wyliczanych powyżej mostów, w przecięciu zaledwie jeden załamuje się lub spada do rowu, to wszelkie narzekania na nieporządek w naszym autonomicznym departamencie des ponts et chaussées wydadzą się nam zupełnie nieusprawiedliwione. Pan Bogdan Kołdunowicz, któremu wiele zależało na tem, ażeby książę A. C. powziął jak najpochlebniejsze wyobrażenie o wszystkiem, czem się odszczególnia Galicya, tłumaczył mu obszernie zalety tego, jak się wyrażał „pojedynczego“ a taniego sposobu budowania, dając przytem do zrozumienia, że wszystkie zkądkolwiek importowane nowości nie wiele są warte. Najmocniej zaś sprzeciwiał się p. Bogdan budowie kolei żelaznych, do których, jak mniemał, kraj nasz nie jest jeszcze dość dojrzałym. Gdy atoli książę A. C. nadmienił, że zachodnia część Zjednoczonych Stanów mniej jeszcze od Galicyi jest dojrzałą, albowiem oprócz niedźwiedzi i czerwonych indyańskich demokratów nie posiada żadnej ludności, a jednak jako pierwszy początek kolonizacyi prowadzą tamtędy koleje żelazne — pan Bogdan ugiął się chętnie przed wyższem światłem swego towarzysza podróży, przyznał mu słuszność i dodał znowu zwykłą swoją uwagę o opłakanem położeniu murzynów, pochodzącem z braku wszelkiej arystokracyi, któraby mogła ich oświecać i przodować im na drodze postępu.
Radość p. Bogdana z książęcego swego towarzysza podróży była tak wielką, że po drodze zmyślił sobie nader pilne interesa „narodowe“, pod których pozorem wstępował do różnych dworów szlacheckich i pokazywał sąsiadom pana Artura szeptając im na ucho, jaka to wielka i ważna figura. Tym sposobem pan Artur zrobił w Jelonkach znajomość z panem Byczykowskim, ojcem trzech bardzo rumianych, bardzo barczystych i po części już bardzo wąsatych synów, którzy pełni gorącego patryotyzmu i rycerskiego ducha przodków swoich, Krzyżtoporów de Mościpanie Byczykowskich, pomagali siostrze skubać szarpie dla rannych powstańców, sami zaś dlatego tylko nie szli do obozu, ponieważ stary pan Byczykowski twierdził, że jego dzieci są bardzo słabowite, i że zresztą nie było komu wyręczyć go w gospodarstwie. P. Byczykowski korzystał zresztą z wizyty N. P. B. K., ażeby mu przedstawić krzyczącą niesprawiedliwość, jakiej dopuszcza się powiatowy komisarz kwaterunkowy, umieszczając w Jelonkach trzech cucyglerów, podczas gdy u państwa Łagoszewskich w Babotłukach jest ich tylko dwóch, skoro całemu światu wiadomo, iż Łagoszewscy mając tylko jednego syna, mogą ofiarować Polsce więcej, niż Byczykowski, obdarzony trzema potomkami. N. P. B. K. wziął tedy z sobą jednego z jelonieckich cucyglerów, kazał mu wsiąść na kozioł i odwiózł go do Babotłuk, gdzie książę A. C. przedstawiony był całej rodzinie państwa Łagoszewskich, składającej się z ośmiu czy dziewięciu istot, należących do płci słabej, ze starego p. Łagoszewskiego i z jego syna. Ten ostatni spłacił już był dług swój ojczyźnie, biorąc udział w wyprawie, która skończyła się była u słupów granicznych austryackich rozsypką, żadnemi strategicznemi ani taktycznemi względami niemotywowaną — albowiem Moskale ze swojej strony rozpierzchli się byli także. Dziwna rzecz, iż mimu tego wszystkiego rozlew krwi miał być przy tej sposobności niezmierny, i p. Łagoszewska zapewniła księcia, że szkarpetki jej syna po powrocie z wyprawy były całkiem zakrwawione. Można ztąd wnosić, jakiemi potokami krew tam płynęła, bo p. Łagoszewski miał dobre buty, i w dodatku, służył w kawaleryi — a jednak przemoczył nogi! To też od tej chwili dostał takiego kataru, że nie mógł już na żaden sposób ruszać się z domu i z tego powodu pan naczelnik obwodowy mianował go kuryerem powiatowym, do przewożenia pomniejszych depesz i rozkazów. Rzecz oczywista, iż w skutek udziału młodego pana Łagoszewskiego w owej wyprawie, i w skutek powierzonej mu teraz ważnej funkcyi, dwór w Babotłukach obawiał się zwracać na siebie baczność c. k. urzędu powiatowego — o umieszczeniu tedy trzeciego cucyglera u pp. Łagoszewskich nie mogło być mowy. N. P. B. K. nie mógł zaprzeczyć temu, ale był w djabelnym kłopocie, co zrobić z tym nieszczęsnym cucyglerem, i gdzie dla niego znaleźć kwaterę. Zostawała jeszcze jedna nadzieja, a tą był dzierżawca w Brodzisku, pan Dolski. U tego mieściło się już wprawdzie około jedynastu cucyglerów różnej kategoryi, tak, że cała rodzina miała już tylko jeden pokój dla siebie a pan domu sypiał w stodole, ale pan Dolski, mówił pan Bogdan, to „patryota“, można mu „wepchać“ jeszcze jednego powstańca. Książę A. C. otworzył niezmiernie oczy na te słowa p. Bogdana, uderzyło go bowiem to, iż jak gdyby wyjątkowo mówiono o jakimś szlachcicu, że to patryota, niemniej jak to, iż w Cybulowskim obwodzie potrzeba było tyle mil ujechać, by się spotkać z patryotą. Zresztą przewidywania p. Bogdana ziściły się zupełnie, i p. Dolski przyjął z otwartemi rękami cucyglera z Jelonek, którego mu N. P. B. K. wręczył u bramy, nie wstępując do dworu, bo dygnitarz powiatowy, qui se respecte, a osobliwie dygnitarz wiozący w swoim koczu księcia, zaprzyjaźnionego z księciem Napoleonem, z hr. Walewskim i kuzynami królowej Wiktoryi, nie powinien poufalić się z posesorami.
Natomiast zajechano na chwilę do Barciszowiec, gdzie mieszkał p. Stępecki, obywatel odznaczający się posiadaniem nader pięknego i dobrze zagospodarowanego folwarku, jakoteż najwyższym stopniem pogardy dla wszystkiego, co się zowie erudycyą, nauką albo jakiemkolwiek wykształceniem. Kiedy ś. p. Juliusz Słowacki zarzucał szlachcie polskiej jej przesadne uwielbienia dla rubasznych form staroświeckich, uwielbienie, które niejednemu wydaje się miłością przeszłości narodowej, a które jest tylko niedostatecznym tejże surogatem — musiał mieć na myśli p. Stępeckiego, albo słyszeć o nim przynajmniej. Pan Stępecki przyjął swoich gości i pożegnał siarczystą filipiką przeciw „rozumom książkowym“, które Mociumdzieju chleba nie dają, od religii odwodzą, i wszelkich zdrożności nowoczesnych są początkiem i przyczyną. Dał przy tem do zrozumienia, iż kto nie lubi barszczu, zrazów z kaszą i hreczanych pierogów z serem i ze słoniną, ten nie może być ani uczciwym człowiekiem, ani dobrym mężem, ojcem i gospodarzem. Następnie zaś prosił pana Bogdana, by mu nie przysyłano do Barciszowiec żadnych powstańców, bo mu „rozłajdaczyli syna i rozwłóczyli po karczmach“. — Na każdy wypadek było to niezbyt wymownym dowodem pożyteczności i skuteczności barszczu, zrazów i pierogów, że wychowany na nich młody Stępecki ulegał tak łatwo „rozłajdaczeniu i włóczeniu się po karczmach“, bo skłonności te mają być nader szkodliwemi dla każdego: kto chce zostać mężem, dobrym ojcem i gospodarzem. Ale tak czasem bywa, że dzieci autorów dzieł o pedagogii albo właścicieli pensyonatów udają się jak najgorzej. Co się zaś tyczy głównej zasady pedagogicznej p. Stępeckiego, t. j. jego pogardy dla „rozumów książkowych“, należy wyznać, że zaszczepił ją był głęboko w swego ukochanego Antosia — tak głęboko, że nakoniec samemu papie zrobiło się było ckliwo i medytował długo, co robić z synalkiem, bo Mociumdzieju dobry chłopczysko, ale taki[2] trochę za głupi. W końcu nie było innej rady, jak tylko oddać go do wojska, a ponieważ kadet musi umieć pisać i czytać, czego p. Antoni oczywiście nie umiał, więc oddano go na szeregowca auf acht Jahre Linie und zwei Jahre Reserve. Ale cóż się stało? Oto nie po ośmiu latach, ale po ośmiu dniach pan Antoni Stępecki pojawił się znowu w domu rodzicielskim, donosząc swemu zdziwionemu progenitorowi, że już ma abszyt. Pan Stępecki wziął do ręki to pismo, przeczytał i... jako przyczyna przedwczesnej dymisyi stało tam wielkiemi literami: Zu dumm! Barszcz, kasza i hreczane pierogi z serem i ze słoniną nie odniosły nigdy świetniejszego tryumfu nad „rozumami książkowemi“, jak w tym wypadku, niestety, zbyt prawdziwym...
Z Barciszowiec podróżni nasi wyruszyli już prosto do Cewkowic, majętności, a raczej stolicy majątków pana Melitona Kacprowskiego, którego panu Arturowi opisano jako naczelnika skrajnej, czerwonej, demokratycznej i radykalnej opozycyi w całym obwodzie Cybulowskim i w niektórych nawet przyległych. Gdyby pan Artur znał był dobrze Galicyę, ta sława pana Kacprowskiego musiałaby mu się wydać podejrzaną — u nas bowiem, jak zresztą i gdzieindziej, największy konserwatyzm i największa czerwoność są tylko dwoma odmiennemi sposobami robienia jednej i tej samej rzeczy, t. j. nierobienia niczego. Dla jednych, wszystko idzie za prędko, usuwają się tedy z zasady, z przekonania, a ponieważ przekonanie jest rzeczą świętą, więc są bardzo szanownymi konserwatystami. Dla drugich wszystko co się robi, jest za powolne, zbyt nieglaźne, manifestują się tedy z wielkim krzykiem i — idą do domu. Ale ani p. Artur tego nie wiedział, ani też to nie należy do powieści, więc kontentujmy się faktem, że pan Meliton Kacprowski był czerwonym opozycyonistą, cybulowskim, i dziwmy się, jak można być opozycyonistą, gdy się ma trzy piękne folwarki, las, propinacyę, młyny i listy zastawne, i gdy się jest potomkiem wielkiej i znakomitej rodziny Kacprowskich.
Rodzina ta, jakkolwiek Okólski pominął ją milczeniem, bo zaniedbywała Dominikanów, i jakkolwiek Niesiecki nie wspomina o niej, ponieważ nie wyposażała Jezuitów, należy do najstarożytniejszych na kuli ziemskiej. Jest rzeczą niewątpliwą, że jeden z jej protoplastów pod tym lub owym pozorem znajdował się warce Noego, i że potomkowie jego osiadłszy w Europie, żyli tamże jeszcze z czasów wojen krzyżowych, jakoteż później podczas najazdów tatarskich. Zmienną atoli rzeczy ludzkich koleją stało się, że dziad pana Melitona Kacprowskiego, zwany Błażejem Kacprem, służyć musiał za kucharza u JW. hrabiny Bankrucińskiej, której kosztem i sumptem syna swego, Macieja, edukował tak starannie, że tenże następnie w majątku pani hrabiny mógł zostać mandataryuszem i rozdawał plagi „poddanym“ na kamieniu, pokazywanym dotychczas w sąsiedztwie Cewkowic jako ciekawy zabytek historyczny. Pani hrabina pokładała w nim nieograniczone zaufanie, i oddała mu prowadzenie swoich interesów, niezmiernie zawikłanych, tak zawikłanych, że nawet pan Maciej Kacper nie mógł im nic poradzić, i majątek uległ przymusowej sprzedaży. Naówczas zapobiegliwy ten obywatel, przybrawszy od niejakiegoś już czasu nazwisko „Kacprowski“, z własnego, ciężko zapracowanego grosza wyłożył 150.000 złr. mk. na kupno Cewkowic z przyległościami, ażeby przynajmniej część pańskiego majątku nie dostała się w niegodne ręce, i wybudowawszy tamże dwór wcale wygodny i okazały, osiadł w nim wraz z rodziną, i odtąd własnemi już tylko interesami zajęty, prowadził długi i przykładny żywot obywatelski, póki landsdragonowie niebiescy nie zabrali go z tej ziemi do ś. p. Błażeja Kacpra, który musiał się mocno cieszyć swoim synem i zgotował mu niezawodnie wyborny obiad, jeżeli NB. i na tamtym świecie piastuje klucze od śpiżarni p. hrabiny Bankrucińskiej. Zaś p. Meliton Kacprowski został jedynym spadkobiercą i dziedzicem Cewkowic, ożenił się z panną Mohoryczewską, pochodzącą z bardzo pięknej podolskiej familii, i świecił światłem swojem całemu obwodowi Cybulowskiemu.




ROZDZIAŁ X,


w którym każdy, co zapłacił za całą powieść, przypuszczony będzie gratis do poznania rodziny państwa Kacprowskich, i do ubolewania nad słabemi nerwami pani Kacprowskiej.


Każdy rozsądny człowiek pojmie i przyzna od razu, że największy demokrata i najradykalniejszy niwelator społeczeństwa ludzkiego nie potrzebuje i nie jest obowiązanym mieszkać w jamie, pokrytej chróstem, żywić się bukwią, żołędziami i koziem mlekiem, odziewać się w nie wyprawione skóry drapieżnych zwierząt i pić wyłącznie czystą źródlaną wodę. Owszem, równość obywatelska idealna, równość praw, równość obowiązków i „równość dobrobytu“ (nowo-wynaleziony genewski synonim dla komunizmu) da się pogodzić doskonale z komfortem wszelkiego rodzaju, a nawet pozwala, by głowy demokracyi brały udział w zyskownych przedsiębiorstwach, tak krajowych, jakoteż zagranicznych, i by za pomocą „syndykatów“ i tym podobnych szlachetniejszych gałęzi neczyporowiczowskiego kunsztu porastali w pierze na koszt dudków i innego pośledniego ptactwa. Jeżeli naówczas zamiast jamy pokrytej chróstem, herszt demokracyi postawi sobie pałacyk o miedzianym dachu, jeżeli trzyma dobrego kucharza i ma dobrze zaopatrzoną piwnicę, to jeszcze nie ubliża zasadzie równości, albowiem każdemu innemu wolno mieć to samo i każdy to mieć może, byle wiedział, kiedy kupować, a kiedy sprzedawać akcye. Tembardziej godziwym jest komfort, połączony nawet z pewną okazałością, jeżeli kto tak jak p. Meliton Kacprowski, po przodkach swoich odziedziczył środki wygodnego, albo i wystawnego życia. Już z poprzedzającego rozdziału widzieliśmy, że znakomity ten mąż ojcom i dziadom swoim zawdzięczał wszystko, co posiadał; obecnie przekonamy się, że życie jego było — może niezbyt wygodne, w europejskiem tego słowa znaczeniu, ale za to nie ze wszystkiem pozbawione pewnego niewinnego przepychu.
Możnaby spory tom napisać o różnicy, jaka zachodzi między wyobrażeniami o komforcie, o wykwintności, o okazałości, nietylko w różnych krajach na półkuli ziemskiej, ale nawet w różnych ziemiach polskich i w różnych tych ziem kącikach. Z jedną i tą samą intratą, na jednym i tym samym stopniu towarzyskim stojący Poznańczyk, Kongresowiak, Galicyanin albo Wołyniak, w czem innem będzie szukał zadowolenia odnośnych do tego gustów swoich. Można iść o zakład, że z pomiędzy tych czterech, dwaj pierwsi będą lepiej jedli i pili, będą palili lepsze cygara, i będą wydawali więcej pieniędzy na książki i dzienniki, natomiast obadwaj ostatni będą mieli okazalsze pomieszkania, liczniejszą służbę i pyszniejsze ekwipaże. Przy tem, w pałacach ich zimą połowa pokoi będzie źle albo wcale nieopaloną, służba będzie wiecznie próżnować, konie będą źle karmione, a u najparadniejszej karety bodaj jedne drzwiczki będą popsute. Dla zachowania dobrego tonu, każdy z nich od rana do trzeciej albo do czwartej popołudniu będzie znosił głód najokropniejszy, a gdy przyjdzie pora obiadowa, pokaże się, że kucharz pijany wszystko przydymił, przypalił albo przesolił. W spiżarni zawsze czegoś nie stanie, a najczęściej... mąki i chleba, osobliwie w okolicach obfitujących w pszenicę i żyto. Pewien obywatel z Podola, który ma corocznie 3 do 10 tysięcy korcy pszenicy na sprzedaż, nie może się nigdy nacieszyć bułkami, gdy przyjedzie do Lwowa, bo ich biedaczysko na wsi nigdy nie widzi. Kto mi dowiedzie, że w Galicyi niema gospodarzy wiejskich, posiadających po 200 sztuk inwentarza rogatego, a kupujących nabiał przez większą część roku u bab na wsi — temu dam za wygraną i odwołam wszystko, com tu powiedział.
Dwór w Cewkowicach urządzony był zupełnie według galicyjskiego systemu. Było w nim bardzo wiele miejsca, ale nie było się gdzie przytulić; bardzo wiele służby, ale mało usługi; bardzo wiele zachodu w kuchni, ale mało co do jedzenia; bardzo wiele koni, ale mało książek. Jednakowoż, pod tym ostatnim względem, rodzina Kacprowskich przewyższała o wiele swoich sąsiadów i uchodziła prawie za uczoną i literacką. Oprócz specjalnych apartamentów pana, pani i młodego pana, jakoteż dwóch pokoi gościnnych, była najprzód wielka sala jadalna, za nią sala bilardowa i jeszcze dwa salony. Gości wpuszczano zawsze nasamprzód do sali jadalnej, i jeżeli byli rządzcami, dzierżawcami, albo czemś podobnem, nie puszczano ich już dalej i dawano im audyencyę w tym przybytku, poświęconym ćwiczeniom gastronomicznym. Ale ponieważ pan domu wyznawał zasady demokratyczne, więc „porządniejszych“ częstował czasem cygarami po 2 centy w.a., a niektórym z nich pozwalał nawet usiąść do stołu, nota bene, jeżeli nie było pani Kacprowskiej. Formułka pozwolenia brzmiała: „Może zostaniesz na herbacie? Zostań, nie żenuj się!“ Właścicieli tabularnych, nieposiadających więcej jak 500 morgów obszaru, puszczano aż do sali bilardowej, dawano im Cuba po 4 ctn. w. a. i niektórych sadzano przy stole nawet powyżej pana domu. Do ostatnich dwóch salonów, gdzie było sanctissimum pani Kacprowskiej, mieli wstęp tylko optime nati et possessionati; ci do herbaty oprócz chleba z masłem i bryndzy dostawali po kawałku melona, albo poziomek ze śmietaną, a po jedzeniu p. Meliton prosił ich do swego pokoju i każdemu podawał Cabanos po 6 centów. Tak tedy naczelnik opozycyi obwodu Cybulowskiego umiał pogodzić zasady demokratyczne z wymaganiami porządku towarzyskiego, i oddać każdemu, co mu należało.
Prawdę mówiąc, to pełne taktu postępowanie ułatwione było panu Melitonowi Kacprowskiemu i przychodziło mu samo przez się z powodu; iż w gruncie czuł on się tem, czem był w istocie, t. j. potomkiem starożytnego rodu Kacprowskich i mężem Zeneidy Mohoryczewskiej, pochodzącej z domu, którego początek sięga niemniej daleko, jak podane powyżej drzewo genealogiczne p. Melitona. Nawet temu głębokiemu przeświadczeniu o godności własnej, temu poczuciu wyższości rasy, równie jak swoim trzem krociom setek tysięcy i wynikającemu ztąd powszechnemu szacunkowi współobywateli, zawdzięczał p. Meliton głównie to stanowisko, o którem przy innej sposobności mówiliśmy, i którego mu jakiś czas zazdrościł sam hr. Cybulnicki. Był to mężczyzna słusznego wzrostu i okazałej postawy, jego głowa była tak pięknie uczesaną, że p. hr. Cypryan twierdził złośliwie, jakoby p. Meliton nosił perukę, o czem nie mogę nic mówić, nie mając w tej mierze przekonania. Bądź co bądź, fryzura ta, złożona z misternych huczków na każdej skroni, połączona z okrągłemi, dużemi, na wierzchu siedzącemi oczyma i z ogólnym konturem czaszki i fizyonomii, nadawała głowie p. Melitona wielkie podobieństwo do owych spiżowych antyków, które przed wynalezieniem prochu, przykute do długiego drewnianego belka, służyły oblęgającym do rozbijania murów, i zwały się taranami, albo też if you like it better, do zwykłej baraniej głowy, nielanej ze spiżu. Otóż jakkolwiek p. Meliton Kacprowski, walcząc na drodze legalnej o nieprzedawnione nasze prawa w różnych zgromadzeniach ustawodawczych, i nie wywalczywszy niczego, powtarzał współobywatelom swoim, że „głową muru nie przebije“, to współobywatele uśmiechali się z niedowierzaniem i myśleli sobie po cichu, że takiej głowie i najgrubszy mur oprzećby się nie zdołał. Powierzali mu tedy raz po raz najtrudniejsze misye, oczywiście tylko legalne, i p. Meliton był stałym, legalnym ich reprezentantem i świecznikiem.
Otóż natrafiliśmy nareszcie na klucz zagadki, który nam ją wytłumaczy do reszty. Pan Meliton był legalną głową, a przynajmniej jedną z legalnych głów obwodu Cybulowskiego, a pan hr. Cypryan był nielegalną jego podobizną. Pan Meliton przypatrzył się był podczas długiej swojej karyery politycznej, jak nieraz w wielkich domach naszych ojciec piastuje legalne posady i dostojeństwa, a syn, nim dorośnie i posiwieje dostatecznie, ażeby mu tamte poruczono, bawi się tymczasem nielegalnie w prezydenta, w ojca ojczyzny, w moralnego dyktatora. Pan Meliton pytał sam siebie, dlaczegoby tak nie miało być w wielkim rodzie Kacprowskich, skoro bywa w innych wielkich rodach. Pan Meliton chciał pozostać legalnym naczelnikiem swojej okolicy, nie chciał mięszać się do organizacyi powstańczej i zachowywał sobie na przyszłość rolę rozjemcy między krajowym rządem narodowym a krajowemi c. k. władzami, ale pragnął, by tymczasem ster organizacyi obwodowej przynajmniej, złożono w ręce p. Wincentego Kacprowskiego, jego potomka. Lecz temu słusznemu i naturalnemu życzeniu ojcowskiemu nie stało się zadość; naczelnikiem obwodowym mianowano hr. Cypryana, między którym a panem Melitonem istniał tajemny jakiś antagonizm, a panu Wincentemu dano zaledwie godność naczelnika powiatowego. Oczywiście, że tknięty do żywego p. Wincenty, nie mógł wysokich swoich zdolności j głębokiej nauki marnować w tak szczupłym zakresie działania, i że poleconych mu czynności nie pełnił, w skutek czego na przedstawienie hr. Cypryana odjęto mu nawet i tę mizerną godność naczelnika powiatowego. Naówczas pp. Meliton i Wincenty Kacprowscy, spostrzegłszy, jak źle, nieporadnie i niepatryotycznie urządzoną była organizacya narodowa w całym kraju, a osobliwie w obwodzie Cybulowskim, skupili naokoło siebie cały obóz malkontentów i postanowili obalić „stronnictwo“, będące u steru. Jeżeli się grubo nie mylę, to królestwa Galicyi i Lodomeryi, wraz z w. ks. Krakowskiem są nieraz widownią podobnych bardzo agitacyj politycznych, prowadzonych na wielką skalę i zmierzających do tego, by nie pan X., ale pan Y. stał najbliżej wielkiego ołtarza, i by nie tamtemu, ale temu przy wielkich uroczystościach dawano całować patynę. O godność kolatora w wielkiej podkarpackiej parafii toczą się zwykle nasze wielkie polityczne spory, tylko że godność ta zaczęła od pewnego czasu być połączoną z niejakiemi emolumentami. Zresztą, wszystko dzieje się jak w okolicy Cybulowa. Tam nie walczył p. Wincenty z p. Cypryanem — uchowaj Boże! To zasada czerwona ścierała się z zasadą białą. Fe, ktoby też myślał o jakich osobistościach! U nas także, niema pana X., ani pana Y. — jest tylko rezolucya, federacya, demokracya, stronnictwo „narodowe“; itd. Mniejsza o to, kto będzie bliżej p. ministra i kto będzie miał w ręku większy kawałek tego ochłapu znaczenia politycznego, jaki ni ztąd ni zowąd dostał się Galicyi, Bóg świadkiem, że bez jej przyczynienia się, zasługi lub winy. O, mniejsza o to, nieprawdaż?
P. Bogdan Kołdunowicz, jakkolwiek należał do białych, przyjęty był wraz ze swoim towarzyszem nader uprzejmie przez p. Melitona i p. Wincentego. Wpuszczono ich od razu do sali bilardowej, i p. Meliton po pierwszem przywitaniu wręczył księciu Arturowi należące mu się Cuba wartości 4ch centów. Następnie p. Bogdan udał się z p. Melitonem na tajemną konferencyę do pokoju tego ostatniego, a podczas gdy N. P. B. K. tłumaczył tam p. Kacprowskiemu niezmierne znaczenie księcia A. C., p. Wincenty bawił pana Artura rozmową.
Była to bardzo nierówna partya. Każdy Koroniarz, z małemi nader wyjątkami, mówi w przecięciu przynajmniej tyle, co dwóch Galicyanów, książę Artur w zwykłem swojem usposobieniu mawiał za czterech, a p. Wincenty posiadał dar milczenia za ośmiu. Nadaremnie tedy p. Artur ożywiał dyskurs swoją wymową, p. Wincenty milczał i palił fajkę, a kiedy przypadkiem wyjął bursztyn z ust i kiedy się zdawało, że coś powie, podnosił głowę, popatrzył chwilę w sufit, i — palił dalej. Za parę minut, powtarzało się to samo, z tą różnicą, że zamiast w sufit, p. Winenty wpatrywał się w swoje buty — aż nakoniec zniecierpliwiony Koroniarz czuł niepohamowaną ochotę wyrzucić swego partnera za okno, w przypuszczeniu, że to mu doda cokolwiek życia. Ale p. Artur pamiętał, że jest księciem, i widząc, że ma do czynienia z Anglikiem galicyjskim, postanowił zwyciężyć go zimną krwią i flegmą, właściwą synom Albionu. Usiadł więc wygodnie na kanapie, palił swoje Cuba ze skupieniem umysłu i przerywał to zajęcie wpatrywaniem się w sufit albo w swoje nogi, nie mówiąc ani słowa. I byliby milczeli dotychczas, gdyby nie był wszedł napowrót p. Bogdan z p. Melitonem, który tymczasem zaopatrzył już był kieszonkę swego tużurka w odpowiedni zapas Cabanosów i przywitał się teraz z p. Arturem powtórnie, jak gdyby pierwsze powitanie nie było dostateczne. Poczem przepraszając gości, p. Meliton wyszedł na chwilę do przyległych salonów, a gdy wrócił, słychać było ztamtąd wielkie bieganie i nawoływanie pokojówek, dzwonienie kluczyków, ciche i głośne łajanie, krzątanie się, suwanie mebli i inne znamiona, zapowiadające, że damy przygotowują się na przyjęcie gości. Dla p. Artura było to nie dwuznaczną wskazówką, że rekomendacya hr. Cypryana mimo antagonizmu między nim a p. Melitonem zapewni mu jak najlepsze przyjęcie w Cewkowicach, postanowił tedy zachować się tak, by jak najwięcej „szyku“ zadać całej rodzinie państwa Kacprowskich.
Oprócz krzątania się w salonach pani Kacprowskiej, słychać było niemniej gorliwe uwijanie się służby w przyległej sali jadalnej. Brzęk talerzy i innych tym podobnych porcelanowych, szklanych, srebrnych i stalowych przedmiotów zwiastował zgłodniałym żołądkom gospodarzy i gości radośną nowinę, że nakrywają do stołu. Brzęk ten trwał długo, prawie półtory godziny, a przez ten przeciąg czasu panowie bawili się w bilardowej sali rozmową o przedmiotach obojętnych; unikano bowiem polityki i aluzyi do ówczesnych gorących stosunków z powodu dysharmonii, panującej pod tym względem między p. Kołdunowiczem a panem Kacprowskim — przepraszam, między zasadą białą i czerwoną. Nakoniec brzęk ustał, przedmioty rozmowy wyczerpały się i nie słychać było nic, jak tylko tyktanie zegara, stojącego pod kloszem na małej trójgraniastej serwantce w jednym kącie sali, i niemniej regularne pukanie ust p. Wincentego, wyciągających dym z bursztynowej pypki cybucha i wypuszczających go na pokój. Tylko od czasu do czasu p. Bogdan uderzając się melancholijnie po kolanie i pochylając się naprzód, a potrząsając głową, wzdychał:
— Oj, tak, tak, ciężkie czasy, panie Dobrodzieju!
Na co, po gruntownym namyśle, p. Meliton odpowiadał:
— Oj, tak, tak, panie Dobrodzieju!
Co pół godziny zaś, p. Wincenty, rozważywszy snać wszystko, co się odnosiło do tego przedmiotu, dodawał ze swojej strony:
— Ha, cóż robić....
Po kwadransie zaś kończył:
— .... panie Dobrodzieju! — korzystając z przerwy, ażeby wydmuchać, nałożyć powtórnie i zapalić swoją fajkę.
Pan Artur znajdował, że jak na spotkanie się dwóch przeciwnych sobie obozów, i jak na dyskusyę polityczną między trzema wielkiemi światłami okolicy cybulowskiej, rozmowa ta jest djabelnie nudną i jałową. Niecierpliwił się też niepospolicie, ale jako księciu, i to księciu, cierpiącemu spleen i znudzonemu światem, nie wypadało mu okazywać się żywym i wielomownym, choć przymus taki był mu wielce niemiłym. Oprócz p. Artura niecierpliwił się jeszcze także apetyt p. Kołdunowicza, wystawiony na ogromną próbę, bo zegar wybił trzecią, pół do czwartej, czwartą, i nie słychać było o obiedzie i o damach. Zważywszy, że żołądek szlachecki od godziny dziesiątej do czwartej potrzebuje oprócz świeżego powietrza i rozmowy o ciężkich czasach bodaj trochę rosołu, wołowiny, leguminy i jarzyny, ażeby mógł zasilać należycie taką głowę, jaką posiadał N. P. B. K. — pojmiemy, dlaczego zacny ten dygnitarz przyznawał się sam sobie po cichu, iż robi mu się „jakoś głupio“. Ale zegar chodził powoli: tyk-tak, tyk-tak, a usta p. Wincentego powtarzały jeszcze powolniej: pak, pak, ffff! pak, pak, pak, ffff! i t. d., zaś w sali jadalnej głucho było, jak gdyby się kucharz rozmyślał i postanowił odroczyć obiad na pojutrze. Co za myśl rozpaczliwa! Panu Bogdanowi robiło się coraz „głupiej“.
Tymczasem, gdyby szanowny właściciel Telatyna wiedział był, ile ważnych i słusznych powodów składało się na tę zwłokę, byłby niewątpliwie nakazał cierpliwość swemu żołądkowi. Najprzód, polecono kucharzowi, z powodu niespodziewanej wizyty, dodatkowo do obiadu przyrządzić cztery pieczone kurczęta, t. j. po pół kurczęcia na osobę, i budyń z szodem winnym. Kurczęta sprzeciwiały się temu poleceniu i porozbiegały się po ogrodzie, potrzeba było zarządzać formalną obławę, a po szczęśliwym tejże przebiegu, rznąć, skubać i piec, co wszystko wymaga wiele czasu. Oprócz tego, księdzowa proboszczowa, niedawno wraz z mężem swoim osiadła w Cewkowicach, przyszła z pierwszą wizytą do pani Kacprowskiej. Nie podobna było prosić na obiad osobę tak nizkiego urodzenia, potrzeba było tedy czekać, aż sobie pójdzie. Tymczasem księdzowa, wystroiwszy się z niemałym zachodem i trudem w czarną, jedwabną suknię, i w stroik z fioletowemi wstążkami, nie przypuszczała zapewne, ażeby po trzygodzinnej tualecie godziło się oddać krótszą niż trzygodzinną wizytę, i nie przypuszczała może także, ażeby na wsi, przy gospodarstwie, można było być bez obiadu do godziny pół do czwartej, siedziała tedy „sobie“, zamiast „sobie“ pójść. Okoliczność ta wpływała już sama przez się nader drażniąco na nerwy p. Kacprowskiej, które pochodząc z przeszłego jeszcze i z początku obecnego stulecia, należały do najsłabszych i potrzebowały niezmiernie wiele różnych octów, soli itp., ażeby nie trapiły swej właścicielki. Od r. 1830 mniej więcej weszły już w modę nierównie silniejsze konstytucye u płci pięknej, a odkąd ta ostatnia poczęła rywalizować z nami w sporcie, w paleniu cygaret, w noszeniu butów i kaszkietów i w pisaniu nudnych powieści, a osobliwie, odkąd poczęła pojedynkować się na pistolety i wykładać medycynę, kobiety coraz rzadziej mdleją. Ale, jak mówiłem, nerwy p. Kacprowskiej były dawniejszej daty, niemal współczesne cioci Telimenie, księdzowa „atakowała“ je tedy bardzo silnie, osobliwie, gdy zaczęła mówić o swoich stosunkach rodzinnych.
— Bo to proszę pani dziedzicowej dobrodziejki, memu ojcu, nie, nie memu ojcu, ale memu dziadowi, należał się gruby majątek, dwie wsie na Podolu. Ale brat starszy oszukał go i puścił z kwitkiem, a mój ojciec nieboszczyk z biedy musiał zostać księdzem.
— Jakże się nazywał ojciec pani? — zapytała na pół od niechcenia, a na pół rozciekawiona jedna z panien Kacprowskich.
— Mohoryczewski, proszę panny kolatorównej dobrodziejki.
Mocny Boże! Popadia śmiała się nazywać z domu tak, jak jej kolatorowa, być nawet daleką jej krewną! Oczywiście, że tego było za wiele dla nerwów pani Kacprowskiej, a więc „wzięła“ i zemdlała. Księdzowa oczywiście „wzięła“ i poszła, a panny przy pomocy pokojówek „wzięły“ i poczęły trzeźwić panią matkę, w skutek czego nareszcie piąta godzina "wzięła" i wybiła, nim drzwi od salonu otwarły się i jakiś duch służebny dał znać, że „pani prosi“.
Weszli tedy, najpierw p. hr. Cybulnicki, czyli książę A. C. — dalej p. Bogdan, p. Meliton i p. Wincenty — ten ostatni, odłożywszy poprzednio na bok swoją fajkę. Widok obydwu salonów był imponujący: jeden malowany był na zielono i miał meble niebieskie, drugi malowany był na niebiesko i miał meble zielone. Kanapy i fotele ustawione były według owego sztywnego i nie towarzyskiego systemu, dzięki któremu wszyscy siedzą prawie rzędem koło siebie i mogą ziewać, nie żenując się jedno drugiego, bo nikt naprzeciw nikogo nie siedzi. W niektórych wypadkach zgadzam się zresztą zupełnie z tym systemem, osobliwie przy obiedzie i przy herbacie, nic bowiem nie odbiera apetytu tak mocno jak widok brzydkiej twarzy, niepięknych zębów, lub częściowego tychże braku, pergaminowej cery i tym podobnych niepoetycznych rzeczy — a trudno patrzyć się bez przerwy w sufit albo w talerz, respective w filiżankę. Dlatego też vis a vis z panią Kacprowską nie należałoby do najbardziej mi pożądanych szczęśliwych trafów. Była zresztą czcigodna ta matrona najlepszą w świecie małżonką i matką, i niezliczonemi cnotami domowemi wynagradzała obficie brak zewnętrznych powabów, nawet jak na jej wiek, prawdziwie w swoim rodzaju rzadki, i wymagający nader delikatnego pióra, ażeby go opisać inaczej, niż to czynił p. Nieruszyński, sąsiad państwa Kacprowskich. Ten ostatni mawiał bowiem zawsze swoim lapidarnym stylem, że „nie widział nigdy tak brzydkiej starej baby, jak ta Kacprowska, ani takiej, któraby się tak nie znośnie dęła, jak ona“. To mawiał nota bene p. Nieruszyński; ja tego nie powiedziałbym za nic w świecie, tak jak nie powiedziałbym, że ten albo ów volksredner jest osłem, a ten albo ów demagog zarozumiałym głupcem, choć ludzie tak mówią. W pisaniu, zamiast „osieł“ mówi się „doktryner“, a zamiast „zarozumiały głupiec“ mówi się „młody i pełen talentu, ale trochę jeszcze niedowarzony tłumacz książki Büchnera p. t. Siła i materya“. Co zanotowawszy dla wiadomości dorastających dziennikarzy i krytyków, pośpieszam dodać do rysopisu p. Kacprowskiej jako „szczególną oznakę“, iż posiadała głos, dla muzykalniejszego cokolwiek ucha tak niestety kakofoniczny, że z drugiego pokoju można go było wziąć za skomlenie Bijouczka, faworyta i mopsa nadwornego w Cewkowicach. Ale to niema nic do rzeczy; można nie mieć wcale głosu, a być nader porządnem i pożytecznem stworzeniem boskiem, jak n. p. rak albo ryba, albo śpiewacy Wielkiej Opery we Lwowie, którym żaden Nadpełtwianin nie miałby za złe, gdyby całkiem oniemieli.
Pani Kacprowska siedziała na kanapie, a obok niej rzędem trzy panny Kacprowskiej wszystkie cztery panie były w czarnych sukniach, miały żelazne czarne krzyżyki na czarnych żelaznych łańcuszkach u szyi, czarne paski z białemi orłami u talii, i czarne pierścionki z białemi obwódkami na paluszkach. Były to bowiem czasy żałoby, nasze panie smuciły się nad niedolą ojczyzny, — teraz już im weselej, noszą więcej kolorów, niż ich jest w tęczy, więcej złota, niż go ma na sobie wielki król Kazimierz w marmurowym krakowskim grobie i więcej jasnych kwiatów, niż jasnych łez wylały nad naszą męką, nędzą i hańbą. Ale ponieważ i my nie lepsi, nie wymagajmy od naszych pań i panien uczuciowości w tem mądrem stuleciu, które odkryło, że pochodzi prosto od małpy, i nie może nacieszyć się tem odkryciem. Uczucie jest tylko miłą albo niemiłą afekcyą nerwów, inne zaś tak zwane uczucia są urojeniami, których człowiek nabywa lub pozbywa się z wiekiem. Dlatego i uczucie patryotyczne najprzód jest w sercu, i wywołuje powszechną żałobę, później przenosi się w pięty, i wywołuje tańce i bale z celami patryotycznemi, a nakoniec znika całkiem lub oddane bywa do przechowania literatom i dziennikarzom, jak futro do kuśnierza na lato. Ponieważ zaś kuśnierz także w lecie chodzi bez futra, więc i literaci, a nawet dziennikarze narodowo-demokratyczni, sprawiają sobie na lato lżejsze, ogólno-słowiańskie ubranie, a ducha narodowego tylko od czasu do czasu przewietrzają i trzepią z wielkim hałasem, ażeby wiedziano, że go mają u siebie i „stoją przy nim na straży“.
Trzy były panny Kacprowskie, jak mówiłem, wszystkie trzy nadobne i pełne wdzięku. Najstarsza, panna Melania, była smętną i poetyczną, czułą dla ludzi, dla kwiatów, dla jaskółek, dla księżyca i dla niewinnych kurcząt, które nielitościwie zarzynano, lubiła poezye Lenartowicza i ryż sztorcowany na zimno, z śmietaną i konfiturami. Przytem na złość swemu imieniu, była blondynką, oczy jej mogły uchodzić za niebieskie, a cera za alabastrową. Znam pewnego nader złośliwego pisarza angielskiego, który twierdzi, że fizyonomie tego rodzaju przypominają mu zawsze, nie wiedzieć czemu, cielęcinę na zimno; ale ja, nie będąc i nie chcąc być złośliwym, muszę wyznać, że potrawa ta wydaje mi się cokolwiek mniej melancholiczną, niż panna Melania, od której według zdania filologów okolicznych, wyraz melancholia wziął swój źródłosłów, mianowicie o ile melancholia zawiera w sobie pojęcie apatyi i senności. Z tego widzimy, że panna Melania była nader interesującą istotą, delikatnym kwiatem, nad którym wartoby robić bliższe studya, gdyby się znalazł badacz i gdyby się napił czarnej kawy, ażeby mu się nie wydarzyło to, co p. Kryspinowi Kryspinowskiemu — młodemu obywatelowi z sąsiedztwa. Ten ostatni, zbadawszy dokładnie ekstrakt tabularny p. Kacprowskiego, przyjeżdżał często do Cewkowic w celu robienia studyów nad panną Melanią, i zostawiony raz z nią sam na sam na balkonie od strony ogrodu, wsparłszy się na poręczu, usnął. Poręcze były stare i zbutwiałe, p. Kryspin załamał się, spadł z balkonu, i uderzył czaszką o cegłę, leżącą na dole. Czaszcze nie stało się nic, bo była twardą, ale mózg, nie dość szczelnie ją zapełniający, otrząsł się i p. Kryspin stał się ofiarą swojej gorącej miłości w kilka tygodni po tym wypadku. To odstręczyło innych konkurentów, aż nakoniec przeszłego roku znalazł się jeden, przemyślniejszy od swego poprzednika, bo przywoził zawsze z sobą tabakę, ile razy był w Cewkowicach. Gdy się został sam z panną Melanią na balkonie, zażywał tabaki, ile razy mu się na sen zbierało, i dzięki tej dzielnej prezerwatywie, nietylko nie usnął, nie spadł i nie nadwerężył sobie tej części ciała, która mu służy do noszenia kapelusza i do skrobania się wobec trudnych położeń, ale nawet przebywa teraz cięższe próby, zostawszy zazdrości godnym małżonkiem panny Melanii.
Drugą z kolei była panna Róża. Ponieważ starsza siostra wzięła już była w posiadanie rodzaj smętny, ta poświęciła się rodzajowi kapryśnemu, złośliwemu i o tyle filuternemu, o ile to się pogodzić dało z arystokratyczną, krwią Kacprowskich i Mohoryczewskich. Doprowadziwszy do wielkiej doskonałości pod tym względem, panna Róża była w kółku rodzinnem tem, czem jest satyryczne pióro niezrównanego Szaławity w gronie innych piór „tromtadratycznych“. Miała także jasne włosy jak panna Melania, ruchy jej nie odpowiadały żywości umysłu, i satyryczne jej pociski przecedzały się zwolna przez białe ząbki i przez różowe usta, jak gdyby się delektowały niemi, nim je puszczała na swoje ofiary. Miała oczy piwne, ale w tych czasach, w których wychowywały się nerwy pani Kacprowskiej, nie uznawano tego koloru w dobrem towarzystwie, i dlatego idąc za zdaniem szanownej mamy dobrodziejki, zgadzano się w domu powszechnie, iż Rózia ma oczy czarne. Zresztą była to w ogóle bardzo przystojna osoba, i osoba, która lepiej jeszcze od innych wiedziała, że jest przystojną.
Panna Władysława, najmłodsza z panien Kacprowskich, nie skłaniała się jeszcze ani ku smętnemu, ani ku szczypiącemu rodzajowi, i dlatego w chwili, gdy weszli do salonu wyliczeni powyżej panowie, siedziała z rękami symetrycznie złożonemi jedna na drugiej wzdłuż czarnego paska z orłem białym, podczas gdy panna Melania smętnie przypatrywała się nadwiędłej róży, którą trzymała w lewej dłoni, prawą niemniej smętnie podpierając pochyloną ku poręczowi fotelu główkę. Panna Róża zaś kręciła Biżuczka filuternie za uszy, Biżuczek skomlił a pani Kacprowska napominała córkę: Mais Rose, soyez donc raisonnable! i nie można było zoryentować się w pierwszej chwili, kto skomli, a kto napomina?
W tej chwili nastąpiło uroczyste przedstawienie p. hrabiego Cybulnickiego, o którym wszyscy już wiedzieli w sekrecie, że jest właściwie księciem A. C. i majorem Janem Warą. Pan Artur skłąnił się z niesłychanie książęcą gracyą i radość swoją ze zrobienia tak miłych znajomości wyraził półwykrzykiem „Mesdmes!“ którego przeciągłość, paryzkość i wielkoświatowość nie mogły mieć równych sobie pod słońcem. Panie odkłoniły się majestatycznie, wskazano księciu fotel, i pani Kacprowska zapytała:
— Pan hrabia dawno w Galicyi?
Księciu przywidziało się, że nadeptał na nogę Biżuczkowi, i począł szukać na posadzce za tym czworonożnym obywatelem, ażeby go przeprosił, ale pani Kacprowska powtórzyła swoje pytanie; książę spostrzegł swoją pomyłkę.
— Nie, nie dawno, pani! — odrzekł.
— Pan hrabia prosto z Paryża? — odezwało się coś znowu, ale i tym razem nie był to Biżuczek.
— Nie pani, prosto z pola bitwy — rzekł mój bohater, rzucając wkoło spojrzenie, pełne męzkości i leonidasowskiej nieustraszoności.
— Z pola bitwy! — odwtórowało to samo co przódy, ale książę już się był oswoił i nie posądzał Biżuczka o mięszanie się do rozmowy. Postawa jego (rozumie się księcia, nie Biżuczka) wobec uwielbiającego wykrzyku pani Kacprowskiej, przybrała wyraz nonszalancyi, jeszcze bardziej leonidasowskiej, niż męzkość i nieustraszoność. Panna Melania westchnęła i spojrzała na księcia niebieskiem, smętnem swojem okiem, panna Róża uśmiechnęła się uroczo i wlepiła na chwilę swoje czarne, roztropne oko w jego szafirowy pincé nez, a panna Władysława trzymała ciągle ręce przy sobie, u paska, i nie wiedziała czy ma się uśmiechnąć, czy westchnąć. Nareszcie zrobiła jedno i drugie, puczem wszedł lokaj z doniesieniem, iż waza na stole. Hrabia-książę z wdziękiem, przypominającym czasy Ludwika XIV. we Francyi, albo króla Stanisława Augusta w Polsce, podał rękę pani Kacprowskiej, pan Bogdan pannie Melanii, p. Meliton poprowadził pannę Różę, a pan Wincenty pannę Władysławę z taką powagą i pompą, że mógłby był służyć za model do portretu któregokolwiek statysty teatru polskiego we Lwowie, w chwili, gdy tenże przebrany za senatora rzymskiego udaje się na Kapitol, by tam zamordować Juliusza Cezara. Tylko kostium był odmienny i zamiar mniej morderczy. Gdy imponujący ten pochód przebył szczęśliwie salę bilardową i przez rozwarte na rozciąż podwoje wszedł do jadalni, wszyscy siedli do stołu i zaczęli jeść rosół z najzimniejszą krwią w świecie, prócz p. Bogdana, który będąc przyzwyczajonym do wódki przed obiadem, spoglądał z boku raz, czy dwa razy, ażali niepodadzą tego kordyału. Ale taki mauvais genre zwyczaj nie istniał w Cewkowicach; p. Bogdan pomyślał sobie, że gdybyśmy nie mieli arystokracyi bylibyśmy murzynami, i pocieszony tą myślą, wziął się także do rosołu.



ROZDZIAŁ XI,


w którym pan Artur podoba się „grubo“ całym Cewkowicom, a czytelnik ubolewać będzie jeszcze bardziej nad słabemi nerwami pani Kacprowskiej.

Przy stole, według starego, sztywnego zwyczaju, panie siedziały na jednym końcu, a panowie na drugim, i każdy z obecnych starał się własną sztywnością i uporczywem milczeniem pomnażać sztywność i ciszę ogólną. Celował atoli pod tym względem p. Wincenty, najmałomowniejszy człowiek pod słońcem. Pan Bogdan był głodny i w skutek tego mocno zirytowany, a tu i rosół był zimny i przesolony tak, jak gdyby rodzina Kacprowskich dzierżawiła żupy krajowe — i rzodkiewka, którą podano przed sztuką mięsa, spróchniała albo słupiasta — i nakoniec wołowina, z natury swej okropnie łykowata, podlana jakimś sosem bezbożnym, z koloru i smaku podobnym do sadzy, rozpuszczonej ciepłą wodą.
Pan Bogdan nie mówił tedy ani słowa, ale irytował się coraz mocniej, bo też niedość, że ten czerwony p. Kacprowski wyprawiał mu opozycyę w jego obwodzie, ale jeszcze kazał mu czekać na obiad do piątej, a na dobitek obiad był tak nędzny! Pan Bogdan koncentrował jednak swoją złość w głębi serca i milczał. Panny milczały, bo mama nic nie mówiła a nie wypadało im zaczynać rozmowę — p. Artur zaś milczał, bo wszyscy milczeli, i dziwił się, dlaczego w Cewkowicach wszyscy tak mocno szanują swoje języki, skoro on z własnego doświadczenia wiedział, że ze wszystkich części ciała, ta najwięcej ruchu i wysileń wytrzyma. Niemniej zadziwiło go, dlaczego lokaj, obniósłszy półmisek naokoło stołu, wracał zawsze jeszcze raz do pani Kacprowej, poczem ta ostatnia własnoręcznie wydzielała dwie porcye na dwa osobne talerze, które potem wynoszono z sali. Porcye te były namacalnem stwierdzeniem chemicznej teoryi o atomach, nie działkach, tj. ilościach tak małych, że się już dalej podzielić nie dadzą. Jedna z nich przeznaczoną była dla „komisarza“, tj. rządcy i plenipotenta dóbr Cewkowickich, a druga dla „panny“ służącej. Pan Artur pomyślał sobie, że jeżeli w Cewkowicach jedni ludzie bardzo mało mówią, to natomiast drudzy bardzo mało jedzą. Pan Bogdan zaś, przeklinając ów sos, stanowiący integralną część tak zwanej „sztuki mięsa z pieca“, myślał także, tj. dopuszczał się czynu, którym rzadko kiedy obarczał swoje sumienie. Mianowicie zaś myślał p. Bogdan, że jego kuchnia w Telatynie jest nierównie lepszą, choć przodek jego Kołdunowicz był słynnym w tym kierunku jeszcze za króla Palemona, podczas gdy w rodzinie Kacprowskich już w trzeciej generacyi zaginęła wszelka tradycya, i wnuk Błażeja Kacpra, niegdyś kucharza pani hrabiny Bankrucińskiej, takiem jedzeniem częstował sąsiadów! Tymczasem podano szparagi. Wiadomo, że jarzyna ta, gdy się przestoi, staje się bardzo nie smaczną; a ponieważ w tym specyalnym wypadku, przestała się od drugiej do pół do szóstej, trudno ją było przełknąć. Pan Bogdan wziął parę szparagów na talerz, ale skosztowawszy, dał pokój. Spostrzegła to pani Kacprowa w chwili, gdy oddzielała porcyę szparagów dla „komisarza“ szeptając lokajowi, że dla „panny nie trza“ (Źle jest bowiem psuć sługi i dawać im tak rarytne specyały do jedzenia. Przyp. aut.). Dla przełamania powszechnych lodów konwersacyjnych, pani Kacprowa zwróciła się tedy do p. Bogdana i zapytała:
— Sąsiad dobrodziej bardzo mało jada?
N. P. B. K. skrzywił się mocno i nie wiedział na razie, co ma odpowiedzieć. Szczęściem czy nieszczęściem, wyręczył go p. Artur, który połykał szparagi z miną tak doskonałą, z jaką aktorowie na scenie zjadają kartonowe pasztety i popijają Kleinowski „lager“ zamiast szampana.
— Zły pan masz gust, panie Kołdunowicz — rzekł książę — doskonałe szparagi!
Czy p. Bogdan domyślił się, jak dalece to twierdzenie księcia było złośliwem, czyli też tak oczywista nieprawda odjęła mu wszelki respekt dla arystokracyi, dość, że z kolei i on stał się złośliwym, i spoglądając z ukosa na p. Kacprowskiego, rzekł zimno i grzecznie:
— O, panie hrabio, dom Kacprowskich zawsze słynął z kuchni!
Naturalnie, że p. Kacprowska „wzięła“ — i zemdlała, i że wszyscy zerwali się, ażeby ją trzeźwić, co im się po części udało. Następnie p. Meliton i panna Melania wyprowadzili tę czcigodną matronę przez bilardową salę i niebieski salon na balkon, dla orzeźwienia jej świeżem powietrzem. Obiad był przerwany, panna Róża, panna Władysława i p. Wincenty zostali z gośćmi, a gdy po chwili p. Meliton wrócił, zastał p. Artura w żywej rozmowie z panną Różą — o niedogodności, jaką sprawiają zbyt draźliwe nerwy, o różnych rodzajach zemdlenia, i o różnych ku temu sposobnościach, w szczególności zaś o tych, które książę A. C. miał już w swojem życiu, i które były bardzo tentujące. Raz n. p. kuzyn jego, Krzysio Radziwiłł, ugodzony kulą w bitwie z Moskalami, umierał w jego objęciach; drugi raz znowu zamek jego stał w płomieniach. Moskale pastwili się nad mieszkańcami, on spieszył z odsieczą na czele swego oddziału, wpadł między zgliszcza i gruzy, i — o nieba! nie znalazł tam ani matki, ani siostry. Był wprawdzie bliskim zemdlenia, ale nie zemdlał, — zresztą byłoby to było wcale niepotrzebnem, albowiem, jak się później dowiedział, matka jego, księżna, i księżniczka, jego siostra, wyjechały były do Warszawy i Moskale nie zastali ich w zamku. Panna Róża podziwiała w cichości wszystko, co słyszała, i znajdowała, że książę jest bardzo a bardzo „dobrze“, ale oczywiście nie dała mu tego poznać żadnym wykrzykiem uwielbienia, ani jakąkolwiek inną, najlżejszą oznaką — nie tak, jak pani Szeliszczyńska albo panna Celina, które nie taiły się nigdy ze swojem podziwieniem dla „pana majora“.
P. Meliton oświadczył, że jego żonie, cierpiącej mocną migrenę, zrobiło się chwilowo niedobrze, ale że to zaraz przeminie. W istocie wróciła, mocno jeszcze zalterowana i wsparta na pannie Melanii, lecz pełna majestatu i gotowa wydzielać dalej porcye dla komisarza i dla panny służącej. Nikt oczywiście z całej rodziny Kacprowskich nie dał nigdy do zrozumienia, jakoby zemdlenie pani Zeneidy z Mohoryczewskich Kacprowej mogło być w związku ze wzmianką pana Bogdana o kulinarnej sławie ich rodu. Obiad szedł dalej swoim trybem, tylko rozmowa była już nieco więcej ożywioną: pan Artur opowiadał to o powstaniu, to o swoich kuzynach, Zamojskich, Platerach, Czartoryskich i Chodkiewiczach, Wołłowiczach i Radziwiłłach; a nakoniec o swoich rozmowach z księciem Napoleonem i z innemi znakomitościami francuzkiemi co do powstania polskiego. P. Bogdana interesowały mianowicie te ostatnie szczegóły, osobliwie dlatego, że pan Artur przytaczał zawsze treść rozmowy po francuzku a N. P. B. K. z języka tego rozumiał każde prawie dziesiąte słowo. Książę nie mówił jednak nadto wiele, z wysokiemi koneksyami swojemi wyjeżdżał dopiero wtedy, gdy go o nie pytano, i to jakby od niechcenia, jednem słowem, wystrzegał się jak najzręczniej wszelkich pozorów „blagiera“. Zadawał sobie nawet ten przymus, że jak najmniej mówił o sobie, o swoich zasługach i o swojej waleczności — chyba, że prawda historyczna tego wymagała. I tak n. p. w sprawie pojedynku Branickiego z Zygmuntem Wielopolskim, nie mógł przecież pan Artur utaić współobywatelom, że właściwie jego wypychano, ażeby się bił z synem margrabiego o obrazę księcia Napoleona, — mais je leur ai dit, — dodał z sarkastycznym uśmiechem, — że kiedy wnuk jakiegoś tam korsykańskiego nobile nie może się bić z panem Zygmuntem, to ja tem bardziej nie mogę! Le prince n'a qu'à arranger lui-même ses petites affaires avec monsieur Wielopolski, je suis démocrate, et je ne me bats que pour moi et pour met patrie! Niezmierne uwielbienie, z jakiem cała rodzina Kacprowskich przyjęła wiadomość o tem pełnem godności znalezieniu się księcia, oddziałało silnie na pana Bogdana. Zrozumiał on doskonale, że démocrate znaczy demokrata, a patrie ojczyzna, a ponieważ zdawało mu się, że książę w owem zajściu przysłużył się niesłychanie zasadzie arystokratycznej, więc ze łzami rozrzewnienia w oczach wynurzył głośną wdzięczność niebiosom, iż dały nam arystokracyę, bez której bylibyśmy jak murzyni czarni i brunatni i t. d. i t. d.
— Nie, panie — rzekł Jego książęca mość z emfazą — w Polsce niema arystokracyi! Nie mamy wprawdzie w tradycyach naszych absolutnej równości, ale istniała równość szlachecka; szlachcic na zagrodzie, równy wojewodzie! (Tu pan Meliton począł z zapałem kiwać głową na znak bezwarunkowego potakiwania, a p. Wincenty popatrzył najprzód w sufit, a potem pod stół na swoje buty, co było z jego strony znakiem żywego udziału w rozmowie). — Pielęgnujmy tę równość — ciągnął dalej książę — nie wywyższajmy się jedni nad drugich, a nie będzie między nami niewolników!
Wspaniałym jest widok dębu, który pozwala słabemu powojowi wić się około swego pnia odwiecznego, wyniosłym jest Cezar Oktawian August, gdy przyjacielską dłoń podaje Cynnie, do łez rozrzewnia nas w potrójnej swojej koronie następca Grzegorzów siódmych, Inocentych i Leonów, gdy z wyżyny Kapitolu, on, widomy zastępca Chrystusa, cały pokorą przejęty, mieni się „sługą sług bożych“ — ale dla galicyjskiego szlachcica taki zawsze najpiękniejszym, najwięcej uwielbienia i ucałowania rąk i nóg godnym ideałem będzie książę, który wszedłszy pod jego strzechę, zacznie mówić o równości szlacheckiej, i cytować to najfałszywsze pod słońcem, najbardziej ze wszystkich w Polsce kłamliwe przysłowie, że „szlachcic na zagrodzie“ i t. d. Powiedz to szlachcicowi, mości książę, a po Panu Bogu i po Matce Najświętszej nie będzie znał innego patrona, opiekuna i Jaśnie Oświeconego, łaskawego pana, prócz ciebie, nikomu nie będzie się tak nizko kłaniał i nikogo tak chętnie nie uzna wyższym od siebie. Powiedz to i nieszlachcicowi, w innej formie, a ten uwielbi cię jeszcze przed Panem Bogiem i przed Matką Najświętszą. Jesteśmy narodem okrutnie demokratycznym, republikańskim!
Czy p. Artur na mocy jakiegoś szczególnego natchnienia i osobistych względów Ducha świętego wiedział, jak należało przemawiać w Cewkowicach, czy domyślił się tego, czy też nakoniec udało mu się to tylko przypadkiem — dość, że trafił w najsłabszą stronę i pozyskał odrazu wszystkie serca. P. Żaak, kiedy w imieniu sławnego cechu stolarskiego, w przystępie demokratycznej weny dziękował łaskawie pospólstwu lwowskiemu, że się zgromadziło na zgromadzenie ludu, nie wziął tak znienacka, szturmem, wszystkich sympatyj ogółu, jak to się udało księciu A. C. w Cewkowicach. P. Meliton myślał sobie: oto mi człowiek! — pani Melitonowa myślała: ma słuszność, dlaczegóżby Wicuś nie mógł ożenić się z Czartoryską, albo dlaczegóżby Melania nie mogła pójść za Sanguszkę? — panna Melania wyglądała jak istny obraz czarnej melancholii, a panna Róża jak róża, z kolcami starannie ukrytemi, zaś panna Władysława nie wyglądała ani jak czarna melancholia, ani jak róża, i wszystkie trzy panny myślały to co myślał papa, i to co myślała mama, i jeszcze wiele innych rzeczy. Pan Wincenty wpatrywał się długo w okrągłe ornamenta, wymalowane w środku sufitu, i w swoje nogi, a nakoniec zwrócił na siebie oczy całego towarzystwa, wymawiając poważnie te dwa pełne znaczenia wyrazy:
— Bardzo... słusznie!
I tak przebyto nakoniec szczęśliwie budyń z szodem winnem, a nawet p. Bogdan z rozrzewnienia nie spostrzegł, że szodo zawierało zbyt mało jaj i zbyt wiele ciepłej wody, oprócz pewnej ilości skwaśniałego wina, i jednego „niedziałka“ cukru. Ale niestety, był to poniedziałek, dzień z gruntu feralny, który powinniby już raz zacząć opuszczać we wszystkich kalendarzach. Muszę o tem pomówić z Chochlikiem: to postępowy a niezbyt pilny pisarz, może zrobi początek w swoim Noworoczniku, ażeby miał mniej do pisania. Dosyć, że dzięki poniedziałkowi, nie obeszło się bez jednego jeszcze smutnego przypadku. Czytelnicy pamiętają zepewne i będą mogli w razie potrzeby poświadczyć, że pani Melitonowa kazała najwyraźniej w świecie zarznąć cztery kurczęta na uroczystość przyjęcia hr. Cybulnickiego, będącego w gruncie księciem A. C. Otóż gdy lokaj wszedł z tym ostatnim półmiskiem, i podał go pani Melitonowej, wprawne oko gospodyni domu poznało natychmiast, że jest tylko siedm połówek na ośm osób. Ponieważ nie zwykł się w tych stronach wydarzać fenomen tak nadnaturalny, by czworo kurcząt miało tylko siedm nóg, siedm skrzydeł i trzy pępuszki, i ponieważ dla obdzielenia ośmiu osób potrzeba było koniecznie ośm połówek kurczęcia, tem bardziej, że ptaki te tak dalekiemi były od strusiego wzrostu, jak wróble, więc pani Melitonowa zapytała lokaja półgłosem, gdzie jest jeszcze pół kurczęcia?
— Proszę Jaśnie pani, pan komisarz wziął po drodze... odrzekł lokaj głośno.
— Jakto? — zapytała p. Kacprowska, blednąc.
— Bo proszę Jaśnie panie — prawił dalej zwiastun nieszczęścia, obcierając nos rękawem od surduta — wun mówił co musi iść prędko w pole, i co niema czasu czekać.
Arogancya podobna ze strony komisarza, który powinien wiedzieć, że dodatkowe kurczęta nie pieką się dla niego, ale dla księcia A. C. — była nie do darowania. Szanowni czytelnicy nie mogą tedy wziąć za złe pani Kacprowskiej, a nawet muszą to znaleźć całkiem naturalnem, że natychmiast „wzięła“ i zemdlała. Otrzeźwiono ją atoli bardzo prędko i posadzono napowrót na krześle prezydyalnem u stołu — lecz półmisek odsunęła nietknięty. Podano go pannie Melanii, która również odmówiła, potem pannie Róży, pannie Władysławie, księciu, wszędzie z nielepszym skutkiem. Ostatecznie pokazało się, że nikt nie chce pieczonych kurcząt, wstano od stołu, pan Artur podał rękę pani Melitonowej, pan Meliton pannie Melanii i t. d. i wszyscy w tym samym porządku, co pierwej, wrócili do niebieskiego salonu. Tam zostawiono damy, a panowie udali się do pokoju p. Melitona na czarną kawę i cygara, podczas gdy zaprzęgano konie pana Bogdana. Ten ostatni pożegnał się nakoniec z wszystkimi i odjechał, by natychmiast po swojem przybyciu do Telatyna wysłać do Cybulowa raport następujący, dla którego o pół do drugiej w nocy zbudzono hr. Cypryana:
„Nr. 577. N. P. B. K. do N. O. C. C. C. Rozkaz co do ks. A. C. spełniony osobiście przez niżej podpisanego, zupełnie podług woli pana naczelnika.

N. P. B. K.

P. S. Zdaje się, panie hrabio dobrodzieju, że będziemy mieli pogodę. Ja jutro każę u siebie w Telatynie kosić pszenicę, — pan hrabia dobrodziej zapewne w Cybulowie zrobi to samo. Co do mnie, myślę płacić od kopy, bo na dnie szelmy nic nie robią. Jestem z największym szacunkiem JWgo pana hrabiego dobrodzieja najniższym sługą

Bogdan Kołdunowicz“.

Tak się odbyła instalacya p. Artura w Cewkowicach, i tak się N. P. B. K. wywiązał ze swego polecenia.




ROZDZIAŁ XII,


krótko, ale stanowczo ilustrujący przysłowie: „Trafiła kosa na kamień“.

Raport piśmienny p. Bogdana nie musiał się wydać zadowalniającym hr. Cypryanowi, bo nazajutrz N. P. B. K. zawezwany został powtórnie do Cybulowa, gdzie musiał ustnie zdać sprawę ze wszystkich szczegółów swojej wizyty w Cewkowicach. Sprawozdanie to, oprócz ważnej kwestyi szparagów i podwójnego (o ile wiedział pan Bogdan) zemdlenia pani Kacprowskiej, na wyraźne żądanie hr. Cybulnickiego obejmowało nawet tak drobne okoliczności, jak to, ile razy uśmiechnęła się panna Róża, i ile razy westchnęła panna Melania. Pan hrabia nie taił swojej radości z powodu, że nawet niezbyt bystremu wzrokowi pana Kołdunowicza wpadło w oko niezmiernie dobre wrażenie, jakie p. Artur sprawił w Cewkowicach. Jego podkomendny łamał sobie głowę nad tem, dlaczego N. O. C. C. C. interesuje się do tego stopnia względami panien Kacprowskich dla swego kuzyna, zaprzyjaźnionego przecież z kuzynami królowej Wiktoryi i t. d. Ale spostrzegłszy, że łamanie głowy nie doprowadza do żadnego rezultatu, pan Bogdan dał pokój tej mozolnej i niewdzięcznej operacyi. Przystąpiono do dalszych, urzędowych czynności, do których należały najprzód przygotowania, tyczące się wielkiego zjazdu wszystkich dygnitarzy obwodowych w owej zawikłanej i dotychczas nierozstrzygniętej sprawie sucharów, a następnie, wyprawienie pocztą narodową listu i pakietu, przeznaczonego dla księcia A. C. a wczoraj jeszcze przywiezionego z Zabuża. Adres na tych przesyłkach pisany był ręką kobiecą i opiewał krótko: „Major Jan Wara“. Z raportu komisarza wojennego, pana Zdzisława Podborskiego, wynikało, że jakieś dwie panie ze Lwowa, szukające p. majora Warę, pojawiły się dnia wczorajszego w Zabużu, że nie były zaopatrzone w żaden certyfikat ze strony władz narodowych, i że przeto pan komisarz wojenny, obawiając się jakiej zdrady, grożącej niebezpieczeństwem księciu, zataił wobec tych dam obecne jego miejsce pobytu — ale natomiast podjął się wręczenia mu listu i pakietu.
Nie potrzebuję wyjaśniać, że były to: pani Małgorzata Szeliszczyńska i panna Celina Trzeszczyńska , które dowiedziawszy się w Błotniczanach, iż p. Artur wyjechał do Zabuża, pospieszyły za nim, ażeby się przekonać, czy mu na czem nie zbywa i czy nie potrzebuje pomocy. Pani Podborska przypomniała sobie natychmiast twarze tych pań, widziała bowiem ich fotografie, które p. Artur odebrał był p. Mościszewskiemu, i które ten ostatni mienił fotografiami księżnej, swej matki, i księniczki, swej siostry. Nastąpiła tedy ciekawa scena, w której pani Podborska usiłowała nadaremnie przekonać „księżnę“ i „księżniczkę“, że w szlacheckim polskim domu nie potrzebują bynajmniej taić swego stanu, pochodzenia i nazwiska; pani Małgorzata zaś długo bardzo i usilnie musiała protestować przeciw przypuszczeniu, jakoby nazwisko p. Szeliszczyńskiego było tylko jej pseudonimem. Nareszcie, gdy to niesłuszne podejrzenie upadło w umyśle pani Podborskiej, powstało natomiast drugie, niezmierniej okropne, t. j., że „książę“ oprócz jej serca, „zrozumiał“ jeszcze wiele innych serc kobiecych. Od tej chwili przyjęcie p. Małgorzaty i jej pasierbicy w Zabużu stało się nader chłodne. Gdy p. Podborski powróciwszy z polowania na bekasy, omal się nie wygadał, dokąd wywieziono p. Artura, pani dobrodziejka głośniej i piskliwiej niż kiedykolwiek zawołała: „Zdzisiu, milcz!“ i nakoniec obydwie nasze znajome dawne, po pełnej nieporozumień wizycie w Zabużu, odjechały do Lwowa.
Kuryer powiatowy, pan Łagoszewski, odwiózł do Cewkowic list i pakiet, przeznaczony dla p. Artura. List składał się z bardzo przyjacielskich i czułych wyrazów: pani Małgorzata wyjawiła w nim zdanie, że obowiązkiem kobiet jest poświęcać się za tych, którzy się poświęcają za ojczyznę; ubolewała nad przypadkiem, którego pan Artur doznał w Błotniczanach; prosiła go, ażeby się zgłosił do niej, gdy czego potrzebować będzie, i ażeby miał w pamięci „nas“, to jest panią Małgorzatę, jeżeli można, bez panny Celiny, a jeżeli nie można, to przynajmniej wraz z panną Celiną. Ostatni ten komentarz nie znajdował się jednak w liście, i jest tylko przypiskiem autora. Natomiast znajdowały się tam dwa zupełnie do siebie podobne, podłużne papiery, a na każdym z nich znajdowała się sztychowana po niemiecku obietnica, że c. k. austryacki bank narodowy wypłaci okazicielowi — kiedyś naturalnie — sto guldenów w srebrze walutą austryacką. Wprawdzie c. k. austryacki bank narodowy nie dotrzymał jeszcze dotychczas podobno nigdy tej obietnicy, ale mimo to papiery tego rodzaju są bardzo pożyteczne, i ktokolwiek wielką ich ilość ma w swojem posiadaniu, może być pewny szacunku i poważania współobywateli. W pakiecie, dołączonym do listu, znajdował się zapas bielizny wraz z drugiem wydaniem flanelowych okryć, wspominanych na początku tej powieści, a dowodzących, jak wiele pani Małgorzacie zależało na zdrowiu p. Artura — przypuszczała bowiem zapewne, że efekta jego podróżne przepadły.
Tu po raz drugi przychodzi mi ubolewać nad niestałością i niewdzięcznością mego bohatera. List pani Małgorzaty sprawił mu niemałą przyjemność, dowodził wielkiej z jej strony przyjaźni i serdeczności, a jeżeli słowa wątpliwym tylko i słabym są dowodem uczuć, toć list i pakiet zawierał namacalniejsze, niezbite objawy przywiązania i serdeczności. A jednak, pomyślawszy zaledwie: Poczciwa kobiecina! p. Artur nie przycisnął z rozrzewnieniem jej pisma ani do ust, ani do serca, nie wydobył jej fotografii, ażeby sobie uprzytomnić piękną i rozkoszną jej postać — nie! Włożył poprostu list wraz z alegatami do puilaresu, schował puilares do kieszeni i wychylił się z okna gościnnego pokoju w Cewkowicach na ogród, patrząc z roztargnieniem to w tę, to w ową stronę. Było to rano, trzeciego dnia jego pobytu w domu państwa Kacprowskich. Słońce grzało już bardzo mocno, ale w ogrodzie była jeszcze rosa na trawie i na kwiatach, drzewa powiewały miłym chłodem, pełno było cienia i zaciszy między georginiami, agrestam i i malinami, okalającemi wązkie uliczki ogrodu, pełno było woni w powietrzu, i pszczół, i motylów, i świegotania ptaków. Ale jak list p. Małgorzaty, tak i te wszystkie piękne rzeczy nie rozczulały pana Artura. Nie był w sielankowem usposobieniu — choć nie chcę przez to powiedzieć, ażeby nie był w usposobieniu poetycznem. Owszem, serce jego przepełnione było wrażeniami. Gdyby sobie był przypomniał jaki piękny wiersz Mickiewicza, Słowackiego lub Krasińskiego, byłby go może wylał na papier. Ręczę tylko, że byłby go nie pokazał pannom Kacprowskim, bo znajomość piśmiennictwa polskiego stała w Cewkowicach na wyższym stopniu, niż u pani Szeliszczyńskiej we Lwowie.
W ogólności, coś dziwnego działo się z panem Arturem, coś, z czego sobie nie zdawał sprawy. Zadał on był grubo szyku w Cewkowicach, grubo się wszystkim podobał, ale jak gdyby nie był sam sobą; powodzenie to nie cieszyło go tak bardzo, jakby go mogło było cieszyć pierwej. Czego nigdy dawniej nie robił, do tego miał teraz niepohamowaną skłonność i ochotę: dumać i marzyć nie jak Koroniarz, ale jak Rusin, ba, jeszcze gorzej niż zwykły Rusin, bo jak Ukrainiec. Mozolne to zajęcie, zwłaszcza dla nieprzyzwyczajonych; nam Rusinom i Litwinom idzie to jak z płatka, ale Koroniarzom i Wielkopolanom przedstawia ono niesłychane trudności, czego dowodzą najbardziej warszawskie i poznańskie poezye. Nie dumał więc p. Artur takich gładkich dumek, jak ukraińska szkoła, ani też marzył tak smętnie, jak litewska, ale tak sobie z mazurska dumał i marzył, jak mógł i umiał. Ktoby chciał poznać różnicę między jednem a drugiem z tych dumań, niech porówna np. „Żal, żal, za jedyną“ z poematami, czytywanemi na posiedzeniach wielkopolskiego Towarzystwa przyjaciół nauk. Ale choć główną zasługą poznańskiego wieszcza bywa czasem tylko to, że „Jeruzalem“ rymuje z „żalem“, to w sercu czuje on nie mniej pięknych rzeczy od teorbanisty stepowego. Tak też miała się rzecz z p. Arturem: dumania jego nie przybierały wdzięcznych, melodyjnych kształtów, lecz w sercu robiło mu się tak „głupio“, jak onegdaj panu Kołdunowiczowi przed obiadem, albo jak panu S. w fejletonie Dziennika lwowskiego, gdy nagle z ukraińską swoją fantazyą i z parasolem w ręku ujrzał się na chwiejnym pokładzie parowca, podczas gdy dokoła kołysał i piętrzył bałwany „Auster, dux inquieti turbidus Adriae“. Wyobrażcie sobie p. S. w tem położeniu, odciągnijcie od tego strach przed rekinami, „sirocco“ i morską chorobę, a zostanie wam jako rezultat matematyczny położenie p Artura. Jednem, krótkiem, węzłowatem słowem, nasz Koroniarz był zakochanym!
Przepraszam, nim pociągnę dalej moje opowiadanie, muszę wprzód nakazać milczenie tym, którzy twierdzą, że Koroniarz nie może być zakochnym. Jest to fałsz. Wiemy z doświadczenia, że zdarzają się Niemcy, którzy nie lubią piwa, Anglicy, którzy mają czarne wąsy i nie mają bakenbardów, Polacy, którzy nie winni ani szeląga żadnemu żydowi, demokraci, którzy umieją ortografię — otóż podobne wyjątki zdarzają się i między Koroniarzami, to jest niektórzy z nich kochają się na seryo.
Prawda, że to rzecz bardzo rzadka, i że ze wszystkich Koroniarzy, mojego najmniejby można było podejrzywać o coś podobnego, ale wszystkie te słuszne uwagi nie zmienią dokonanego faktu. Mój Koroniarz był zakochanym.
Chwilka cierpliwości wyjaśni nam resztę.
Mówiłem, że pan Artur patrzył w ogród i próbował dumać. Nagle twarz jego rozpłomieniła się, znowu zbladła, z kolei oblała się pąsem, i w ogóle poczęła ulegać różnym zmianom, objawiającym wzruszenie wewnętrzne. Na jednej z uliczek ogrodu pojawiły się bowiem były dwie popielate sukienki w czarne paski, i dwie garybaldki, jedna fioletowa, druga czarna. Czarna garybaldka wraz ze swoją popielatą sukienką usiadła w altance, pochyliła się trochę na bok, i wszystko to razem ułożyło się, jak gdyby było przeznaczone na winietę do zbioru ponurych elegij i trenów. Była to panna Melania. Druga popielata sukienka w czarne paski, wraz z fioletową koszulką, poczęła się przechadzać po uliczkach ogrodu, wśród agrestów, porzeczek, malw, georginij i malin. Sukienka ta znajdowała szczególne upodobanie w różnych darach Flory, i odwiedzała balsaminy, astry i georginie, rosnące w środku grządek, przyczem z obawy przed rosą podniosła się cokolwiek. odsłaniając bucik i pończoszkę, a nie widząc, lub udając może tylko, że nie widzi pana Artura, któremu się coraz „głupiej“ robiło w sercu, i któremu psuł się coraz bardziej rytm w jego dumaniach. Dla zapobieżenia wszelkim pomyłkom dodam, że druga ta popielata sukienka należała do panny Róży.
Jeszcze pierwszego wieczora, po odjeździe p. Kołdunowicza, dla każdego, co miał oczy, stało się rzeczą nader uderzającą, że usposobienia pana Artura i panny Róży zgadzają się z sobą co do joty. P. Artur był złośliwym i opowiadał w drastyczny sposób swoją podróż ze Lwowa, swój pobyt w Błotniczanach, w Zabużu, w Cybulowie, w Talatynie, w Barciszowicach i w Babotłukach, nie szczędził zaś mianowicie ani panny Odwarnickiej, ani pani Podborskiej, ani pani Cybulnickiej, ani pani Kołdunowiczowej, ani ich małżonków, ani państwa Łagoszewskich, ani p. Stępeckiego wraz z jego synem, ani nikogo. Panna Róża słuchała go z rozkoszą i uzupełniała jego złośliwe spostrzeżenia jeszcze złośliwszemi, które porobiła była, znając oddawna całą okolicę. Brano tedy na fundusz „białe“ stronnictwo, do którego po największej części należały wszystkie wyżwymienione osoby, co sprawiało wielką przyjemność całej rodzinie, ale nikomu tyle, co pannie Róży i panu Arturowi. Oto już mamy jeden warunek zgodności uczuć.
Powtóre, „książę“ był demokratą, ale w gruncie widać było, że się czuje księciem. Panna Róża także była demokratką (bo papa i Wicuś należeli do obozu czerwonego), ale w gruncie widać było, że się czuje Kacprowską, urodzoną z Mohoryczewskiej. To obopólne samopoznanie było jakoby drugim węzłem, przeznaczonym do skojarzenia dwóch dusz wybranych, zwłaszcza gdy książę zdawał się mieć wysokie wyobrażenie o historycznych zasługach i wielkim blasku starożytnej rodziny Kacprowskich. W istocie, szafirowy pince-nez nie pomógł mu i w tym wypadku do dokładniejszego widzenia rzeczy, czarne oczy panny Róży przeszyły ich były obydwóch na wylot, to jest przeszyły pince-nez i pana Artura. Cewkowice zaczęły mu imponować. Jeszcze pierwszej nocy po swojem przybyciu pisał do mnie, że znajduje się „w jednym z najbardziej dystyngwowanych domów wschodniej Galicyi, w domu, en effet, bardzo dystyngwowanym, tak, że zdaje mu się, iż jest w Warszawie“. Dowodzi to, jak nieużytecznym może być pince-nez, przez który przeszło spojrzenie czarnych, albo choćby ciemno — piwnych oczu.
Jeżeli pan Artur przyznawał tyle dystynkcyi Cewkowicom, to Cewkowice przyznawały mu jej jeszcze więcej. Nie można było być bardziej księciem, niż książe A. C. Najmniejsza wątpliwość, najmniejsze podejrzenie pod tym względem nie powstało w Cewkowicach. P. Artur opowiedział p. Melitonowi i p. Wincentemu od niechcenia cały swój rodowód, reszta familii dowiedziała go się w parę godzin później, i uwierzyłaby była raczej, że Cewkowice leżą w Ameryce południowej, aniżeli że książę A. C. nie jest księciem Czetwertyńskim. Z wielkiem tedy zadowoleniem państwo Kacprowscy spostrzegli, że Róża zrobiła wrażenie na księciu; co się zaś tyczy hr. Cypryana, nie wątpił on ani na chwilę, że książę zrobił wielkie wrażenie na Róży. I ja mam pewne powody, ażeby przypuszczać to samo. Dosyć, że w okolicy Cybulowa panowało w tej chwili najzupełniejsze ukontentowanie, i tylko serce pana Artura było widownią walk i cierpień, z któremi zapoznamy się w następujących rozdziałach, z obecnego tę jednę wyciągając naukę, iż nic wolno bezkarnie "podobać się grubo" wielu wdowom, mężatkom i pannom, albowiem w końcu jedna pomści się za wszystkie, a wówczas powiedzą, że trafiła kosa na kamień.




ROZDZIAŁ XIII,

w którym bohater tej powieści kocha się, wzdycha, jeździ konno, i wykonuje różne inne dzieła, do zawodu rycerskiego i bohaterskiego należące.

Zostawiliśmy pana Artura w oknie gościnnego pokoju w Cewkowicach, gdzie, jak mówiliśmy, próbował dumać, łamiąc się z psychologicznemi trudnościami tej operacyi. Przekonawszy się, że usiłowania jego są płonne, wziął na głowę elegancki, lekki Panama i udał się do ogrodu, by się przyłączyć do panien. Po drodze, może w skutek ruchu ułatwiającego mózgowi „wydzielanie myśli“, dumania jego poczęły układać się w wyraźniejsze formy. Stanęło mu jasno przed oczyma, że panna Róża jest najpiękniejszym kwiatem na tej oazie Cewkowickiej, którą odkrył wśród pustyni, zwanej Galicyą. I oto on, jak wielbłąd — nie, nie jak wielbłąd, jak podróżny na wielbłądzie, przebiegając pustynię i zoczywszy ten jej kwiat cudowny, zapragnął posiąść go, zerwać, wziąć z sobą i puścić się dalej w podróż, pełną trudów i niebezpieczeństw. Przyznacie państwo, że myśl ta była pełną poezyi — dlatego też pan Artur postanowił sobie tego jeszcze wieczora ułożyć ją w piękne, francuzkie albo polskie rymy, które miał następnie wpisać do albumu panny Róży. Tymczasem zaś ponieważ rymy nie były jeszcze gotowe, przedsięwziął on sobie przystąpić do taktycznych szczegółów tego wielkiego strategicznego planu, zawartego w projektowanym poemacie. Należało przedewszystkiem posiąść kwiat, t. j. zdobyć serce panny Róży. Dla zwycięzcy w tylu bitwach, wygranych już nawet na gruncie galicyjskim po parotygodniowej zaledwie kampanii, nie powinno to było być rzeczą trudną. Ale jakżeż się rozgniewał pan Artur sam na siebie, gdy spostrzegł, że zapomina języka w gębie, skoro zbliży się do panny Róży! On, co nigdy nie był w ambarasie, od czego zacząć rozmowę w towarzystwie młodych i pięknych kobiet, teraz tracił wszelką fantazyę i był nieśmiałym jak student! Zdawało mu się, że gdyby tylko na jednę, małą chwilkę zostawiono go sam na sam z panną Różą, odzyskałby zwykłą swadę i kilkoma śmiałemi manewrami zająłby pozycyę, której posiadanie stało się dla niego naglącą koniecznością — tak naglącą, że byłby chętnie oddał nietylko swój tytuł i swój majątek na Białej Rusi, ale wszystko co miał i mieć mógł na przyszłość, za dobre powodzenie w tej jednej sprawie. Ale najprzód panna Róża nigdy prawie nie była sama, a potem, choć jak n. p. teraz w ogrodzie, odeszła na chwilę panna Melania i zostawiła siostrę w altanie z panem Arturem, fantazya jego jakoś nie wracała. Był zaledwie w stanie mówić o obojętnych przedmiotach, gdy była w towarzystwie — teraz, gdy był z nią sam na sam, i gdy jej spojrzał w oczy, mięszał się, nie mógł wyjąknąć słowa. Czy panna Róża mięszała się także, tego nie wiem, wiem tylko, że spuszczała oczy na dół i bawiła się wachlarzem, póki nie wróciła panna Melania. Wówczas zaczynano znowu mówić o wielkiem gorącu, którego można się spodziewać w południe, i o innych podobnych przedmiotach — pan Artur okazywał się znowu pełnym werwy i elegancyi, ale uczucia, przejmujące jego serce, nie mogły znaleźć sposobności objawienia się, trywialna rozmowa deptała po nich nielitościwie, i każde słowo obojętne, chłodne, które padało z ust panny Róży, panny Melanii, albo jego własnych, bolało naszego bohatera tak mocno, jak gdyby było grubym trzonkiem od miotły w ręku cucyglerów, zamkniętych w kozie błotni czańskiej. Ale wszystko to było jeszcze niczem wobec cierpień, które czekały pana Artura. Panna Melania, rozbierając zalety i wady okolicy Cewkowickiej ze stanowiska pięknych i romantycznych widoków, zrobiła uwagę, że brak rzeki, stawu albo jeziora sprawia pewną jednostajność w tym krajobrazie. Na to odezwał się pan Artur:
— Ach, masz pani słuszność, woda niezbędną jest w pejsażu. Nigdy nie może jej być za wiele. Matka moja posiada w Inflantach zamek, tuż nad jeziorem Pskowskiem, dokoła prawie oblany jego zielonemi falami. Zamek stoi na skale, wśród ogromnego lasu dębów, lip i kasztanów, z jednej strony ciągną się niezmierzone okiem łany pszenicy, a z drugiej strony wzrok nadaremnie szuka czego innego, oprócz gładkiej powierzchni jeziora, po której mkną łódki rybackie ze swemi białemi jak śnieg żaglami. (NB. Hrabia Cypryan byłby tu dwa razy złapał pana Artura, bo w Inflantach, nad Pskowskiem jeziorem, za zimno jest na lasy kasztanów i na łany pszenicy).
— Ach, to musi być przecudne — zakwiliła w smętnej ekstazie panna Melania — tyle wody, mój Boże, tyle wody! Ach, jakże pragnęłabym mieszkać nad takiem jeziorem!
— A pani? — zapytał książę, z wielkiem biciem serca, zwracając się ku pannie Róży. Zdawało mu się, że los jego zawisł od tej odpowiedzi.
— Ja — rzekła, namyślając się panna Róża — ja nie jestem tak poetyczną, jak Melańcia, i boję się wody... bo nie umiem pływać.
Nacisk, położony na wyrazy: „poetyczna“ i „pływać“, wskazywał dla każdego nieuprzedzonego, że panna Róża nie jest zadowoloną z umysłowego kierunku swej siostry, i że go uważa może za przybraną maskę, za sposób przypodobania się księciu A. C. lub coś podobnego. Panna Melania, nie zmieniając swojej smętnej postawy, spojrzała też z ukosa na siostrę z wyrazem, dość mało licującym ze zwykłą jej apatyą i melancholią. Ale zakochani mają oczy a nie widzą, mają uszy a nie słyszą. Książę nie zrozumiał tedy tego małego zajścia między rodzeństwem. Wziął on słowa panny Róży do siebie. Wzmianka o pływaniu wydała mu się jak gdyby złośliwą aluzyą do znanych nam po części specyalnych jego zdolności... Okropna myśl, że panna Róża przeniknęła go na wskróś i poznała się na nim lepiej, niż reszta rodziny, powstała w jego sercu. Zbladł więc mocno, i gdy obydwie panny, wymieniwszy nader spiczaste spojrzenia między sobą, spojrzały z kolei na niego, był tak zmienionym, że panna Melania i panna Róża zerwały się ze swoich miejsc i zawołały pełne trwogi:
— Na miłość Boga! Co księciu?
Książę ochłonął. Panna Róża nazywała go księciem, w chwili mocnego wzruszenia! Wierzyła tedy, że jest księciem. Ale nie chciała mieszkać w zamku nad Pskowskiem jeziorem, między kasztanami i łanami pszenicy: nie czuła tedy najmniejszej sympatyi dla niego. To było okropne, pognębiające. Książę westchnął i zwiesił głowę na piersi.
— Księciu zrobiło się niedobrze? — pytała dalej troskliwie panna Róża.
— Nie, pani, dziękuję — rzekł machając ręką — nic mi nie jest. Tylko jedno czarne, straszne wspomnienie przeszło mi przez myśl w tej chwili, i musiałem zapewne zblednąć....
Panna Melania utopiła wzrok pełen słodyczy i niewysłowionej tęsknoty w szafirowy pince-nez księcia, a panna Róża, zerkając na nią z ukosa, poczęła z wielkiem współczuciem wypytywać się, jakiego rodzaju wspomnienie tak boleśnie dotknęło duszę książęcą?
— Ach, pani! Lat temu czternaście, kiedy jeszcze byłem małem dziecięciem, w zielonych wodach owego jeziora, o którem paniom mówiłem, utonął....
— Boże! kto utonął? — zapytały znowu razem obydwie panie.
— Mój ojciec, książę Artur Świętopełk Czetwertyński!
I młody książę Artur poświęcił łzę uczucia synowskiego staremu księciu Arturowi, ojcu swemu, a obydwie panny westchnęły głęboko i każda z nich uroniła także po parę łez nad tym smutnym wypadkiem, albowiem kobiety mają serca anielskie i każda prawdziwa boleść porusza je do głębi. Płakano tedy, i serdecznie płakano w altance ogrodu cewkowickiego, w sierpniu 1863 roku — płakał pan Artur Kukielski i płakały dwie panny Kacprowskie nad tragicznym zgonem księcia Artura Czetwertyńskiego, który czternaście lat temu miał się utopić w jeziorze Pskowskiem. Następnie udano się na śniadanie.
Panu Arturowi było trochę, ale trochę tylko lżej na sercu. O ile mógł sądzić, panna Róża nie żywiła szczególnej sympatyi ku niemu, ale widocznie miała serce czułe i zdolne do uczuć głębokich. Mianowicie tragiczność zdawała się działać mocno na jej umysł. Pan Artur wnosił tak z trwogi, którą objawiła, gdy był blizkim zemdlenia, i że współczucia jej nakoniec dla synowskiego jego zmartwienia. Zdawało się tedy p. Arturowi, że gdyby tylko czemprędzej znalazł się w jakiem nader tragicznem położeniu, sympatye panny Róży zwróciłyby się wprost ku niemu. Gdyby mógł np. zachorować bardzo mocno, albo być rannym, albo coś podobnego? Pan Artur wytężał całą swoją fantazyę w tym kierunku, choć bez wielkiego skutku. Był już prawie zdecydowanym skoczyć z okna, i złamać nogę — ale przedsięwzięcie to, zbyt hazardowne, napełniało go oprócz tego wstrętem, jako rzecz wcale nieromantyczna. Potrzeba było znaleźć coś innego — ale co? Szczęściem los przyszedł w pomoc panu Arturowi, ten los, na który często tak niesłusznie narzekamy!
Po obiedzie, który tego dnia odbył się nieco wcześniej, niż onegdaj, zaproponowano spacer. Panie miały jechać powozem, panowie wierzchem. Pan Meliton, zwracając się do p. Artura, wyraził przypuszczenie, że zapewne jako major i kawalerzysta z profesyi, musi lubić jazdę konną. Pan Artur, który już kilka razy, od czasu jak był w Cewkowicach, objawił był jak największą pogardę dla wszelkiej piechoty, i jak największe uwielbienie dla kawaleryi, i który zresztą jako sportsman z urodzenia musiał przepadać za końmi, czuł jednakowoż jakieś zgryzoty sumienia wobec tej propozycyi, nie wiedział bowiem , czy szlachcic nie ma przypadkiem znarowionych koni, a wiedział za to bardzo dobrze, że wszystkie jego poprzednie próby w zawodzie kawaleryjskim wypadały na niekorzyść jego reputacyi pod tym względem. Raz nawet, gdy wypadła potrzeba odwrotu przed przewżającemi siłami moskiewskiemi, i gdy cały pluton jego dawszy koniom ostrogi, pocwałował ku własnemu oddziałowi, jakimś dziwnym trafem koń p. Artura przybiegł do obozu osobno, a jeździec zjawił się piechotą, ale — muszę mu oddać tę sprawiedliwość — zjawił się prawie jednocześnie z koniem. Wszystkie te skrupuły rozwiały się jednak wobec myśli, że potrzeba mu koniecznie tragicznego wypadku. Szczęście służyło mu przytem, bo panie wyjechały naprzód, i nie mogły być świadkami niepowodzenia, bez którego się rzeczywiście nie obeszło, z powodu, że pan Artur siadając na starego kasztana pana Kacprowskiego, zapomiał zebrać poprzednio cugle w lewą rękę, co się zresztą w kawaleryi narodowej nieraz wydarzyło. Kasztan nie czując, by go kto trzymał, ruszył z miejsca drobnym kłusem, a ponieważ jeździec, zajęty szukaniem strzemienia dla swojej prawej nogi, nie mógł i wtenczas jeszcze pamiętać o cuglach, więc kasztan rozhulał się na dobre i poleciał na wieś galopem, ku wielkiemu zdziwieniu pana Melitona, p. Wincentego i parobka od koni, którzy nie mogli pojąć, dlaczego książę rozkłada nogi en accent circonflexe i dlaczego trzyma się oburącz siodła, zamiast trzymać konia cuglami. Przed karczmą atoli kasztan namyślił się i stanął nagle, tak go był bowiem nauczył parobek, który go zawsze rano prowadził tędy do wody. Przy tej sposobności pan Artur wyleciał z siodła najprzód na szyję swego bieguna, a następnie na ziemię, ale tak lekko, że nie poniósł żadnego szwanku i tylko jego białe pantalony weszły w niemiłą styczność z różnemi nieczystościami, których nigdy nie brak przed karczmą. Przy pomocy arendarza i kilku włościan, pan major dosiadł napowrót swego wierzchowca, a gdy tymczasem dopędzili go już byli pan Meliton z panem Wincentym, ruszono dalej. Książę, dla zatarcia złego wrażenia, sprawionego tem niefortunnem pierwszem début kawaleryi narodowej w Cewkowicach, narzekał, że podczas powstania odzwyczaił się zupełnie od jeżdżenia na angielskiem siodle, a potem, że zgubił swój pince-nez i nie mógł znaleźć cugli. Zresztą w ogóle kasztanowate konie mają najwięcej narowów, niechaj tedy nikt się nie gorszy ucieczką kasztana z p. Arturem.
Spacer odbył się bez żadnych dalszych wypadków, któreby mogły interesować amatora sportu. Dla ciekawych czytelników będzie natomiast uwagi godnem, że jeźdzcy nasi, przejeżdżając poprzed plebanią, spostrzegli na ganku tejże oprócz księdza, księdzowej i dwóch panien księdzówien, trzech czy czterech mężczyzn w brunatnych świtkach z grubego sukna, w niebieskich szarawarach, wysokich butach i okrągłych baranich czapkach z czerwonemi denkami. Mężczyźni ci palili tytoń z fajeczek na krótkich cybuchach, i gawędzili z księdzem, z księdzową i pannami. Nie było wątpliwości, że to są „cucyglery“, kostiumy i miny zdradzały ich aż nadto. Że się znajdowali u księdza, to było specyalnością czysto cewkowicką. W dworze cewkowickim bowiem, jako w głównem siedlisku czerwonej demokratycznej partyi, przyjmowano bardzo dobrze takich tylko cucygierów, którzy byli książętami, hrabiami, albo przynajmniej karmazynowymi szlachcicami, wszystkich innych uważano za Kanonenfutter, zostających na żołdzie „białych“, i nie dawano im jeść nawet tyle, co panu komisarzowi lub pannie służącej. Otóż wiara nasza w powstaniu obdarzona była prawdziwie partyzanckim zmysłem co do środków zabezpieczenia się od głodu. Cucyglery pana Kacprowskiego zapoznali się z księdzem Ilczyszynem i powoli z dworu emigrowali wszyscy na plebanię, gdzie doznawali najerdeczniejszej gościnności i gdzie pani Ilczyszynowa, z domu Moboryczewska, mając mniej słabe nerwy od swojej kuzynki, pani Kacprowskiej, pilnowała lepiej kuchni i uważała za swój obowiązek tuczyć „Polaków“ jak na zarżnięcie. Należy dodać, że ci „Polaki“ byli wszyscy z Ukrainy, śpiewali ruskie piosnki bardzo ładne, marzyli o Kozaczyźnie, o czerwonych buńczukach, o hetmanach z czaple mi piórami, i nakoniec „wyznawali zasady demokratyczne“ tak głośno, że Dziennik Lwowski miałby z nich był wielką pociechę, gdyby już żył w tych czasach.
Pan Meliton i p. Wincenty, odpowiadając na ukłon ks. Ilczyszyna i całego jego towarzystwa, nie spostrzegli, że książę zmieszał się mocno i szybko odwrócił twarz w przeciwną stronę, pociskając kasztana piętami, ażeby go przynaglić do szybszego kroku, co jednakże zostało bezskutecznem. Natomiast zadziwiło ich, dlaczego jeden z cucyglerów zerwał się ze schodków na ganku, na których siedział, i z wielce nasrożoną miną spojrzał na jadących.
Był to nasz znajomy z Błotniczan i Zabuża, pan Kwaskowski.
Widok tego jasnowłosego ucznia Eskulapa i Marsa, tak dobrze zapisanego w sercu i w albumie panny Katarzyny Odwarnickiej w Błotniczanach, musiał zaniepokoić pana Artura, który podczas owej sceny w ogrodzie zabużańskim mógł nabyć przekonania, że Kijowianie dzisiejsi bywają niemniej gwałtownego i burzliwego temperamentu, jak niegdyś Chmielniczeńko, Doroszeńko albo Mazepa. Ponieważ było ich aż czterech w Cewkowicach, i mieli przewagę liczebną po swojej stronie, więc bohaterowi naszemu patrzały się jakieś Pilawce albo Żółte Wody w miniaturze, i jako rezultat tej nowej domowej wojny uśmiechała mu się perspektywa, pełna spis kozackich, szubienic, palów, albo przynajmniej nahajek.
Przez małą chwilę — wszak sam Achilles miewał podobnoś chwile, w których mu miękło serce, i sam naczelny redaktor demokracyi narodowej miał zadrżeć ze zgrozy i rozpaczy, gdy go za udział w jakimś fakelcugu zamykano na całych pięć dni, tudzież pięć nocy, w strasznych murach c. k. sądu powiatowego przy ulicy Krzywej — przez małą chwilę tedy bohater mój pieścił się ponętną myślą, że stary kasztanek pana Kacprowskiego, podpędzony szpicrutem, zdobyłby się może na parę susów ognistych i uniósłby go może w całości z pośród grożących mu niebezpieczeństw. Ale kasztanek mógł także wierzgnąć, zamiast ruszyć z kopyta, a pan Artur, który niegdyś w bawialnym pokoju pani Szeliszczyńskiej i w oczach kapitana Kwaternickiego na czele swojej brygady konnej jednym pędem rozbił dwa czworoboki piechoty, i zagwoździł dwa działa, mógłby był teraz na pośmiewisko czterech spieszonych kozaków powtórzyć ten manewr hippiczny, dopiero co szczęśliwie wykonany przed karczmą cewkowicką. Zważywszy to wszystko, i przekonawszy się zresztą, że nikt go nie ściga, p. Artur postanowił stawić się ostro swoim przeciwnikom, i jechał dalej stępem między p. Melitonem i p. Wincentym, gubiąc naprzemian to prawe, to lewe strzemię, stósownie do tego, z której strony kasztanek opędzał głową trapiące go nielitościwie muchy.
Raz tylko, gdy jedna z tych obmierzłych istot obrała sobie pęcinę kasztanka za przedmiot swojej zjadliwości, ten ostatni zatrzymał się nagle, szarpnął mocno cuglami i wyrwawszy je z rąk panu Arturowi, wyrugował muchę z jej siedliska a księcia A. C. z siodła. Ale ponieważ to było już koło samej bramy, więc książę skończył spacer piechotą, i dzięki swej niezrównanej wymowie, przekonał potem obydwu panów Kacprowskich, że kasztan spłoszony przez wylatującego naprzeciw jeźdzców Biżuczka, wspiął się, wziął głowę między nogi i następnie nagłem rzuceniem się w bok uczynił panu Arturowi dalszy pobyt w siodle tak niemiłym, że tenże wolał zleźć dobrowolnie na ziemię.
Pan Artur udał się natychmiast do swego pokoju na górę, po części dla zmienienia swej garderoby, a poczęści, ażeby zastanowić się nad swojem położeniem, i obmyślić dalszy plan kapanii.
Nie wątpił on ani na chwilę, że pan Władysław Kwaskowski wystąpi zaczepnie, i że tragiczne położenie, którego sobie życzył rano dla zwrócenia sympatyj panny Róży ku swojej osobie, spadnie teraz bez względu na to, czy go sobie życzy, czy nie.
Należało korzystać z okoliczności, o ile było można. Wobec tragicznej sytuacyi, należało przybrać także twarz i postawę tragiczną. Pan Artur stanął przed zwierciadłem, i jednym ruchem ręki nadał fryzurze swojej wdzięk interesującego, tragicznego nieładu. Potem wyciągnął jeden koniec krawatki, ażeby był cokolwiek dłuższym od drugiego, i zmarszczył czoło o tyle, o ile to nie ujmowało jego rysom piękności. Po tych przygotowaniach, przystąpił do tłumoka i wyjął z niego ogromny sześciostrzafowy Lefaucheux, o kolbie ze słoniowej kości, wraz z piękną juchtową torebką i paskiem. Opasawszy się tym groźnym przyborem, pan Artur miał jeszcze czas zaglądnąć do zwierciadła, by się przekonać, czy rewolwer wystaje z pod tużurka, i czy obecność tego instrumentu uzupełnia należycie jego desperacką powierzchowność, gdy nagle ciężkie kroki dały się słyszeć na schodach i drzwi otworzyły się z większym łoskotem, niż tego wymaga dobre savoir-vivre.
Pan Artur obrócił się i ujrzał przed sobą parę ogromnych juchtowych butów, ponad któremi piętrzyła się ku sufitowi postać tak barczysta, koścista i silna, że na jej widok można było wierzyć w egzystencyę owych cetnarowych kirysów, szyszaków, naramienników i golenic, owych dwuręcznych mieczów i kilkosążniowych kopij, o których piszą archeologowie. Postać ta kończyła się pod samym sufitem głową o silnie wystającem czole, o potężnie markowanych rysach twarzy i o kilku głębokich bliznach w różnych okolicach czaszki, policzków i nosa.
— Jan Wara, czy tutaj? — zapytał właściciel tej pięciołokciowej postaci akcentem, po którym nawet głuchy poznałby Żmudzina. Pan Artur spojrzał na brunatną świtkę i na niebieskie szarawary przybysza, i domyślił się, że to jest jeden z gości księdza Ilczyszyna, oczywiście jakiś gimejne od Wołyńców albo Ukraińców, jakiś na pół dziki egzemplarz z dawniejszej emigracyi, wychowany najprzód między niedźwiedziami gdzieś u granic Kurlandyi, a potem między Wołochami albo Arnautami w Bałkanie.
— Znajdujesz się pan wobec majora Jana Wary, od sztabu IX. oddziału — odparł majestatycznie pan Artur.
— Furda, braciaszku? — zaśpiewał znowu olbrzym ze żmudzka, tonem jowialnie perswadującym. — Nie mam interesu do żadnego majora, ale do takiego jednego kpa, braciaszku, który obmawia kobiety, a chowa się za krynolinę, kiedy kręto, braciaszku. — Żmudzin rozglądał się spokojnie po pokoju, jak gdyby się chciał przekonać, czy oprócz tego jednego „kpa“, niema tam jakiego drugiego — ażeby przypadkiem nie było pomyłki.
— Mój panie, ta zuchwałość.... — rzekł pan major groźnie.
— Ale furda, braciaszku! — powtórzył wielkolud z tą samą niesłychaną łagodnością w głosie, przystępując bliżej, podczas gdy pan Artur cofał się w stronę okna i trzymał prawą rękę na torebce z rewolwerem. — Nie traćmy czasu braciaszku! Prosta rzecz, jesteś padlec, widzisz braciaszku! obmówiłeś narzeczoną Kwaskowskiego i nie dałeś mu satysfakcyi. No i tak! Prosta rzecz, że się należy połamać ci kości, widzisz braciaszku!
Tu głos Żmudzina stał się był coraz łagodniejszym, prawie pieszczotliwym, ale ostatnie jego słowa, połączone były z giestem, wobec którego pan Artur począł żałować, iż miał okno na pierwszem piętrze, a nie na dole. W pomięszaniu swojem dobył rewolweru, i obrócił lufę ku wielkoludowi.
— Ale furda, braciaszku! — zawołał ten ostatni, ciągle takim tonem, jak gdyby chciał pocieszać pana Artura, podczas gdy dwoma palcami lewej ręki przytrzymywał mu obydwie dłonie, a drugą ręką wszedł bez wszelkiej trudności w posiadanie rewolweru. — Prosta rzecz, mógłbym cię wyrzucić przez okno, albo zadusić jak wróbla (tu głos Żmudzina miał w sobie niejako wyraz onej macierzyńskiej czułości, przedstawiającej dziecku, że nie potrzeba ruszać świecy, bo piecze), ale no widzisz, Kwaskowski przysłał mnie tu po co innego. To zuch chłopak, u niego więcej honoru, niż u ciebie, widzisz braciaszku, perfum i pomady. On się będzie bił z tobą, i prosił mnie na sekundanta. Możecie wziąć urlop, ty od sztabu, on od swego szwadronu, i pojedziecie obydwa do pierwszego obozu, a tam razem z sekundantami pójdziecie na pierwszy ogień w tyraliery. Kogo pierwej Moskale zastrzelą, ten przegrał sprawę, i kwita! A co, braciaszku?
Pan Artur usiłował odzyskać swoją przytomność, która mu się była gdzieś zawieruszyła tak dalece, że nie rozumiał ani słowa z całej mowy Litwina. Ruszał tylko ramionami i patrzył ku drzwiom, przez które lada chwila miał się pojawić lokaj, by go prosić na herbatę. Nadzieja ta nie ziściła się jednak tak prędko, a tymczasem Żmudzin, rozwaliwszy się wygodnie na łóżku, przeznaczonem dla księcia, bawił się jego rewolwerem i czekał cierpliwie na odpowiedź.
Pan Artur miał czas ochłonąć z pierwszych, niejasnych swoich wrażeń, i zdać sobie sprawę z istotnego stanu rzeczy. Wielkolud nie miał widocznie stałego zamiaru zgruchotać mu kości, ani wyrzucić go przez okno. To było pocieszającem. Przychodził ze strony Kwaskowskiego, jako sekundant. To było wprawdzie mniej pocieszającem, ale prowadziło do dyplomatycznych rokowań, do szukania sekundanta dla siebie, do tragicznej sytuacyi, do sympatyi panny Róży nakoniec. Pan Artur stopniowo odzyskiwał najprzód naturalne ciepło w swoich członkach, potem uczucie swojej książęcości, a na ostatku czuł się już prawie — majorem, człowiekiem rycerskiego zawodu.
— Dobrze — odezwał się po kilku minutach namysłu — postaram się także o sekundanta, i panowie ułożycie tę rzecz między sobą. Kogo mam przyjemność?.....
— Jestem Jan Chrzciciel Wyksztkiłło, rotmistrz w armii Koszuta z 1849 roku, potem bimbaszi w wojsku sułtańskiem, potem major w legionach Garibaldego, potem dowódzca batalionu w armii Zjednoczonych Stanów Północnej Ameryki, a obecnie żołnierz polski braciaszku, nie major, nie major — odstąpić! braciaszku — zakończył Żmudzin, zatrzymując poruszeniem ręki pana Artura, który słysząc różnorodne tytuły militarne wielkoluda, z koleżeńską kurtoazyą przysuwał się, by mu podać dłoń do uściśnienia.
— No — rzekł podnosząc się i wychodząc pan Jan Chrzciciel Wyksztkiłło — czekam na twego sekundanta, na plebanii! — Za chwilę słychać było znowu ciężki krok schodzącego tą razą ze schodów wielkoluda, i gdyby pan Artur miał był ochotę pójść za nim, byłby słyszał następujący monolog, śpiewany ze żmudzka:
— Nie major, nie major, furda braciaszku! To mi sztabowiec, braciaszku! Tfu, wstyd, pożal się panie Boże, braciaszku! — Koniec tego monologu stanowiła dziwna mięszanina najenergiczniejszych wykrzykników madiarskich, angielskich i tureckich, których Jan Chrzciciel Wyksztkiłło pozbierał był prawdziwą antologię podczas swojej służby w Węgrzech, w Turcyi i w Ameryce. Nawiasem powiedziawszy, najbezbożniejszemi z nich były rzymsko-katolickie, węgierskie — mniej gorszące były protestanckie, angielskie, a muzułmańskie wobec tamtych mogły uchodzić prawie za modlitwę.
Czy potrzebuję opowiadać, że pan Artur tego wieczora, przy herbacie, rozrzewnił płeć piękną a zaniepokoił brzydką, swoją dramatyczną postawą i tragicznością ruchów, spojrzeń i rozmów swoich? Że po herbacie miał drugą konferencyę w cztery oczy z panem Wincentym, poczem udał się na górę, do siebie, w celu pisania listów, jak mówił wszem wobec i każdemu z osobna? Że zaraz potem, panna Melania i panna Róża, udawszy się do pokoju pana Wincentego usilnemi naleganiami z małomownych ust jego wydobyły, urywkowe wzmianki, że zanosi się na śmiertelny pojedynek między panem Arturem, a jakimś ludożercą, i że pan Wincenty ma sekundować księciu? Że następnie panna Melania i panna Róża płakały długo i rzewnie na balkonie, i że w nocy śnił im się książę A. C. na marach, z piersią przeszytą dziewiętnastoma kulami, i z głową odrąbaną od tułowa? Że nazajutrz rano panna Róża oświadczyła panu Wincentemu, iż byłby największym niezdarą, gdyby rozlewu krwi bratniej nie powstrzymał, i że pan Meliton w skutek nalegań pani Kacprowskiej zrobił wizytę księdzu proboszczowi, by ugłaskać ludożercę, grożącego żywotowi książęcemu? Że ludożerca wraz z trzema kolegami swoimi nie chciał słuchać pana Melitona, i że całe to barbarzyńskie towarzystwo przy jego odejściu śpiewało chórem:

„I czechryński zna starosta
Jak od rusej stronić kosy! itd.“

Ale nie uprzedzajmy przyszłego rozdziału, do którego należą bliższe szczegóły rycerskich i miłośnych spraw naszego bohatera.




ROZDZIAŁ XIV,

w którym wszystko idzie jak z płatka, poczem posłaniec udaje się do miasta po angielski plaster.

Oprócz Biżuczka, z natury swej nie ciekawego, cała inteligencya cewkowicka wiedziała nazajutrz rano, gdy pan Wincenty udał się na probostwo, iż poszedł układać się z panem Wyksztkiłłem o warunki, pod którymi miała odbyć się krwawa walka między księciem A. C. a p. Władysławem Kwaskowskim. Pan Wincenty wyglądał przy tej sposobności jeszcze poważniej niż zwykle, nawet wszechsekretarz demokracyi lwowskiej, gdy wykrochmalony w całej swojej dwułokciowej długości zajmuje na trybunie miejsce obok demokratycznego wszechprezesa, nie ma bardziej uroczystego wejrzenia, aniżeli je miał tego dnia jedyny męzki potomek rodu Kacprowskich. Książe A. C. zwierzył mu się był bowiem, że właściwie cała sprawa z Kwaskowskim pozornie tylko tyczy się wcale „niewinnego“ zresztą żartu, co do sympatyi panny Katarzyny Odwarnickiej dla powstańców — w gruncie zaś, jest to tylko druga poprawna edycya pojedynku hr. Grabowskiego ze Stefanem Borowskim. Książę był solą w oku „białym“ i chodziło im o to, ażeby go sprzątnąć jakimkolwiek sposobem, dlatego to podsunęli mu awanturę z Kwaskowskim, który strzela z pistoletu lepiej od ś. p. Kuszla.
Po tem wyjaśnieniu pan Wincenty zrozumiał, że przyszłość ojczyzny zawisła od tego, by nie dopuścił do pojedynku na broń palną między księciem a nasłanym na niego mordercą. Ale im bardziej stanowczo wyrażał się w tej mierze p. Wincenty, tem energiczniej oświadczał się książę, że chce się strzelać z Kwaskowskim, i to nie inaczej, jak na trzy kroki. P. Wincenty protestował, klękał, błagał, nic nie pomagało, nakoniec wyrzekł, że wybór broni należy do strony wyzwanej, i że on jako sekundant po prostu nie pozwoli, ażeby się książę strzelał. Mimo tego wszystkiego, książę spisał w obecności p. Melitona i pana Wincentego formalny testament, dołączył do niego, w celu ewentualnego sprawdzenia tożsamości osoby, swój moskiewski paszport, i dokumenta te oddał do przechowania p. Kacprowskiemu w dowód nieograniczonego zaufania ku temu zacnemu obywatelowi. Sam p. Meliton, jakkolwiek człowiek dojrzały, i który widział już wiele rzeczy w życiu, nie mógł się wstrzymać od łez, z powodu, że ostatni (tak stało w testamencie), męzki potomek starszej linii książąt Czetwertyńskich tak lekkomyślnie narażał się na śmierć, przekazując dobra swoje matce i siostrze, zaś Rzeczypospolitej Polskiej prawa do wielkiego księztwa Kijowskiego, odziedziczone po Włodzimierzu Wielkim, i po tylu innych przodkach starszego od Welfów i Burbonów swojego rodu.
P. Wincenty poszedł na plebanię, p. Meliton wyjechał konno, by zobaczyć żeńców w polu, a książę w zielonym salonie siedział na niebieskim fotelu, bawiąc się z Biżuczkiem, jak gdyby nie miał wkrótce stanąć do morderczej walki! Dla zwykłego smętu panny Melanii ten dodatkowy smęt przedpojedynkowy był zbyt pognębiającym, dostała tedy migreny i poszła się położyć na wzór pani Kacprowskiej, która dostała była spazmów. Panna Róża dostała jakiegoś ściskania w sercu, ale jako osoba silnego ducha siedziała w zielonym salonie, na niebieskiej kanapie, opodal od p. Artura. Przy niej była panna Władysława, która nie wiedziała, czy ją ma boleć głowa, czy też ma się jej ściskać serce, i trzymała ręce symetrycznie złożone u talii.
Na mocy sercowej swojej afekcyi, panna Róża była także smętną dnia tego i nie robiła złośliwych uwag, a nawet, gdy p. Artur opowiadał o czynach wojennych i o zakrwawionych szkarpetkach pana Łagoszewskiego, uśmiech jej był połowiczny i miał jakiś zakrój bolesny.
— Wielki Boże! — westchnęła nakoniec — tchórze uciekają z pola bitwy i żyją potem spokojnie, a waleczni i dzielni, uszedłszy kulom wrogów, nie są bezpieczni od swoich!
— Co pani chcesz przez to powiedzieć? — zapytał pan Artur, udając niezmierne zdziwienie. Tu panna Róża wstała, zbliżyła się do niego, wzięła jego mężną prawicę w swoje drobne, białe dłonie, i drżącym od wzruszenia głosem rzekła:
— Pan taki zimny, taki spokojny, a wkrótce... Wielki Boże! — I łzy popłynęły z jej pięknych piwnych oczu. Panna Władysława nie miała tu już innego wyboru, więc i jej także popłynęły łzy z oczu, które nie były ani piwne, ani niebieskie.
— Pani mię zadziwiasz!
— Ach, daremnie pan chcesz utaić przedemną swoje postanowienia! Wiem niestety o wszystkiem! Nasłano mordercę, prostego rozbójnika, by ci odebrał życie! (Wielka eksplozya płaczu ze strony panny Róży i panny Władysławy).
— Czy podobna? — zawołał Artur — czyby p. Wincenty?.... Takie rzeczy nie powinno się przecież mówić damom, dość jest przecież czasu, gdy już po wszystkiem, i gdy potrzeba pomyśleć o pogrzebie!
Głośne łkanie napełniło zielony salon, tak, że nawet żelazny książę Artur nie mógł się oprzeć rozrzewnieniu, i gdy panna Róża wyjękła:
— Pan jesteś nielitościwym! — on zawołał w uniesieniu:
— Pani jesteś aniołem! — i bez wszelkiego przygotowania, wbrew dotychczasowej nieśmiałości, mimo obecności nawet panny Władysławy, jakoś mu to tak samo przez się przyszło, że się zsunął z fotelu na kulana i gorącemi pocałunkami okrył obydwie białe dłonie, trzymające ciągle jego prawicę.
— Panie!... Książę!... Panie Arturze! — zawołała panna Róża, i cofając obie dłonie, wzięła w nie chustkę, by obetrzeć łzy z oczu.
— Ach, przebacz, przebacz pani! Ale tylko dobroć takiego anioła może w zbolałem sercu obudzić jeszcze trochę przywiązania do życia! — To mówiąc, książę wstał i przybrał nową, także bardzo dramatyczną postawę.
— Gdyby to było prawdą — mówiła łkając ciągle panna Róża — nie narażałbyś pan życia bez potrzeby!
— Pani, honor tego nieodzownie wymaga!
— Ależ pan masz matkę, siostrę, to powinno być droższem, nawet od honoru!
— Nie pani, nie znam nic droższego nad honor, nawet to święte, rozkoszne a boleśne oraz uczucie, które przechowuję w głębi mego serca, i które... tu p. Artur uciął, bo panna Władysława przypomniała mu głośnem łkaniem, że jest w zielonym salonie. Zaś panna Róża zarumieniła się mocno z powodu objaśniającego komentarza, który do tych słów księcia dodały jego oczy.
— Ponieważ, dzięki niedyskrecyi pana Wincentego, już pani wiesz o wszystkiem, więc ośmielę się jeszcze udać do pani z dwoma małemi prośbami, którym nikt inny nie jest w stanie zadość uczynić, i o których nie chciałbym, by kto inny wiedział, prócz pani! Są to ostatnie prośby tułacza, ginącego zdala od swoich...
Czy mogła panna Róża, wobec takich okoliczności, uczynić co innego, jak udać się z zielonego salonu na ów balkon, z którego niegdyś skręcił kark p. Kryspin Kryspinowski, wielbiciel panny Melanii? W chwili gdy człowiek wisi między życiem lub śmiercią, nie odmawia mu się takiej bagatelki, jak krótka rozmowa na balkonie, podczas gdy druga siostra jest tuż obok, na niebieskiej kanapie w zielonym salonie.
Pierwszą prośbą księcia było, ażeby panna Róża kiedyś, gdy nastaną lepsze czasy, i gdy się sposobność zdarzy, wręczyła lub kazała wręczyć księżnej Aglai z jakichś innych książąt, Czetwertyńskiej, list, zawierający fotografię księcia Artura, jej syna, i pukiel jego czarnych włosów, wraz z synowskiem jego pożegnaniem i uściśnieniami dla siostry.
Tu panna Róża znowu tak się rozpłakała, że długo nie mogła wymówić słowa. Gdy już mogła, prosiła w jak najczulszych wyrazach księcia, przez miłość jego matki i siostry, by się nie dał zabijać. Ale książę uparł się przy swojem i wybierał się na tamten świat tak skwapliwie, jak gdyby pociąg miał odchodzić za dwie minuty, a on bał się spóźnić na kolej.
Nastąpiła druga prośba, a ta opiewała, by panna Róża chciała czasem poświęcić jedno wspomnienie swego anielskiego serca biednemu tułaczowi, gdy zginie daleko od swoich itd. itd.
Nowe łzy, nowe zaklęcia, nowy pospiech na tamten świat i nakoniec: wyjawienie obopólnej wielkiej tajemnicy:
— Kocham, kocham cię nad życie, pierwszą moją i ostatnią miłością, Różo, aniele itd.
— Znamy się tak niedawno! (Rumieniec, czułe spojrzenie, odwrócenie twarzy, jako naturalny wynik dziewiczej skromności).
— Ach, ujrzeć cię raz, jestto pokochać cię na wieki itd. itd.
Zważywszy krótki termin, naznaczony tym wiekom do trwania, trudno było nie wierzyć w dozgonną miłość księcia, a z tego samego powodu niepodobnem było zataić przed nim, iż jest nawzajem kochanym. Jeszcze trochę łez, i potrzeba było wrócić do zielonego salonu. Panna Róża dostała oprócz ściskania w sercu, jeszcze i migreny, ale została przy księciu wraz z panną Władysławą.
Książe był wzorem spokoju, zimnej krwi i gotowości do umierania. Jedna tylko myśl trapiła go od czasu do czasu: Czy przypadkiem p. Wincenty nie pofolguje wobec wielkoluda żmudzkiego, i czy na prawdę nie przyjdzie strzelać się z Kwaskowskim? Albo czy pałasze nie będą zbyt ciężkie i ostre, zwłaszcza, że ci medycy mają szczególny spryt w krajaniu! I czy nie lepiej by było doprawdy zgodzić się na tyralierkę z Moskalami — w drodze do obozu mogą przecież zajść różne przeszkody — brak podwód, choroba, żandarmerya itp.
Po całej godzinie oczekiwania ujrzano nakoniec pana Wincentego. Był on niezmiernie zadowolony z rezultatu swojej konferencyi z Wyksztkiłłem, i w skutek tego mówił więcej i prędzej niż zwykle. Gdyby nie ta nader sprzyjająca okoliczność, dotychczas nie wiedzianoby, jak się skończyła konferencya, chociaż sześć lat upłynęło już od tego czasu. P. Wincenty nie zwykł był na godzinę wymawiać więcej niż jedną sylabę, jeżeli zachodziło coś tak nadzwyczajnego, jak w tym wypadku — łatwo tedy można obliczyć, że potrzebowałby tak coś około półtora stulecia, nimby ukończył dłuższe jakie opowiadanie. Ale tym razem, zacząwszy w południe, o zachodzie słońca powiedział już był wszystko, oprócz niektórych pomniejszych szczegółów, które dodał nazajutrz rano. Zważywszy, że obowiązek mój powieściopisarski nie pozwala mi nawet i tak długo nadużywać cierpliwości moich czytelników, więc proszę, by łaskawie przypuścili, że ośmnaście godzin upłynęło od powrotu p. Wincentego z plebanii, i opowiem im od razu wszystko, co o tej porze wiedział już p. Artur, a wraz z nim całe Cewkowice.
Wyksztkiłło z początku nie chciał zrzec się pierwszej myśli swojej, t. j. by obydwaj przeciwnicy wraz z sekundantami udali się do obozu, i by rozstrzygnięcie sporu poruczyli kulom moskiewskim. Ale p. Wincenty udowodnił jasno jak na dłoni, że najpierw on, Wincenty Kacprowski, dla dobra ojczyzny musi koniecznie zostać w Cewkowicach, albowiem „biali“ czekają tylko jego wyjazdu, by odmówić wszelkiego wsparcia powstaniu ze strony Galicyi. Co do p. Artura, niepodobna mu było oddalać się bez wiedzy i pozwolenia przełożonych, a ci nie zgodziliby się nigdy na to, ażeby osłabiać siły, przeznaczone do „szachowania“ Moskwy z tej strony.
Pobity na tem polu, Wyksztkiłło proponował najprzód jakiś pojedynek amerykański, polegający na tem, że każdy z przeciwników o pięćdziesiąt kroków od drugiego miał usiąść na beczułce, napełnionej prochem. W beczułce miał być wywiercony mały otwór, przez który przetkanoby lont, na jednym końcu zatlony. Oczywista rzecz, że kto pierwej wyleci w powietrze, ten przegrał sprawę i może zgłosić się z rekursem u św. Piotra. Ma się rozumieć, że p. Wincenty ani słyszeć nie chciał o podobnym eksperymencie pyrotechnicznym, i że nakoniec sam Wyksztkiłło przyznał, iż szkoda takiej ilości prochu dla tak „głupiej“ sprawy. P. Wincenty ze zręcznością prawdziwego dyplomaty podchwycił ten wyraz, i wojując nim ciągle, odparł wszystkie dalsze propozycye Wyksztkiłły co do różnych sposobów pojedynkowania się na pistolety. Ostatecznie tedy zgodzono się na pałasze, warując z góry, iż nie wolno używać tej broni do pchnięcia, i że walka ma ustać, skoro jeden z zapaśników ranionym będzie do krwi.
Zważywszy, że w całej okolicy, oprócz nożów kuchennych nie znajdowała się żadna broń sieczna, i że tylko jeden transport pałaszów, przeznaczony dla szachującej Moskwę kawaleryi narodowej, zakopany był u p. Dolskiego w Brodzisku, przeznaczono dom tego ostatniego na miejsce walki, i nazajutrz rano udał się tam p. Wincenty z panem Arturem, końmi p. Kacprowskiego, a p. Wyksztkiłło z panem Kwaskowskim, końmi wójta cewkowickiego, który na wezwanie księdza Ilczyszyna ofiarował z wszelką gotowością swój ekwipaż dla „Polaków“.
P. Dolski przyjął gości z otwartemi ramionami, i nie posiadał się z radości, że jeden z nich jest z nad Dniepru, drugi z nad Wilii, a trzeci z nad Bohu. — A ja z nad Worony, bracie! — wołał w uniesieniu i ściskał każdego po kolei, częstując wódeczką, chlebem z masłem i innemi zakąskami. Był to szlachcic, obdarzony od natury fizyonomią, podobną do tej, którą gdy raz sławny niemiecki malarz Kaulbach ujrzał w albumie Matejki, i gdy się dowiedział, że nie jest ona utworem fantazyi, ale portretem żyjącego człowieka, zawołał: — Teraz pojmuję, dlaczego wy w Polsce co chwila macie jakieś powstanie. — Niezmiernie żywe i ogniste oczy, cera mocno śniada, pełna czarna broda, ruchliwość przechodząca wszelkie wyobrażenie, wszystko to razem robiło z pana Dolskiego prawdziwy ideał politycznie podejrzanego człowieka. Raz tylko widział go — nie pamiętam już gdzie — p. Finkmann, naczelnik powiatowy z Błotniczan, i dziwił się, że podobne indywiduum chodzi swobodnie po świecie, zamiast siedzieć na Spielbergu. Ale tutejszy becyrksforszteher, najpoczciwszy z poczciwych Niemców, nie miał zwyczaju zamykać ludzi za ich powierzchowność rewolucyjną, i pan Dolski był wolnym, czasem i wtenczas, gdy inni patryoci „pierwsi wchodzili do więzienia, a ostatni wychodzili“. A jednak, żaden ruch rewolucyjny, żadna czynność polityczna nie obeszła się bez jego udziału: transportował i przechowywał broń i powstańców, gdy było powstanie, agitował przy wyborach, gdy nie było powstania; nie dojadł, nie dospał, ale zawsze i wszędzie swoje zrobił. Jego czynność patryotyczna była w najjaskrawszym kontraście z tak zwaną „pracą około dobra publicznego“ naszych wielkich arystokratów i wielkich demokratów. Pana Dolskiego, który był dzierżawcą, można było oderwać od żniw, albo od siejby, można go było zbudzić w nocy, albo chorego wydobyć z łóżka, i wysłać o sto mil dla najmniejszej bagatelki, byle tylko ta bagatelka połączona była z korzyścią dla sprawy publicznej. Gdy naród dotknęło jakie nieszczęście, p. Dolski był nieszczęśliwym, ale nigdy nie upadł na duchu; gdy błysnął najmniejszy promyk nadziei, radość jego była nie do opisania; podczas gdy własne jego strapienia lub pociechy w porównaniu z tamtemi były dla niego prawie obojętnemi. Inaczej trochę pojmują sprawę publiczną wielcy jej kierownicy i urodzeni opiekunowie, dla których ona jest rozrywką przy czarnej kawie, o ile nie łączy się z ich własnym interesem. Niedawno, pewien Jaśnie Wielmożny, bo nie wiem, czy nie Jaśnie Oświecony łaskawca, który wyświadcza narodowi polskiemu tę grzeczność, iż od czasu do czasu wypytuje się o jego kłopoty i troski, choć im nigdy nie zaradza, obiecał, że będąc w Wiedniu, w Dreznie, czy w Berlinie, zrobi tam coś bardzo zbawiennego dla ojczyzny, coś, czego już nie pamiętam, ale dosyć, że coś bardzo potrzebnego i zbawiennego. Gdy wrócił, zbiegł się naród, w oczekiwaniu, iż dowie się o spełnieniu wielkiego dzieła.
— Ach — rzekł jasny pan — doprawdy, że nie miałem czasu! Tyle miałem kłopotu i zachodu z tymi interesami kolejowymi; a potem moja żona była w Karlsbadzie, i musiałem tam pojechać...
P. Dolski i dla najmniejszej sprawy publicznej byłby porzucił wszystkie koleje w świecie, żonę, dzieci i wszystko. Wspomniałem też o nim obszerniej, jako o nader rzadkiem zjawisku w obwodzie Cybulowskim. Jeżeli można było zrobić jaki zarzut temu nieocenionemu obywatelowi, to chyba z powodu jego staropolskiej gotowości do występowania z oracyami, skoro się wydarzał najmniejszy pretekst ku temu. I tym razem niestety, gdy się dowiedział o morderczych zamiarach p. Artura i p. K waskowskiego, wziął ztąd asumt do nader wyczerpującej perory przeciw rozlewowi krwi bratniej, ale ponieważ ta została bez skutku, więc przy pomocy gumiennego p. Dolski wydobył cztery pałasze z pod sterty słomy, gdzie cały transport był zakopany, i następnie pokazał swoim gościom drogę do jakiejś próżnej szopy, gazie cała akcya mogła się odbyć z wszelkiem bezpieczeństwem.
P. Artur opowiadał jeszcze po drodze p. Wincentemu, że posiada niezmierną wprawę w robieniu bronią, ale na nieszczęście uczył się tej sztuki we Francyi, gdzie pałasze bardzo mało są używane; cała tedy wprawa jego tyczyła się tylko szpady, u nas prawie nieznanej. P. Kwaskowski przyznał się wprost, że nigdy pałasza nie miał w ręku. Żmudzin miał wiele kłopotu, nim mu się udało ustawić obydwu zapaśników tak, że wyglądali od biedy, jak dwaj szermierze gotowi do walki. Nareszcie, na dany znak, ostrza zetknęły się z sobą, a p. Wincenty i Żmudzin, także uzbrojeni w pałasze, stali z boku, by przestrzegać warunków pojedynku. P. Artur, ku wielkiemu zgorszeniu Żmudzina, czuł ciągle jakąś niepochamowaną ochotę oparcia się o ścianę, o kilkanaście kroków oddaloną, i cofał się ku niej, oganiając się pałaszem od natarczywości p. Kwaskowskiego w sposób, o jakim się ani Maremu, ani żadnemu innemu fechtmistrzowi nie śniło. Trzymał prawe ramię całkiem wyciągnięte ku swemu przeciwnikowi, i poruszał pałasz w prawo i w lewo, jak gdyby chciał najostrożniej w świecie spędzić muchę, któraby była usiadła na brzuchu p. Kwaskowskiego. Ten ostatni wymachywał bronią, jak ongi król Bolesław. Trzeci swoim Żórawiem, ale skutek tych śmiercionośnych zamachów nie odpowiadał zamiarom szermierza, albowiem tenże zamrużył był oczy i podnosząc nogi bardzo wysoko w górę, postępował naprzód, uderzając ciągle ostrzem o powałę szopy, albo o ziemię. Kilka razy tylko rozszedł się po szopie łoskot głuchy, świadczący, że p. Kwaskowski uderzył płazem pałasza o jedną lub drugą część ciała p. Artura. Nakoniec, gdy ten ostani był już literalnie przypartym do muru, p. Wincenty wyrzekł spokojnie:
— Krew!
— Stój! — zawołał Wyksztkiłło w chwili, gdy Kwaskowski już prawie rękojeścią pałasza dosięgał swego przeciwnika. W istocie, krew płynęła z prawej ręki p. Artura, i to z małego palca, na którym skóra w długości jednej ćwierci cala przecięta była od srogiej stali Kwaskowskiego. Ten ostatni otworzył oczy, i dostrzegłszy krew, rzucił pałasz, i poskoczył ku swojej sukni, zawieszonej na belku, gdzie miał różne przybory lekarskie. W okamgnieniu z zawziętego nieprzyjaciela stał on się troskliwym o zdrowie pacyenta medykiem, i wydobywał z kieszeni różne szarpie i bandaże, by opatrzyć ranę.
— Ale furda, braciaszku! — zawołała p. Wiksztkiłło, — to się samo zagoi, nim zajedzie do Cewkowic! Kawałek angielskiego plastru, i będzie po wszystkiem!
Tu p. Dolski, trawiony niepokojem, wpadł do szopy i dowiedziawszy się, iż obie strony mają już „satysfakcyę“, wziął ztąd asumpt do drugiej mowy, w której wzywał ich, by się przeprosili i by sobie podali dłonie. Co gdy nastąpiło, wszyscy odjechali napowrót do Cewkowic, w tym samym porządku, w jakim przybyli. P. Wincenty milczał gruntowniej niż kiedykolwiek, i przeżuwał w duchu swój tryumf z powodu, iż udało mu się tak świetnie sparaliżować intrygi „białych“, czyhających na życie księcia Artura. Książę milczał i dumał o wielkim dowodzie męztwa, który dał właśnie, i o wrażeniu, jakie to sprawi na umyśle panny Róży. Kwaskowski był wesół i śpiewał głośno:

„Grzmot nie piorun, krew nie woda;
Kto wojuje, zna, co boje!“

Tylko p. Wyksztkilło był bardzo niekontent, najprzód dlatego, że Żmudzin w ogóle nigdy nie daje zupełnemu zadowoleniu przystępu do swego serca, a powtóre dlatego, że nie mógł pojąć, jakim sposobem machanie pałaszem w szopie, i zadraśnięcie czyjegoś małego palca może stanowić „honorową satysfakcyę“. A jednak tak jest w istocie, i w naszych czasach na tem, a nie na czem innem polega honor, jakoteż satysfakcya!




ROZDZIAŁ XV,

traktujący na przemian o miłości, o polityce i o niezrównanym rozumie stanu obwodu Cybulowskiego.

Po powrocie do Cewkowic, pan Artur udał się do swego pokoju, albowiem jako „ranny“ potrzebował koniecznie wypoczynku. Ale wypoczynek ten przerywano mu ciągle, co pięć minut bowiem wpadał do pokoju lokaj, a co drugich pięć minut zjawiała się pokojówka, z zapytaniem, to od Jaśnie pani, to od Jaśnie panny Róży, jak się ma Jaśnie pan „hrabia“ i czyli czego nie potrzebuje? Jaśnie pan hrabia nie potrzebował niczego, i czekał tylko, ażeby upłynęło tyle czasu, ile go musi upłynąć, nim rycerz ranny może pokazać się w towarzystwie bez obudzenia podejrzeń, iż wcale nie był rannym. Gdyby nie ten wzgląd na prawdopodobieństwo, zapoznawany tak często przez pisarzy dramatycznych, ale wielce ważny dla pana Artura, byłby on już był dawno poszedł zaprezentować damom swoje oblicze, nową i tak świetną opromienione aureolą. Tak zaś, czekał, nudził się i pocieszał się myślą, że teraz sympatye panny Róży musiałyby stanowczo przechylić się ku niemu, gdyby ich był nie pozyskał pierwej. Ażeby jednak oddać zupełną sprawiedliwość memu bohaterowi, i ażeby uczynić zadość pretensyom tych szanownych czytelników, dla których osoby przedstawione w tej powieści mają jeszcze nie dosyć stron szlachetnych, wzniosłych, uczciwych i pięknych, muszę dodać, że do radości p. Artura mięszało się pewne głębokie niezadowolenie. Mamże powiedzieć prawdę? Obiecałem dawniej, że bohater mój, zostawszy księciem, już nigdy nie będzie renegatem, nigdy nie zapragnie powrócić w szeregi pospólstwa, pozbawionego tytułów. Ale niestety, zmuszony jestem wyznać, że tytuł jego ciężył mu teraz niezmiernie, i że żałował, dlaczego nie był księciem u panny Szeliszczyńskiej, w Błotniczanach, gdziekolwiek indziej zresztą, a dlaczego nie pozyskał serca panny Róży jako prosty Artur Kukielski! Wyrzucał sobie gorzko, że lekkomyślna chęć błyszczenia pożyczanemi piórami zawiodła go zbyt daleko; że dobrze jest udawać księcia dla zabawki, ale udawać go przez całe życie, a osobliwie udawać go wobec panny Róży, to będzie nad jego siły. Ludzie zakochani, tak jak pijani, czują niepohamowany pociąg do mówienia prawdy, przynajmniej gdy mówią do ubóstwianej istoty. Pan Artur czuł, że niepodobna mu będzie nie „wypaść z roli“ prędzej lub później, i w takiej chwili chciał biedz, rzucić się do nóg pannie Róży, i powiedzieć jej wszystko. Ale tu znowu tchórzostwo, także właściwe niektórym ludziom zakochanym, nie pozwalało mu wykonać zamiaru. Nie mógł być pewnym, czy córce państwa Kacprowskich podobał się dla własnych tylko, osobistych swoich zalet, czy głównie dla mniemanego swego tytułu i dla mniemanej pozycyi socyalnej? Zatrzymywał się tedy w pół drogi, postanawiał temporyzować, badać. Gdy by uzyskał pewność, że panna Róża kocha w nim nie księcia, ale jego samego, naówczas obiecywał sobie, iż wyzna jej bezzwłocznie wszystko. Ale gdyby rzecz się miała przeciwnie, gdyby wraz z przybranym jego blaskiem miała się rozwiać i jej miłość?.... W głowie mu się mąciło na tę myśl straszną, i z obawy przed nią starał się zagłuszyć głos sumienia, zwlekał z dnia na dzień wszelki krok stanowczy, byle bodaj pod przybraną maską utrzymywać się w charakterze szczęśliwego kochanka najpiękniejszej z najpiękniejszych Galicyanek.
Tak upłynęły powoli dwa tygodnie rekonwalescencyi, wśród których odwiedzał pana Artura p. Wincenty i p. Mliton, ażeby się "książę" nie nudził. Palec już był zgojony od dawna, ale żyłka do przybierania interesującej roli była nieuleczoną w naszym bohaterze. Nie wychodził tedy z pokoju, a to stawało mu się tem łatwiejszem, gdy oprócz panów, także i panny Kacprowskie uważały na obowiązek chrześciański i patryotyczny, odwiedzać chorego jak najczęściej. Przychodziły one zawsze po dwie, panna Melania z panną Władysławą, albo panna Róża z panną Władysławą. W przytomności panny Melanii, książę był pełen wrodzonej swojej fantazyi, opowiadał o swojej książęcej rodzinie, o swoich książęcych majątkach, i o swoim książęcym pojedynku z Kwaskowskim.
— Już to biłem się, je vous assure, jak lew! I niech mi kto jeszcze powie, że rasa nic nie znaczy! Plebejusz może być odważnym! moi il n'a pas cet entrain, jest zawsze coś niedźwiedziego w jego odwadze....
Wśród wszystkich tych rozmów, panna Melania stawała się coraz smętniejszą i prawie tak małomowną, jak pan Wincenty. Tylko jej oczy, niegdyś dwie smętne elegie, konające nad jakimś konającym kwiatkiem, teraz były dwoma rozpaczliwymi monologami z piątego aktu tej lub owej tragedyi. Ale pan Artur nie tęsknił przy elegiach, nie poruszały go tragiczne monologi. Tęsknił za panną Różą, poruszała go tylko ona.
Ona! Zwykle po obiedzie, gdy większa część domu Kacprowskich używała siesty, w towarzystwie panny Władysławy udawała się do pokoju gościnnego na górę, by odwiedzić rannego księcia. Tam wszyscy troje siadali na sofce, wybitej drelichem w szerokie czerwone pasy, która stała między drzwiami wschodowemi a piecem. Później pokazywało się, że jest nieznośne gorąco w pokoju, zostawiano tedy pannę Władysławę na sofce, a pan Artur i panna Róża udawali się na drugi koniec pokoju, do okna, gdzie były dwa krzesła tylko, i gdzie przy szumie drzew w ogrodzie można było rozmawiać po cichu, tak po cichu, że panna Władysława nie słysząc nic, i nie widząc, oprócz jednostajnego ustawienia mebli w pokoju, i swoich rąk, jednostajnie złożonych u stalowej klamry od czarnego paska, usypiała zwykle dosyć głęboko.
Gdy już pan Artur „mógł wychodzić“, rozmowy te, przeplatane zgromadzeniami całej familii przy śniadaniu, przy obiedzie i przy herbacie, prowadziły się dalej to na balkonie, w niebieskim salonie, to znowu w zielonym. Pan Artur bywał czasem w doskonałym humorze, recytował wiersze i sceny komiczne z różnych sztuk, grywanych w teatrze warszawskim, śpiewał kuplety francuzkie i polskie, parodyował artystów i inne znakomitości, jednem słowem, był bardzo a bardzo zabawnym czasami, a czasami bardzo tkliwym i rzewnym. Tak minęło lato, minęła jesień i zaczęła się zima; na piętnaście mil wokoło wiedziano, że panna Róża Kacprowska kocha się w kuzynie hr. Cybulnickiego, zakwaterowanym w Cewkowicach — a pan Artur jeszcze ciągle wahał się między zamiarem wyjawienia swego właściwego nazwiska i stanu, a życiem z dnia na dzień, osłodzonem względami panny Róży. Tylko z każdym dniem stawała się dla niego straszniejszą i okropniejszą ta myśl, że wyjawienie prawdy może rozwiać miłe jego złudzenia, i z każdym dniem stawał mu się potrzebniejszym do życia i do szczęścia przyjaźny uśmiech panny Róży i więcej niż przyjaźny uścisk jej dłoni.
Tymczasem oddziały „szachujące“ szachowały a szachowały Moskwę bez końca. Coraz tragiczniejsze wieści przyhodziły z pola bitwy, coraz naglejszą stawała się potrzeba, by te długo zachowywane rezerwy rzucić już raz na nieprzyjaciela, i coraz uporczywiej trzymano je w głębi kraju. Cucyglery niecierpliwili się, porzucali kwatery i na własną rękę wychodzili na linię bojową. Inni znowu skarżyli się, że im dają źle jeść na kwaterach, jeszcze innych chwytały władze austryackie i zapełniały nimi więzienia. Rewizye bywały coraz częstsze, cudem tylko prawie jeszcze kilkuset cucyglerów było nieschwytanych. Nareszcie już, około Bożego Narodzenia, nawet w obwodzie Cybulowskim upieczono owe historyczne suchary, i nawet naczelnicy i komisarze wojenni tego obwodu poczynali się dziwić, dlaczego „władza wojenna“ nie prowadzi oddziałów „szachujących“ na nieprzyjaciela. Nastąpiło zobojętnienie powszechne, rozprzężenie i nieład. Panowie Byczykowscy młodzi coraz mniej gorliwie skubali szarpie, a pan Byczykowski ojciec nie chciał już trzymać ani jednego powstańca w swoim domu. Nawet N. P. B. K. już mniej gorliwie prowadził swoje funkcye urzędowe, i numera kilku ważnych „kawałków“ nie były zaciągnięte do protokołu. Czerwone stronnictwo poczęło się ruszać, zwołano wielki mityng do Cewkowic, na którym pan Meliton oświadczył zgromadzonym u niego czternastu obywatelom, że nadużycie władz wojskowych doszły do niemniej wysokiego stopnia, jak nieradność władz cywilnych, i że potrzeba koniecznie kierownictwo sprawy narodowej oddać w młodsze i gorętsze ręce. Sąsiedzi zrozumieli od razu, że „młodsze i gorętsze ręce“, są to ręce pana Wincentego, o którym może już czytelnicy wiedzą, że był młodym i okrutnie gorącym. Poczyniono tedy różne kroki, ażeby energiczniej popierać powstanie, i ażeby ster z białych, starych i zimnych rąk dostał się w ręce czerwone, młode i gorące.
Nigdy jeszcze nic tak zuchwałego nie stało się było w obwodzie Cybulowskim. Był to formalny spisek, rewulucya w rewolucyi. N. O. C. C. C. wezwał N. P. B. K. umyślnym kuryerem do siebie i przedstawił mu niesłychane niebezpieczeństwa, jakie ztąd wyniknąć mogą dla okolicy, dla obwodu i dla kraju całego. Rzecz oczywista, iż czerwoni najprzód za pomocą ludu wiejskiego wyrzną białych, a potem zrobią rewolucyą w Galicyi. To, co pan Optymowicz pisał niedawno w „Tece Stańczyka“ jest plagiatem, N. O C. C. C. mówił już bowiem to samo przed sześciu laty.
— Otóż widzisz panie Bogdanie, potrzeba koniecznie coś zrobić. Mnie to, widzisz, nie wypada; jako naczelnik obwodu powinienem rozkazać a nie zwoływać sejmiki i radzić. Ale ty panie Bogdanie sproś sąsiadów do siebie, potrzeba naradzić się, zapobiedz złemu.
Pan Bogdan rozesłał kuryerów i depesze na wszystkie strony, i za kilka dni zgromadziło się w Telatynie kilkudziesięciu członków białego stronnictwa. Zabierali głos ci i owi, a wszyscy powtarzali, że straszno, i że niebezpiecznie, i że r. 1846 powtórzy się bez wątpienia. W Galicyi i Lodomeryi nie przychodziło to nikomu do głowy, ale w obwodzie Cybulowskim kierunek umysłu jest inny. Gdy raz przyjęto za fakt niezbity, iż rok 1846 jest za pasem, rozpoczął się wielki lament, i nikt nie umiał nic poradzić, ale za to każdy miał jakieś straszne przeczucie, albo jakąś straszną nowinę, którą dzielił się z drugimi. I tak strasząc się nawzajem, szanowni Cybulowianie, zgromadzeni w Telatynie, byli już blizkimi wszelkich najokropniejszych skutków strachu, gdy nagle odezwał się p. Brojewski, jeden z naczelników powiatowych i jedna z najlepszych głów powiatu. Sam on mawiał sobie, że jest „Kopf!“ Rzekł tedy mniej więcej:
— Nic nam nie zostaje, jak oddać się w opiekę rządowi austryackiemu. Spiszmy oświadczenie, że wstrzymujemy się nadal od wszelkiej, jakiejkolwiek czynności ku wspieraniu powstania, ponieważ obawiamy się, by rewolucya nie wybuchła w samymże obwodzie Cybulowskim.
— Ale to byłaby denuncyacya! — zawołał jakiś szlachcic. — To niegodziwość, infamia, ja tego nigdy nie podpiszę!
— Tak, tak, to byłaby infamia — odezwało się kilkanaście głosów. Ale nie było nikogo, ktoby był dał wyraz zdaniu tych separatystów. Zabrali się i wyjechali, pozostałych zaś perswazyą i prośbami nakłonił p. Brojewski do podpisania aktu, o którym mówił jako o projekcie, ale który miał już przygotowany w kieszeni.
W c. k. kodeksie karnym znajduje się paragraf, według którego staje się winnym zbrodni „zdrady stanu“ nietylko ten, który taką zbrodnię popełnia, ale także i ten, który wiedząc o jej popełnieniu przez kogo innego, nie donosi tego natychmiast kompetentnej władzy, ażeby mogła przeszkodzić wykazaniu karygodnego czynu.
Paragraf ten niechaj raczą mieć w pamięci ci wszyscy, którym nie podoba się czynność, spełniona u p. Kołdunowicza przez p. Brojewskiego i kilku innych obywateli wielkiego księztwa Cybulowskiego.
Obywatelom tym wyłożono jasno, jak na dłoni, że stronnictwo „czerwone“ chce posiąść władzę, ażeby za pomocą oddziałów „szachujących“ przenieść teatr wypadków z za kordonu do Galicyi. Nie podawano im wprawdzie żadnych dowodów, że tak jest w istocie, ależ moi panowie, kto już raz jest w strachu, ten nie pyta o dowody! Obywatele ci wierzyli tedy silnie, iż przygotowuje się zbrodnia zdrady stanu na gruncie.... cybulowskim. Otóż, jak wiadomo, zbrodnia ta sprowadza czasem niemiłe skutki. C. k. kodeks tłumaczy je bardzo lakonicznie temi słowy:
Die Strafe dieses Verbrechens ist der Tod“.
Rozważcie teraz, moi panowie, coby się stało ze sprawą ojczystą, gdyby te fatalne następstwa spadły na zgromadzonych u pana Kołdunowicza mężów? Czy będzie Polska bez Polaków? Nie! Czy będą Polacy, gdy ich c. k. sądy wywieszają? Także nie.
A więc, jeżeli ma być Polska, Polacy nie powinni popełniać zdrady stanu, ale powinni żyć tak, jak to c. k. kodeks karny przepisuje. Takimi to niezbitymi argumentami przekonał pan Brojewski tych wszystkich, którzy wahali się podpisać akt przez niego ułożony. Obiecywał on zresztą, że akt ten pozostanie po wieczne czasy manuskryptem, i że właściwie będzie tylko podany do wiadomości wyższych władz narodowych, ażeby wiedziały, jak się wielkie księztwo Cybulowskie zapatruje na stronnictwo „czerwone“. Jestem przekonany, że pan Brojewski dotrzymał słowa, i że jeżeli akt, o którym mowa, znajduje się dziś w archiwach ces. kr. namiestnictwa we Lwowie, i jeżeli się tam dostał wkrótce po owym sejmiku w Telatynie — to zapewne tylko jakiś nieszczęśliwy przypadek stał się tego przyczyną. Bo też nawet przy uwzględnieniu przytoczonego powyżej paragrafu c. k. kodeksu karnego, nawet przy nasuwającym się z tego powodu perspektywicznym widoku szubienicy, nawet .... nawet w obwodzie Cybulowskim nakoniec, trudno przypuszczać, ażeby szlachcic polski wręczył dokument podobny reprezentantowi c. k. władzy. Raczejby poświęcił mienie, rodzinę, życie....
Ale bądź co bądź, c. k. władza znalazła się w posiadaniu tego dokumentu, i poznawszy z niego, ilu lojalnych i dobrze myślących obywateli znajduje się w obwodzie Cybulowskim, ozdobiła orderem c. k. starostę tego obwodu. Ażeby zaś i tej garstce lojalnej i dobrze myślącej zrobić także jaką przyjemność, c. k. władza zarządziła w całej Galicyi stan oblężenia, połączony z wartami włościańskiemi i z różnymi innymi nadzwyczajnymi środkami ostrożności, co wszystko z początkiem marca spadło jak grom na kraj cały, i w całym kraju położyło koniec czynnościom organizacyi narodowej. W obwodzie Cybulowskim, surowy ton nowych rozporządzeń austryackich sprawił popłoch paniczny. Ci właśnie, którzy się w duchu czuli najniewinniejszymi wobec rządu, bali się najwięcej. Z kilku domów wypędzono po prostu za bramę kryjących się tamże cucyglerów. Powrzucano w wodę zapasy amunicyi, broń i inne przybory powstańcze. Położenie tych powstańców, którzy nie byli rodem z Galicyi, było fatalne. Rząd dał im dwudniowy termin do zameldowania się, w przeciwnym zaś razie mieli być wydani w ręce Moskwy. Resztki karności wojskowej nie pozwalały im stosować się do tego rozporządzenia bez rozkazów swoich przełożonych, tymczasem krótki termin minął, a rozkazy żadne nie przychodziły, bo zwykłe sposoby komunikacyi były przecięte. Pochwytani przez patrole i przez warty włościańskie, jedni natychmiast byli odstawieni do granicy, drudzy zaś oczekiwali tego samego losu w więzieniach.
Mam nadzieję, że kiedyś historyk jakiś opisze dokładnie wszystkie te wypadki; tutaj wspominam o nich tylko, ponieważ wpłynęły przeważnie bardzo na los mojego bohatera.
Pan Artur nie doszedł był jeszcze do żadnego stanowczego postanowienia w swoim długim procesie miłośnym z panną Różą, gdy go zaskoczył stan oblężenia wraz z rozporządzeniem, wydalającem go z Galicyi równie jak innych wychodźców. Czy upadek sprawy narodowej, którego zwiastunem złowrogim były rozporządzenia austryackie, dotknął mocno pana majora, tego nie śmiałbym twierdzić — ale dla jego sercowych stosunków był to cios okropny. Nie mniej okropnym był on dla panny Róży. Pod pierwszem wrażeniem wszystkich tych nowin, kochająca się ta para pogrążoną była w czarnej rozpaczy. Pan Artur ze łzami w oczach kreślił pannie Róży nędzę żywota tułaczego, który będzie musiał pędzić daleko od niej, na obcej ziemi, podczas gdy ona pewnie o nim zapomni, wyjdzie za mąż i będzie szczęśliwą. Panna Róża płakała, gdy mówił o swoim losie, płakała jeszcze mocniej, gdy wątpił o jej stałości. Nigdy, nigdy nie chciała o nim zapomnieć, ani być żoną drugiego. Tu pan Artur wyjawił jej z westchnieniem, że on nie spodziewa się i nie może nawet otrzymać jej ręki, albowiem otrzymał wiadomość, iż Moskale skonfiskowali cały majątek jego i jego matki. Był żebrakiem — za żebraka nie wydaliby jej rodzice. Była to już połowa owego szczerego wyznania, z którem od siedmiu miesięcy nosił lilię pan Artur, wahając się je wypowiedzieć. Teraz oczekiwał z drżeniem i biciem serca, jakie ono sprawi wrażenie. Panna Róża zamyśliła się na chwilę — na małą bardzo chwilę, i powiedziała mu potem wśród głośnego łkania, że jako Polka, gotowa jest dzielić z nim ubóstwo, nawet wygnanie, że rodzice nie mogą i nie zechcą jej zabronić, by szła za popędem swego serca. Po tych słowach jej, pan Artur, po raz setny, chciał rzucić się jej do nóg i wyznać resztę — ale i tym razem nie miał odwagi. Przyznać się, że dla próżności, dla błyszczenia, przez tak długi czas oszukiwał ją, równie jak wszystkich, przybranym tytułem i nazwiskiem, przyznać się do tego, gdy jeszcze zawsze nie był pewnym, czy właśnie ten tytuł i to nazwisko nie były głównym, może jedynym bodźcem jej miłości ku niemu, narazić się na utratę długo pieszczonego marzenia, to było za wiele!
A jednak pan Artur czuł, że musiało przyjść do tego, nim odjedzie, jeżeli się nie miał narazić na późniejsze, przypadkowe wykrycie prawdy, bez jego przyczynienia się uskutecznione, i stawiające go jako prostego oszusta w oczach kochanki i jej rodziców. Zresztą hr. Cybulnicki, z którym widywał się pan Artur kilka razy podczas swego pobytu w Cewkowicach, zachęcał go zawsze do starania się o rękę panny Róży, choć dawał mu do zrozumienia w sposób niejasny i bardzo delikatny, że nie uważa go za księcia, ani za nic podobnego.
— Szlachcic przepada za tytułami — mawiał pan hrabia — ale pański stosunek z panną Różą stał się tak głośnym, że dałby panu córkę, choćbyś pan nie był księciem, ale kelnerem....
Pan Artur liczył trochę na to, że rozumowanie pana hrabiego Cypryana było słusznem. Teraz, gdy słowa panny Róży dodały mu otuchy, postanowił pomówić z panem Melitonem o swojem położeniu i wybadać go bodaj z daleka co do swoich uczuć i zamiarów względem młodej córki rodu Kacprowskich.
Pan Meliton niemniej od swoich sąsiadów przerażony był stanem oblężenia, ale co do „księcia“ — mniemał, że gdyby hrabia Cypryan Cybulnicki chciał wziąć go pod swoją opiekę i przedstawić władzom austryackim jako swego kuzyna, pozostanie jego w kraju nie byłoby połączone z wielkiemi trudnościami. Pan Artur, jak wiemy, posiadał kartę legitymacyjną jakiegoś Edwarda hr. Cybulnickiego, nie zostawało tedy nic, jak tylko zapewnić się, że hr. Cypryan w razie potrzeby przyzna się do niego jako do kuzyna wobec „becyrku“.
— Młody hr. Cybulnicki — mówił pan Meliton — może przecież bawić w tych stronach, nie obudzając podejrzeń policyi. Może np. odwiedzać familię, albo starać się gdzie o pannę....
Pan Artur zmięszał się mocno i zarumienił przy tej ostatniej wzmiance, pan Meliton zaś uścisnął mu czule obydwie ręce i prosił go, by nie wątpił o przyjaźni i niezmiernej życzliwości całego domu Kacprowskich dla jego osoby. Nietylko jego poświęcenie się dla sprawy, ale zacne osobiste przymioty zjednały mu te względy tak zasłużone; pan Meliton prosił go więc, by dom cewkowicki uważał za swój własny.
Bohater mój zrozumiał, że pan Meliton radby był niezmiernie, gdyby dom cewkowicki mógł uważać księcia Artura Czetwertyńskiego za swego własnego syna. Ale niestety, on nie był, nie chciał i nie mógł być dłużej księciem Czetwertyńskim. Wśród nawału sprzecznych uczuć i myśli, wobec wszystkich trudności, które go otaczały, hr. Cypryan wydał mu się w istocie kotwicą nadziei. Postanowił udać się do niego i po czułem pożegnaniu z panną Różą, wyjechał w pół godziny później do Cybulowa.
Panny Kacprowskie długo patrzały za nim przez okno. Panna Róża i panna Melania zanosiły się od płaczu, nawet pani Kacprowska nie mogła się oprzeć łzom i gorszym od łez spazmom.




ROZDZIAŁ XVI,

jako pan hrabia Cybulnicki zajmuje się losem dwojga młodych ludzi i apeluje do demokratycznych zasad p. Kacprowskiego.

Już sama fizyognomia okolicy, przez którą jechał p. Artur, wydawała mu się zupełnie zmienioną w skutek zaprowadzonego zaledwie od dwóch dni stanu oblężenia. W istocie, prócz wart włościańskich na krzyżowych drogach i przy wjeździe do każdej wsi (które to warty jednak nie zatrzymywały czworokonnego ekwipażu cewkowickiego, dobrze znanego w całej okolicy) — nie było innej zmiany; śnieg jak przedtem leżał we wklęsłościach roli i w rowach, i pod płotami, a niepokryte nim miejsca sterczały czarne i wilgotne, tak, że cała przestrzeń, którą oko objąć mogło, podobną była do wielkiej miski powideł, przemięszanych z śmietaną. Wśród tego pięknego krajobrazu wiła się droga pełna grudy i wybojów, a niebo jednostajnie szare patrzało zaspanemi oczyma na ziemię, i zdawało się dąsać, że niema tu nic nowego, ani uwagi godnego. Ale w skutek przykrego i wyjątkowego swojego położenia, p. Artur znajdował, że marzec nigdy jeszcze nie był tak brzydkim, ani wiatr północno-wschodni tak przenikliwym, jak w roku zbawienia 1864. Cóż dopiero, gdyby mógł był zajrzeć do domów, które mijał, gdyby mógł był zobaczyć owe twarze, niedawno jeszcze nastrajające się do patryotycznego marsu, a teraz tak żywo przypominające §. 66., że zdawały się jakby wykrojone z c. k. kodeksu karnego.
U nas w Galicyi, a to nietylko w wielkiem księztwie Cybulowskiem, ale nawet w parafii narodowo-demokratycznej, mnóstwo jest odważnych i tęgich ludzi. Mówią, jak Katony, a działają, jak Brutusy, ale oczywiście w granicach, ustawami określonych. Dlatego też, im ciaśniejsze stają się te granice, tem mniej mamy Katonów i Brutusów. Nie przypominam sobie naprzykład, ażeby nasz hrabia Katon w czasach podobnego ścieśnienia „granic, ustawami określonych“, powtarzał swoją słynną formułkę: „Ego autem censeo, że należy znieść podatek spadkowy“. Nasi Maryusze i Grachowie także kładą uszy po sobie w takich razach, reszta siedzi w kozie, i tylko jeden Kornel Kreczunowicz, czy mamy konstytucyę, czy stan oblężenia, czy rewolucyę, czy rezolucyę, zawsze i wszędzie wykazuje niesłuszność katastru. To też, gdyby p. Artur zajrzał był po drodze do Barciszowiec, albo do Jelonek, albo gdziekolwiek indziej, byłby dopiero poznał, jak radykalnie jedno rozporządzenie c. k. namiestnictwa mogło przewrócić do góry nogami stanowisko „zacnej, światłej i niezależnej“ części mieszkańców tego równie politycznie dojrzałego, jak gruntownie lojalnego kraju.
Lecz p. Artur nie wstępował nigdzie. Tylko między Jelonkami a Babotłukami pojawiły się z lasu obok drogi dwie postacie w brunatnych świtkach, w niebieskich szarawarach i wysokich butach, które zatrzymały powóz dla pomówienia z naszym bohaterem. Byli to Wołyniacy, wypędzeni z kwatery przez któregoś Cybulowianina, ponieważ nie chcieli meldować się władzy austryackiej i dać się odstawić za granicę. Opowiadali, że jest ich kilkunastu w lesie, gdzie koczują już dwie doby bez dachu, strawy i cieplejszej odzieży. Mieli wprawdzie płaszcze, ale ponieważ jeden z nich zachorował na tyfus więc zrobili dla niego łoże i namiot z tych sukni swoich. Pytali się p. Artura, czy nie wie, jakie są rozkazy ze „sztabu“, ale on nie mógł ich oświecić w tej mierze i radził im, ażeby się zameldowali w becyrku. Przyjęli tę radę z oburzeniem, i oświadczyli, że udadzą się do Królestwa i dotrą do obozu, choćby im się przyszło przebijać przez straże i patrole. P. Artur ruszył ramionami i pojechał dalej. On już od pół roku postanowił był nie docierać do żadnego obozu, i wytrwałość tych ludzi, którzy jeszcze teraz o tem tylko myśleli, wydawała mu się czemś niepojętem.
Takie usposobienie mego bohatera nie wyda się zapewne bohaterskiem nikomu, chyba autorowi listów „p. Optymowicza“ w Przeglądzie Polskim i nie wymarłej jeszcze garstce współwyznawców ś. p. Walerego Wielogłowskiego. U tych zacnych ludzi, bohaterem jest każdy, kto się opiera dzielnie „swędowi rewolucyjnemu“ i ma tak mocną głowę, iż się mu nie da zaczadzić. Stoją oni dumnie przy sztandarze, na którym wypisali: „Nieprzerwalność Targowicy“, biorą rozbrat z narodem z zasady, mój bohater zaś robił to samo prawie, ze strachu; więc jeżeli uwzględnimy rezultat, a pominiemy pobudki, p. Artur był bohaterem w swoim rodzaju. Był nim tembardziej, że wiózł z sobą do Cybulowa postanowienie tak heroiczne, że każdy z owych kilkunastu powstańców, koczujących w lesie, wolałby był sto razy narazić się na moskiewskie kule i szubienice, niż znaleźć się w położeniu p. Artura. Jużci spowiedź przed hr. Cypryanem była aktem wielkiej rezygnacyi i głębokiej skruchy. Z świetnej roli księcia A. C. zejść na stanowisko upokorzonego i zdemaskowanego fanfarona i blagiera, znieść ten złośliwy uśmiech, który tak często pokazywał się na twarzy hrabiego, gdy mówił do p. Artura — to było okropne! Kilka razy bohater mój miał ochotę na wzór p. Asakasowicza wyskoczyć z powozu, pobiegnąć w las i przyłączyć się do Wołyniaków — albo przynajmniej kazać woźnicy, by zamiast do Cybulowa, pojechał do miasteczka powiatowego, i oddać się tam w ręce władz austryackich. Ale w takich chwilach przychodziła mu na myśl panna Róża, przypomniał sobie jej łzy, jej zaklęcia, powtarzał sobie, że ona go kocha, i że byłoby nierozsądkiem, nie próbować dalej szczęścia, skoro nastręczał się sposób tak łatwy. Wśród tego wszystkiego, powóz zatoczył się znowu z p. Arturem przed ganek cybulowski, jak niegdyś, gdy go tam przywiozła pani Podborska.
Służba przyjęła go z niemniejszem jak wówczas uszanowaniem. W pokoju pana hrabiego Cypryana zastał p. Stępeckiego, który dowiedziawszy się o zaprowadzeniu stanu oblężenia, wpadł do naczelnika obwodu z głośnem narzekaniem, iż złożono około tysiąc sztuk nabojów w jego pasiece, iż on nie wie co z tem zrobić, iż nie myśli dzwonić kajdanami na Spielbergu, dlatego, że się komuś tam zechciało robić jakieś powstanie, itp. Wzywał tedy właściciel Barciszowic pana naczelnika obwodu, ażeby sobie zabrał naboje, bo może być jakie nieszczęście, pasieka może się zająć, albo „chłopi“ mogą zadenuncyować, zwłaszcza że odkąd ten przeklęty gazeciarz Dobrzański skasował pańszczyznę, to kanalia na wsi nie zna żadnej karności, i niech Mości dobrodzieju djabli porwą wszystkie wasze jakieś farmazońskie nowości, telegrafy, figi-migi, i organizacye; dawniej szlachcic Mości dobrodzieju jadł kluski z serem, siedział za piecem i chwalił Pana Boga, a teraz co? ot, pszenica mi zrosła, kartofle djabli wzięli, siana ani dój, dój! i płać tu podatki i karm powstańców, a jeszcze wymyśla i chce palić szwarz-drej-König, węgierskiego ani rusz! Ja tam jak Boga kocham Mości dobrodzieju, tylko w niedzielę albo święto po obiedzie zapalę sobie fajkę tureckiego, a tym darmojadom zachciewa się marcypanów, kasza ich w zęby kole itd. Nie zmieściłbym powieści w jednym tomie, gdybym chciał wyliczać wszystkie grawamina p. Stępeckiego; wspomnę tylko nawiasem, że znakomity ten obywatel, ilekroć był w złym humorze, zniesienie pańszczyzny, wynalezienie telegrafów, wszelkie figi-migi i tysiące innych bezbożności przypisywał zawsze jednemu i temu samemu „przeklętemu gazeciarzowi“, który był w jego oczach istną personifikacyą Antychrysta. Dyplomatycznemu talentowi p. Cypryana udało się zresztą uspokoić p. Stępeckiego obietnicą, że naboje będą zabrane z jego pasieki, poczem tabularny właściciel Barciszowic. przeklinając jeszcze ciągle Dobrzańskiego i wychwalając zalety prostych Mości dobrodzieju zrazów z kaszą i klusek z serem, wyjechał do domu.
N. O. C. C. C. zwrócił się teraz ku p. Arturowi, który w skromnej bardzo postawie, w kąciku, na krzesełku, oczekiwał był wyjazdu p. Stępeckiego. P. Cypryan oświadczył z góry, że zaprzestał wszelkiej czynności jako naczelnik obwodowy i że p. major musi się udać do swojej przełożonej wojskowej władzy, jeżeli ma jaki interes. P. major rzekł, że niema interesu publicznego, ale prywatny, i że prosi p. hrabiego o chwilkę posłuchania. Pan hrabia zezwolił łaskawie na tę audyencyę, i p. Artur opowiedział mu, co miał do powiedzenia, kończąc prośbą, by p. hrabia zasłonił go wobec władz austryackich, i by zechciał pośredniczyć między nim i rodzicami panny Róży w sprawie jego afektów miłośnych. P. Artur uważał, że twarz p. hrabiego, z początku nader poważna i surowa, w miarę jak on kończył swoje opowiadanie, rozjaśniała się, uśmiechała, i nakoniec przybrała wyraz tak jakoś piekielnie dobroduszny, że trudno się było zoryentować, jakie przyjęcie znalazły szczere wyznania naszego bohatera.
— No, wielkie rzeczy! — wyraził się nakoniec p. hrabia. — Wszak Kacprowscy także nie pochodzą od Godfryda de Bouillon, ani od Plantagenetów. Jakoś to będzie! Co się tyczy karty legitymacyjnej mego kuzyna, to pojmiesz, panie Kukielski, że pominąwszy wszelkie inne względy, ja jako były naczelnik obwodu zbyt jestem skompromitowany wobec władzy, ażebym mógł ryzykować to, co mi proponuje p. Kacprowski przez twoje usta. Zresztą, mój kuzyn sam niebawem tu przyjedzie, a dwóch was przecież nie może bawić w jednej okolicy pod temsamem nazwiskiem, wobec ciągłych rewizyj, które nas czekają. Ale przecież Kacprowski musi mieć także jakichś kuzynów, i łatwiej mu będzie załatwić tę kwestyę z becyrkiem, niż mnie. Powinien to zrobić dla swego przyszłego zięcia, bo jak widzę, masz wielką ochotę zostać zięciem p. Kacprowskiego, p. Kukielski?
— Tak, panie hrabio, ale...
— Tak, ale zostaje ta historya z tym jakimś tytułem. A propos, panie Kukielski, muszę ci powinszować; jak na Cewkowice, grałeś wybornie twoją rolę. I panna Kacprowska kocha się tedy w tobie, kocha się bardzo?
— Ach, kochamy się nawzajem niezmiernie, panie hrabio!
— Hm, to czułe, bardzo czułe! Panna młodziutka, nie ma jeszcze lat trzydziestu, młodzieniec przystojny, do tego emigrant i tak dobrze mówiący po francuzku. Il n'y a aucun inconvénient, owszem, bardzo dobra para. Byłbym uradowanym, gdyby mi się udało skojarzyć to małżeństwo. Napiszę do tego Kacprowskiego, panie Kukielski, napiszę zaraz, i odeszlę list przez jego własnego woźnicę.
Tu łaskawem skinieniem głowy p. hrabia pożegnał p. Artura i wyszedł do swego pokoju. W drzwiach zatrzymał się chwilę, wołając na lokaja:
— Józef!
— Słucham Jaśnie pana!
— Pokaż panu do oficyn — rzekł Jaśnie pan — wskazując ręką p. Artura.
Lokaj był cokolwiek zdziwiony, że Jaśnie pan drugiego Jaśnie pana lokował w oficynach, ale p. Artur przyjął to upokorzenie obojętnie — nie miał czasu myśleć o niem, dusza jego była w tej chwili w Cewkowicach i nie dbała o to, co się działo z ciałem. Umieszczono go w alkierzyku obok stancyi pisarza prowentowego i przyniesiono mu tam obiad, którego menu podobne było niezmiernie, in puncto luk gastronomicznych, do tego, jakie otrzymywali w Cewkowicach komisarz i panna służąca.
W parę godzin później, p. Meliton otrzymał list następujący:
„Szanowny sąsiedzie! Daliśmy się obydwaj złapać. Twój książę, Artur Czetwertyński, przyznał mi się właśnie, że nie jest ani trochę księciem. Nazywa się Artur Kukielski, jego ojciec był ekonomem u jednego z najbogatszych obywateli w Królestwie, który go wychował wraz z swoim synem, jak się wychowuje dobrze urodzonych młodych ludzi. Francuzczyzna i podróże za granicą, stanowiły główną podstawę tej edukacyi. Pojmiesz szanowny sąsiedzie, że nasz pan Kukielski nabrał przy tej sposobności manier i nawyknień, które mogły oszukać najwprawniejsze oko — ale nie nauczył się niczego, co by mu mogło było dać sposób do życia. Ztąd poszło, że kiedy — jak się wyraża tenże Kukielski — jego młody towarzysz po śmierci ojca „puścił go w trąbę“, i kiedy kilkakrotne próby zostania guwernerem nie powiodły mu się (jak sądzę, dla zbyt kochliwego usposobienia, czego nie lubią na wsi w domach, gdzie mają córki), więc nie zostało mu nic, jak zużytkować jedyną zręczność, jakiej nabył oprócz akcentu paryzkiego, t. j. zręczność w trefieniu włosów. Przykro mi wyznać, że ostatecznie nasz mniemany książę był czeladnikiem fryzyerskim — we Lwowie powiedziano by: towarzyszem sztuki fryzyerskiej. — Mówię, że mi przykro, ponieważ, jak oddawna w całej okolicy wiadomo, i jak mi właśnie wyznał sam Kukielski, jedna z panien Kacprowskich interesuje się mocno tym wcale zresztą urodziwym młodzieńcem, a nawet stosunek między niemi wstąpił w stadyum nader gorącej miłości, która dotyka ludzi zarówno w książęcym, jak w fryzyerskim stanie.
„Znając atoli demokratyczne i radykalne zasady szanownego sąsiada, podjąłem się na prośbę tegoż Artura Kukielskiego pośredniczyć między nim a szanownym sąsiadem, i wyjawiwszy powyżej cały stan rzeczy, donoszę niniejszem szanownemu sąsiadowi, iż jest stałą i nieprzymuszoną wolą pana Artura Kukielskiego pojąć za dozgonną towarzyszkę życia jednę z panien Kacprowskich (jeżeli się nie mylę, średnią).
„Zawiadamiając o tem szanownego sąsiada, korzystam ze sposobności, ażeby dołączyć życzenia wszelkiej pomyślności dla przyszłej młodej pary i dla szanownego sąsiada wraz z całym domem, mieniąc się jego

życzliwym sługą,
Cypryan Cybulnicki.

P. S. Młodzieniec czeka u mnie z utęsknieniem na pozwolenie rzucenia się do nóg przyszłemu teściowi, i każdego czasu gotów jestem odstawić go do Cewkowic na żądanie szanownego sąsiada.“
Oprócz tego listu, woźnica p. Kacprowskiego przywiózł z Cybnlowa list od p. Artura do panny Róży. Nie powtarzam go tu, bo czytelnicy domyślają się zapewne jego treści; nadmienię tylko, że p. Artur kładł między innemi nacisk na tę okoliczność, iż mógłby był grać dalej swoją rolę przybraną, ale ponieważ to byłoby prostem oszustwem, i ponieważ za taką cenę nie chciał i nie mógł wejść w posiadanie panny Róży, więc szczerem wyznaniem pragnie okupić lekkomyślną fanfaronadę z tytułem książęcym, i z otuchą powierza anielskiemu sercu swojego bóstwa wydanie wyroku, od którego zawisło jego szczęście i życie. Gdyby go odepchnęła od siebie, odda się w ręce Austryakom, a ci odstawią go w ręce Moskali — ale to mu już będzie obojętnem.
Czekał tedy p. Artur na swój wyrok, w oficynach, w Cybulowie. Czekał dzień, i drugi, i trzeci. Nareszcie trzeciego dnia... — ale tu według wszelkich prawideł i zwyczajów, należy rozpocząć nowy rozdział powieści.
Do powyższego rozdziału należy już tylko krótka wzmianka, że p. hr. Cypryan był w nadzwyczaj dobrym humorze, i że dostał czkawki od śmiechu, tego dnia, gdy wyprawił ów list do p. Kacprowskiego.




ROZDZIAŁ XVII,


w którym gubią się wszelkie ślady czerwonej opozycyi obwodu Cybulowskiego, a to tak dobrze, że ich dotychczas nikt nie odkrył.

Ktokolwiek z szanownych czytelników raczył zwrócić baczniejszą uwagę na to, co opowiedziałem w poprzednich rozdziałach o zwyczajach, obyczajach, urządzeniach i nawyknieniach domu cewkowiekiego, ten znając treść listu hr. Cypryana do p. Melitona wyobraża sobie sam piorunujące wrażenie, jakie sprawiła w całym rodzie Kacprowskich ta niespodziana epistoła. Pominąwszy już nawet ogromne rozczarowanie, którego wszyscy doznali nagle co do osoby księcia Artura Świętopełka na Starej Czetwertni, Kitajgrodzie et caet. et caet. Czetwertyńskiego, alias Edwarda hr. Cybulnickiego, alias majora Jana Wary, nec non Henryka de la Roche-Chouart, wice-hrabiego de Tournebroche i barona de Barcarolles, a recte Artura Kukielskiego, pominąwszy wszystkie okropności, połączone z tem rozczarowaniem — zostawał jeszcze złośliwy ton hr. Cypryana, i ta jego szkaradna insynuacya, jakoby Wielmożny, ba prawie Jaśnie Wielmożny Meliton „z Kacprowa“ Kacprowski, dziedzic Cewkowic z przyległościami, ojciec ojczyzny, tudzież różnego potomstwa płci obojej, mógł własną, rodzoną i prawowitą córkę swego świetnego i historycznego rodu wydać za warszawskiego fryzyera! Pan hrabia Cypryan wiedział bardzo dobrze, że zasady demokratyczne w tych pięknych obydwu królestwach Podkarpackich, wraz z krajem i Krajem krakowskim, służą tylko dla „głupiej ulicy“; że nikt już wprawdzie nie da głośno i jawnie cwancygiera za tytuł książęcy, ale nikt też po cichu, między swoimi nie da złamanego szeląga za całą wolność, równość i braterstwo wraz z siedmnastoma programami Towarzystwa narodowo — demokratycznego i z aktywami Dziennika Lwowskiego w dodatku. Młodzi synowie wielkich rodzin — ot np. p. Wincenty Kacprowski — mogą wprawdzie dla zabawki albo dla popularnej karyery przybierać pozory zajadłych demokratów, a wówczas i starzy ojcowie, dla ułatwienia roli swoim potomkom, zamiast rodowego karmazynu zwykli przybierać pospolitą czerwoność opozycyjną — ale nie idzie za tem, by w poufałych stosunkach rodzinnych nie należało trzymać drei Schritt vom Leibe hołyszów bez urodzenia. A gorzej niż bez urodzenia był p. Artur Kukielski — bo nietylko nie miał ani tytułu, ani majątku, ale jeszcze o horror! był fryzyerem. Mógł nie być księciem, nie posiadać zamku ani nad Dnieprem, ani nad Pskowskiem jeziorem, nie znajdować się w zażyłości z synem króla Westfalii — mógł utrzymywać się z pieczeniarstwa, z kart, z szacherki końmi — a zbrodnia jego nie byłaby tak okropną, złośliwość hr. Cypryana tak dotkliwą. Ale nie mieć majątku, a zarabiać na życie, to w opinii całego wielkiego księztwa Cybulowskiego i niektórych innych prowincyj galicyjskich jest największem prostactwem. Żaden Cybulowianin pur sang, bene natus et possessionatus, nie dałby córki, choćby za Lelewela albo za Mickiewicza, póki każdy z tych skrybentów nie wykazałby się ekstraktem tabularnym, że posiada przynajmniej 200 morgów gruntu, obciążonych naturalnie primo loco w Towarzystwie kredytowem, secundo u którego z zamożniejszych sąsiadów, a tertio, quarto et quinto u Arona Goldglanz w Tarnopolu, w Brodach albo gdzieindziej. Są wprawdzie bardziej postępowi Cybulowianie, którzyby pozwolili córkom wyjść za hołyszów — ale nigdy za doktorów, profesorów, kupców albo rzemieślników.
Pojmą tedy szanowni czytelnicy, że oburzenie pana Melitona było wielkie, i że pani Melitonowa mdlała na wszystkich kanapach i fotelach, które jej nastręczały sposobność ku temu.
A panna Róża? zapyta może która z czytelniczek.
Hm — panna Róża... przepraszam, nie mam czasu; muszę wracać do mego bohatera, który już trzeci dzień czeka w Cybulowie na respons z Cewkowic. Czeka, i — cierpi. Roztrząsa sumienie, bije się w piersi i przyznaje, że zamiast służyć sprawie, której przysiągł i której bez przysięgi służyć był powinien, grał zbyt długo i zbyt dwuznaczną rolę. Ale jeżeli to go potępia wobec własnego sumienia i wobec ludzi dobrej wiary, to panna Róża inaczej o nim sądzićby powinna. Tak mu się zdaje przynajmniej. Zdaje mu się, że gdyby z Jaśnie panny Kacprowskiej przemieniła się nagle w ekonomównę, albo w chłopiankę, albo w wychowanicę domu podrzutków — onby ją kochał niemniej gorąco, jak teraz. Dlaczegóżby ona miała przestać go kochać z powodu, że nie chciał nadużywać dłużej fałszywego nazwiska, pseudonima trochę pretensyonalnego, ale po części wytłumaczonego zwyczajem i potrzebą ówczesną? Wszak był zawsze tym samym Arturem, choć nie księciem Arturem; wszak jeżeli fanfaronował w obecności innych, to w rozmowie z nią sam na sam, unikał zawsze nawet najmniejszej aluzyi do mniemanego swego stanu? Im bardziej tak rozumował, tem bardziej zdawało mu się, że mało co ma sobie do wyrzucenia, i że jest w gruncie bardzo uczciwym i porządnym człowiekiem, tylko... tylko ma czasem trochę za mało fizycznej odwagi, i w ogóle za mało odwagi wojskowej, a za wiele cywilnej. To chodzi po ludziach, zresztą bardzo porządnych.
Samo już to roztrząśnienie sumienia, jakkolwiek nieco stronnicze, ale nader rzadkie i ważne u p. Artura, powinno przekonać każdego, jak mocno był zakochanym w pannie Róży. Ludzie, którzy wobec świata chcą uchodzić za coś więcej, niż są w istocie, sobie samym wydają się wzorami doskonałości pod każdym względem. Gdyby tak nie było, niejeden, co wobec świata chce uchodzić za proroka i kapłana idei narodowej, w porównaniu z sobą samym nie znajdowałby tego świata tak złym, przewrotnym i niesprawiedliwym, nie ciskałby nieodwołalnej klątwy na ten padoł grzechu, i... my nie mielibyśmy tyle pasywów w naszych corocznych „rachunkach“. Najmniejsza iskierka miłości prowadzi do samopoznania, robi wyrozumiałym i sprawiedliwym — tak jak odwrotnie pycha, wynoszenie siebie samego, ślepa surowość sądu, dowodzą braku zupełnego tej boskiej iskierki. Zastosowawszy ten pewnik, od proroków i kapłanów, do „towarzyszów sztuki fryzyerskiej“, przekonamy się jeszcze mocniej, że bohater nasz miał w sobie bodaj cząstkę takiej iskierki, bo był skruszonym i pokornym w duchu i na zewnątrz. Nie przeszkadzało mu to zresztą czuć się bardzo nieszczęśliwym i opuszczonym, nie przeszkadzało mu z biciem serca zaglądać do okna, ilekroć zaturkotało lub zatętniało co na podwórzu. Daremnie! Nie widać było ani listu, ani nikogo z Cewkowic...
Nie mogąc dłużej znieść tego stanu niepewności, pan Artur prosił nakoniec hrabiego Cypryana o posłuchanie i przedłożył mu uniżoną prośbę, by go odesłał do Cewkowic. Hrabia popatrzył na niego ciekawie i gdy spostrzegł, że był mocno zmienionym i wydawał się prawie chorym, coś nakształt litości zarysowało się w dyplomatycznej fizyonomii p. eks-naczelnika obwodu. Począł dobrodusznie tłumaczyć Kukielskiemu, że wobec wart włościańskich i ciągłych patroli, bez paszportu, nie ujedzie pół mili, by nie był schwytanym. Za kilka dni hrabia wybierał się w drogę do Stanisławowa, gdzie miał interes w sądzie, ofiarował się tedy zawieźć tam p. Artura w charakterze swego służącego, i ułatwić mu ztamtąd wyjazd bezpieczny na Wołoszczyznę. Była to wielka ludzkość, mianowicie ze strony tak wielkiego pana, ale p. Artur przyjąć jej nie chciał. Wszelkie względy na osobiste bezpieczeństwo, które go krępowały tam, gdzie chodziło o świętsze i większe rzeczy, ustąpiły tym razem — jakaś siła tajemna parła go do Cewkowic. Zdawało mu się, że widzi Różę zapłakaną, tęskniącą za nim, opierającą się może zakazowi rodziców, czekającą na niego, ażeby mu powiedzieć to, czego jej napisać nie pozwolono. Hrabia nie namawiał go dłużej, kazał mu dać konie i pożegnał go lekkiem skinieniem głowy, wychodząc z pokoju.
Konie! dobre dwa brytany byłyby zasługiwały niemniej na to nazwisko, jak zwierzęta, które zaprzężono do małego wózka od wożenia ziemniaków, dla wywiezienia p. Artura. O koczach i czwórkach nie było już mowy. Siedzenie w tym ekwipażu składało się z odrobiny natrzęsionej słomy, nakrytej podartą płachtą. Chłopak usługujący przy ogrodniku pełnił obowiązki woźnicy. Nie mogło być nic bardziej politycznie podejrzanego, jak na owe czasy. Młody mężczyzna bez c. k. urzędowej czapki z różą na głowie, jadący takim wózkiem, kwalifikował się od razu do kozy, i dostawał się do niej niewątpliwie, wychodził zaś na świat dopiero po kilku tygodniach — jeżeli się nie znalazły jakie poszlaki przeciw niemu. Mimo tego wszystkiego, jakieś szczególne zrządzenie losu dozwoliło p. Arturowi dojechać do Cewkowic, bez spotkania się z organami „bezpieczeństwa“.
Wózek zatoczył się na podwórze w chwili, gdy dwie panny Kacprowskie, panna Melania i panna Róża, wychodziły z cieplarni, znajdującej się opodal od dworu, i zdążały ku gankowi. Na widok swojego anioła, p. Artur wyskoczył i pobiegł ku niemu. Z piersi wydobywał mu się na pół stłumiony okrzyk: — Różo! Aniele!
Ale anioł miał twarz nieruchorną, i gdyby nie nosek cokolwiek zarumieniony od zimna, możnaby było przypuszczać, iż to chodząca statua z marmuru. Artur stanął jak wryty.
— Różo! — wyjęknął głosem człowieka konającego, błagającego o kroplę wody.
Róża zmierzyła go od stóp do głowy spojrzeniem tak chłodnem i obojętnem, jak gdyby go po raz pierwszy w życiu widziała. Byłby dał połowę życia za jedną iskrę gniewu, oburzenia, nawet pogardy — w jej twarzy. Ale nie — twarz jej była niema. Minęła go spokojnie, jak się mija słup milowy po drodze, i weszła do domu.
Artur chwiał się na nogach; w oczach mu się ćmiło, uchwycił się ręką za czoło, bo zdawało mu się, że mu głowa pęka. W tej chwili uczuł, że ktoś go wziął za drugą rękę. Spojrzał — była to panna Melania.
— Biedny pan jesteś, panie Arturze — rzekła ze współczuciem tak szczerem, że cała jej zwykła, afektowana smętność dała się zapomnieć w tej chwili.
— Czy Róża... czy siostra pani, czytała mój list? — zapytał nieśmiało Artur.
— Czytała.... Panie Arturze! nie bierz nam pan za złe...
Chciała coś mówić dalej, w sposób uprzejmy i łagodny, ale naraz nie wiedzieć, czy Biżuczek, czy kto inny zaskomlił z ganku:
Mélanie! Mélanie! — i zaledwie miała czas pożegnać go pełnym dobroci wzrokiem, i zawołać: Niech Bóg Pana prowadzi! Musiała wracać do matki.
Bohater nasz zrozumiał, że niema co robić dłużej w Cewkowicach. Z panem Melitonem ani z p. Wincentym nie miał ochoty widzieć się; zresztą lokaj oświadczył, że obydwu niema w domu. Tenże sam lokaj zniósł rzeczy p. Artura z gościnnego pokoju na ganek, ale gdy się obejrzeli po podwórzu, wózka cybulowskiego już nie było. Chłopak nawrócił i pojechał. Pan Artur udał się do ekonoma z prośbą, by mu dano konie do najbliższego dworu, ale ekonom objawił że Jaśnie pan nie kazał nikomu dawać koni bez swego rozkazu. Sytuacya była fatalną — niepodobna było zostać na ganku w Cewkowicach, niepodobna wyjechać. P. Artur nie pozyskał był niczyich sympatyj podczas długiego swego pobytu u państwa Kacprowskich, służba odmawiała mu wszelkiej pomocy. Nie zostało mu nic, jak tylko zawołać przechodzącego drogą wieśniaka i ofiarować mu „szóstkę“, ażeby zaniósł rzeczy za naszym bohaterem, który się udał — na plebanię.
Cucyglerów już oddawna nie było u księdza Ilczyszyna, natomiast był tam podoficer od austryackiej piechoty, z patrolem. Ale czaj u „dobrodzieja“ był tak mocny, że pan kapral wiedzieli zaledwie, jak się sami nazywają, a komenda wiedziała ex officio jeszcze mniej, od pana kaprala. Udało się tedy p. Arturowi porozumieć z księdzem proboszczem bez interwencyi obcego mocarstwa, ksiądz wytłumaczył kapralowi, że to brat hr. Cybulnickiego z Cybulowa, który przyjechał odwiedzić p. Kacprowskiego i nie zastał go w domu, i po niejakich małych trudnościach, załagodzonych dalszym traktamentem przyszłych bohaterów z pod Sadowej, waleczni ci wojownicy pozwolili p. Arturowi wyjechać bryczką ks. proboszcza. Dokąd? tego on sam nie wiedział.




ROZDZIAŁ XVIII,

w którym filologiczna wiedza p. Artura i rozum stanu pana Kołdunowicza znachodzą niejakie pole do popisu.

Księdzowa w Cewkowicach, kuzynka, jak wiemy, pani z Mohoryczewskich Kacprowskiej, była jedyną może w całej wsi osobą, której wyjazd pana Artura sprawił niejaką przykrość. Nie chodziło jej wprawdzie bynajmniej o to, ażeby tego dystyngowanego a nieszczęśliwego młodzieńca zatrzymać na plebanii, ale była niepocieszoną, że odjechał nie posiliwszy się niczem, nawet szklanką kawy — a to z powodu, że musiał się śpieszyć z wyjazdem, póki komendant patrolu zostawał pod dobroczynnym wpływem czaju. Bohater nasz, im dalej jechał, tem bardziej podzielał żal poczciwej księdzowej, od rana bowiem był bez pokarmu, a przejmujący wiatr marcowy ma to do siebie, że obudza apetyt nawet w takim żołądku, którego funkcyą jest wytwarzać krew dla najbardziej złamanego i zbolałego serca. Niema wątpliwości, że serce pana Artura cierpiało mocno w tej chwili, ale po niejakim czasie stało się dla niego samego trudnym do rozwiązania problematem, co mu bardziej dokucza — czy zdrada panny Róży, czy głód i zimno?
Zdradę mógł przynajmniej przypisywać własnej winie. Oszukiwał rodzinę Kacprowskich, udając coś, czem nie był z kolei sam się oszukał na pannie Róży. Spodziewał się, że po tylu gorących zapewnieniach miłości, po tak długiem trwaniu serdecznych i poufałych stosunków, po więcej niż półrocznym pobycie pod jednym dachem — przywiązanie jej wytrzyma tę ciężką próbę jego rozksiążęcenia. Miał dowód w pannie Melanii, że błąd jego nie wszystkim wydawał się tak strasznym i trudnym do przebaczenia. Wszak przybrał tytuł i nazwisko fałszywe tylko przez próżność, tak jak pan Kacprowski pisał się przez próżność „z Kacprowa“ podczas gdy był tylko „z Kacpra“ — Kacprowskim! Ale stało się — odkrycie prawdy pozbawiło go kochanki, obiadu i noclegu; pau Artur postanowił tedy być mężnym, i powetować sobie czemprędzej wszystkie te straty, a nie myśleć już o Cewkowicach i o pannie Róży.
Bohaterskie to postanowienie, co do pierwszej części mianowicie, nie było łatwem do wykonania. Z kochanką byłoby jeszcze było jako tako, można ją znaleźć w najniegościnniejszej okolicy, ale obiad i nocleg, to rzeczy nierównie ważniejsze i trudniejsze do dostania. W Galicyi w ogóle łatwiej o wielkiego człowieka niż o dobry popas. Jak daleko zajrzeć mógł okiem pan Artur z trzęsącej nielitościwie bryczki ks. Ilczyszyna, widział tylko pagórkowatą przestrzeń pola, bez drzew, bez mieszkań ludzkich, tu i owdzie pokrytą śniegiem; nigdzie oko nie mogło spocząć na jakim ponętniejszym, bardziej zapraszającym przedmiocie. Pan Artur czuł się opuszczonym, biednym, zagrożonym. Pałamar, który go wiózł, oglądał się co chwila ciekawie na niego. To go niepokoiło. Żałował, że nie umie po niemiecku, bo mógłby był udawać urzędnika albo coś podobnego, i ujść podejrzenia, że jest powstańcem. Wiedział, że władze austryackie schwytanych emigrantów wydawały w ręce Moskwy, i obawiał się, by go woźnica w razie przypadku nie zdradził. Kiedy właśnie myślał o tem, jaką rolę ma odgrywać wobec woźnicy, znaleźli się przy rozstajnej drodze. Pałamar obrócił się znowu i zapytał:
A kuda pojidemo?
Pan Artur zrozumiał go, choć nie mówił po rusku. Przyszło mu na myśl, że chcąc uchodzić za krajowca musi używać także ruskiego języka w rozmowie z ludem. Rzekł tedy z flegmą:
Stupaj prjamo!
He? — zapytał pałamar, otwierając gębę.
Kak szto ty, nie poniemajesz? Stupaj prjamo!
Ta w jaku bramu? — pytał dalej zdziwiony pałamar, który nie wiedział, że na abrazowannym, russkim jazykie „prosto“ mówi się: prjamo, podczas gdy w jego okolicy wyraz taki był zupełnie nie znanym i wydawał się zepsuciem słowa: brama.
Pan Artur czuł się dotkniętym w swojej filologicznej dumie, i dał pałamarowi do zrozumienia, iż jest krugom durakiem, bo jako ruski człowiek nie rozumie po rusku. Pałamar utrzymywał, że jest „Bih-me!“ Rusinem, ale ruszczyzny pana Artura „takoj ne rozumije“. Pan Artur pomyślał sobie wtenczas, że ów ksiądz w Błotniczanach miał podobnoś słuszność, i że „galilejscy“ filologowie nie mylą się, odróżniając tak mocno to co ruskie od rossyjskiego. Pałamar z Cewkowic należał snać także do tych filologów, bo po chwili namysłu, skrobiąc się w głowę, zapytał:
— A, perepraszaju honor pański, cy pan może.... Moskal?
Myśl ta wydała się panu Arturowi jenialną. Moskal powinienby być — tak sądził — miłym gościem w kraju, gdzie tak pilnie łowią emigrantów.
Nu, da, da! Ja ruskij! — potwierdził śpiewając z kacapska to potwierdzenie. Od tej chwili pałamar już się nie oglądał, ale zacinał konie i pędził z góry wąwozem, w który byli wjechali. Na dole droga zwracała się w bok, i nagle ukazała się ich oczom karczma, przed którą znajdowały się poręcze, zaimprowizowane z krzywych patyków. O te poręcze, jak broń na odwachu, oparte były trzy kosy, na sztorc oprawione, podczas gdy parobczak w kożuchu, w opończy i w sinych rękawicach stał na podsieniu i tupał nogami, aby się ogrzać. Na widok bryczki, pochwycił on za kosę, skrzyżował ją naprzeciw podróżnym, i zawołał:
Halt!
— Ta wstupyś, czoho choczesz? — perswadował mu pałamar.
Najn — zawołał młodzieniec z ludu — ja maju befel! Gwerrr-raus! — krzyknął na całe gardło i dwóch jeszcze włościan, mocno podchmielonych, wytoczyło się z karczmy. Znali oni doskonale bryczkę księdza z Cewkowic, jakoteż woźnicę, ale to zdawało się jedynie dodawać im ochoty do popisywania się misyą i gorliwością urzędową.
— A koho to wezete, Polaka? — zapytał jeden ze straży.
— Ej, ni! Ta woźmit ho sobi, naj jidu do domu!
Jak mówił pałamar, tak się stało. W okamgnieniu stróże spokoju i bezpieczeństwa publicznego przetransportowali do karczmy p. Artura, jego tłómok i sakwę podróżną, a pałamar, napiwszy się poprzednio wódki odjechał.
Straż była pijana, oprócz arendarza nie było nikogo w karczmie, ktoby się mógł ująć za jeńcem. Wśród ciągłych szturchańców związano mu tedy ręce i nogi postronkami i wrzucono go do alkierza, gdzie jeden z włościan, uzbrojony kosą, stanął przy nim na straży, podczas gdy inny udał się do wsi po sukurs.
Na szczęście, nawinął się żandarm z patrolem, któremu oddano więźnia. Pan Artur skorzystał na tej zmianie tyle, że rozwiązano postronki, którymi był skrępowany, i skuto mu natomiast ręce cywilizowanemi kajdankami. Następnie sprowadzono podwodę, żandarm i żołnierze wzięli więźnia między siebie i ruszyli z nim — do Błotniczan.
Prosty przypadek zdarzył, że miasteczko to stało się jak niegdyś pierwszem, tak teraz ostatniem miejscem pobytu pana Artura w obwodzie Cybulowskim. Przyjęła go gościnnie ta sama cela, z którą już się łączyły dla niego nader boleśne wspomnienia. Gdy go zsadzano z fury, zdawało mu się, że między grupą ciekawych, kręcącą się na ulicy, spostrzegł p. Odwarnickiego, aptekarza, i pannę Katarzynę. Zimno, głód, zmęczenie i skutki sympatyi ludu ruskiego ku „Moskalom“ złamały go były jednakże tak, że wszelkie wspomnienia z przeszłości usuwały się w głąb przed przykrą teraźniejszością — zresztą żandarm nie pozwolił mu się oglądać i wprowadził go czemprędzej do gmachu urzędowego.
Drzwi od celi nie były zamknięte na rygiel, ale żołnierz z karabinem stał na warcie przed nimi. Wewnątrz znowu było tak pełno dymu, jak przed ośmiu miesiącami, a towarzystwo było jeszcze liczniejsze, tylko zamiast wesołego gwaru, ponury spokój panował tym razem w więzieniu. Między uwięzionymi spostrzegł pan Artur znowu dwie twarze, budzące niemiłe wspomnienia. Byli to Wyksztkiłło i Kwaskowski. Obydwaj, jako podejrzani o zamiar ucieczki, byli okuci w kajdany. Transportowano ich wraz z czterema innymi emigrantami do Brodów, gdzie mieli być oddani Moskwie.
Pan Artur przywitał się dość zimno z towarzyszami niedoli, usiadł na swoim tłómoku, który za nim wniesiono do kaźni, oparł łokcie na kolanach i zakrywszy twarz obydwoma dłoniami, zadumał się głęboko. Nikt mu nie przerywał jego dumania, jeden tylko Wyksztkiłło ze zwykłą swoją flegmą pocieszał go od czasu do czasu swojem: — Furda, braciaszku!
Pan Finkmann v. Finkmannshausen nie był już jedynym najwyższym władcą w Błotniczanach; dodano mu do boku porucznika, który wraz z nim wykonywał nadzór nad więźniami. Obostrzenie to wychodziło na dobre więźniom, o tyle przynajmniej, że oficer, mniej surowy od pana forsztehera, pozwalał każdemu odwiedzać ich, przynosić im jedzenie i t. p. Wkrótce też po przybyciu pana Artura zjawiły się w kaźni dwie służące z koszami zawierającemi posiłek, bardzo upragniony dla naszego bohatera. Pokrzepiwszy się, był już cokolwiek rozmowniejszym, i opowiadał kolegom swoje przygody, opuszczając oczywiście epizod z panną Różą i amplifikując szczegóły swoim zwykłym sposobem. Gdy skończył opowiadanie, Żmudzin znowu oświadczył, że to wszystko „furda“ i że p. Artura w najgorszym razie czekają kopalnie w Nerczyńsku.
Podczas gdy położenie p. Artura w małym tylko stopniu zwracało na siebie uwagę towarzyszów jego niedoli, zdawali się oni szczególną jakąś sympatyą otaczać znanego nam już Kijowianina, Władysława Kwaskowskiego. Pan Artur nie mógł zrazu odgadnąć przyczyny tego wyszczególnienia, które spotykało byłego jego przeciwnika. Kwaskowskiemu nie groziło ze strony Moskali nic gorszego, jak innym, i nie był on też fizycznie ani moralnie słabszym od kolegów. Pan Artur uważał tylko, że Kwaskowski był od innych, posępniejszym, że siedział pod oknem nie mówiąc ani słowa, i od czasu do czasu wyjmował z kieszeni jakiś przedmiot, w który wpatrywał się rzewnie i który do ust przyciskał, starając się ukryć tę słabość swoją przed oczyma współwięźniów. Ci nie pocieszali go, nie przerywali natrętną rozmową biegu jego myśli, ale za to debatowali gorliwie nad tą trudną kwestyą, czy nie znalazłby się sposób uwolnić Kwaskowskiego z więzienia albo przynajmniej przeszkodzić jego oddaniu w ręce Moskwy. Wyksztkiłło widział tylko jedną drogę, to jest, proponował, że o zmroku zadusi Madiara stojącego przy drzwiach z karabinem, i że uskuteczni to bez najmniejszego hałasu, poczem Kwaskowski wyjdzie bez przeszkody z kaźni i uda się do apteki, zkąd potrafią wysłać go w bezpieczne jakie miejsce.
— Ale jakże zadusisz Madiara, kiedy masz żelazka na rękach — zapytał jeden z więźniów.
Furda, braciaszku! — rzekł Żmudzin i popierając swoje słowa namacalnym dowodem, podniósł do góry obydwie ręce, których wielkie palce skute były żandarmskiemi żelazkami, zacisnął usta, oparł jeden łokieć na żelaznym piecu, ogrzewającym celę, pomocował się trochę ze swojemi „austriackiemi pierścionkami ślubnemi“ jak je nazywał, i jedna ze stalowych obwódek pękła jak łupina włoskiego orzecha, ku ogólnemu podziwieniu widzów.
— Ja ci powiadam, braciaszku, że u tych Austriaków nie ma ani porządnej kozy, ani porządnego kawałka żelaza! No, zaczekaj, niech się trochę ściemni, to ja się rozmówię z Madiarem.
Ale Kwaskowski ani słyszeć nie chciał o tym projekcie, który pozbawiłby życia niewinnego zupełnie człowieka, a Wyksztkiłłę i resztę kolegów skompromitowałby jeszcze gorzej, jeżeli to być mogło. Żmudzin gniewał się okropnie, że kolega odpychał ten, jego zdaniem tak prosty i naturalny sposób ratunku.
— No, widzisz, braciaszku, jesteś mazgaj i nie żal mi ciebie wcale, ale żal mi dziewczyny, która tu oczy wypłacze za tobą. Jutro, a najdalej pojutrze wywiozą cię do granicy, i zaduszą cię szelmy kacapy, zakatują knutami...
Skrzypnięcie drzwi przerwało dalszą mowę Żmudzina. Więźniowie zerwali się z miejsc swoich, a Kwaskowskiego twarz rozpromieniła się i zbladła z kolei, bo w tej chwili weszła do celi — panna Katarzyna z matką. Piękne jej oczy czerwone były od płaczu, postać złamana i chwiejna — ani śladu z dawnej żywości i ruchliwości. Podała rękę Władysławowi wśród ciszy ogólnej i pełnej uszanowania dla boleści kochanków. Pan Artur wcisnął się w najciemniejszy kąt celi, i starał się być jak najmniej widzianym; rzadki gość — rumieniec — pojawił się na jego twarzy.
— Niech nas Matka Cudowna ratuje — rzekła panna Katarzyna drżącym głosem. — Jutro...
To „jutro“ wymówione było w sposób, czyniący dokończenie wiadomości zbytecznem. Wszyscy zrozumieli, że jutro pod silną eskortą opuszczą Błotniczany, ażeby się dostać wkrótce w ręce Rossyan. Wrażenie tej nowiny było oczywiście pognębiające; nie potrzebuję tedy dodawać, że główny mój bohater struchlał, jak gdyby nagle i po raz pierwszy zagrażał mu wspólny los z resztą kolegów. Jeden tylko Żmudzin, zamiast brać udział w uroczystem skupieniu ducha swoich współwięźniów, zdawał się być raczej zniecierpliwionym i rozgniewanym. Przystąpił do Kwaskowskiego, chwycił go za ramię i trzęsąc nim gwałtownie, zawołał:
— Jutro! Słyszysz mazgaju, jutro! Uciekajże dziś póki pora!
— Wielki Boże — krzyknęła panna Katarzyna — czy byłby sposób?...
Władysław potrząsł smutnie głową. Niestety! nie było nadziei! Bolesny jęk wyrwał się z piersi biednej dziewczyny, która z płaczem rzuciła mu się na szyję. W tej chwili jeden z więźniów wskazał na okienko w dębowych drzwiach kaźni. Wszyscy spojrzeli w tę stronę i ujrzeli w „wizytyrce“ wąsatą twarz starego żołnierza z pułku węgierskiego, twarz, po której śniadych policzkach toczyły się dwie łzy poczciwe, serdeczne. Widząc zwróconą na siebie powszechną uwagę, Madiar odwrócił się i mruknął pod nosem jakieś formułki, w których narodowe jego baszom łączyło się w nader nieregulaminowy sposób z wyrazami: Nemet, Rus i innemi, niełatwemi do powtórzenia, nawet w dzisiejszej Przedlitawii, wobec jej sądów, przysięgłych i wszelkich jej innych swobód konfiskacyjnych.
Niepodobna oddać słowami całą boleśną stronę tej sceny rozstania, która nastąpiła teraz między Władysławem a panną Katarzyną. Matka wyprowadziła ją z celi na pół omdlałą, słaniającą się z bolu. Nastała chwila głuchego milczenia między więźniami. Na dworze i w zakamarkach budynku więziennego wył przeraźliwie wiatr marcowy, mała przestrzeń nieba, którą widać było z okna zakratowanego i zasłoniętego okiennicą à la Don Miguel, była szara, posępna, jakby zapłakana, śnieg z deszczem na przemian bił w małe szyby okna, ale z miasteczka słychać jeszcze było ruch i gwar. codzienny tak wyraźnie, tak blizko, że tem jaskrawszym mógł się wydawać kontrast między obojętnem, powszedniem życiem tego tłumu, zaludniającego świat szeroki, rojącego się po nim i zaledwie zastanawiającego się nad tem, że żyje — a rozpaczliwą sytuacją więźniów.
Wtem powtórnie dały się słyszeć czyjeś kroki w sieniach, drzwi otwarły się znowu i pojawiło się w nich ogromne futro niedźwiedzie, pokryte granatowem suknem, z takąż peleryną, jakoteż czapka futrzana z daszkiem, najlojalniejszego na świecie kształtu.
Futro to otrzepało się w progu ze śniegu, który je okrywał, czapka uczyniła to samo, i z głębi kudłów niedźwiedzich odezwało przeciągłe: haa! znamionujące radość wszelkiej istoty żywej, dwunożnej, nieporosłej piórami, która z szargi marcowej dostała się szczęśliwie pod dach, chroniący ją od wiatru i wilgoci. Nakoniec futro i czapka upadły na „pryczę“ a na środku kaźni stanął w całej swej okazałości i w zimowym paletocie — pan Bogdan Kołdunowicz, N. P.
Szanowny ten obywatel rozpoczął natychmiast długie opowiadanie o deszczu, i o śniegu, i o błocie, i o złych szansach oziminy, i o trudności wywożenia nawozu, i o dalekiej perspektywie na siejbę — nader zajmujące dla ludzi, których jutro mają wieźć do Brodów i oddać w ręce rossyjskie. To też Żmudzin zniecierpliwił się wkrótce i przerwał meteorologiczne i agronomiczne spostrzeżenia p. Bogdana tymi słowy:
— Furda, dobrodziejaszku! Ot, jeżeliś porządny człowiek, to pomóż nam ocalić ot tego braciaszka (tu wskazał Kwaskowskiego) — chyba że możesz pomódz nam wszystkim dostać się na świeże powietrze.
— Trudno! moi panowie — rzekł pan Bogdan — nic dla was zrobić nie możemy! Nawarzyliście sobie piwa, teraz pijcie je sami! W głowie wam się paliło, jakieś bunty, rewolucye, spiski! Nakoniec chcieliście, od czego nas Panie Boże uchowaj, wywołać zamięszania nawet u nas w Galicyi! Słusznie tedy wysoki rząd kazał was chwytać i odstawia was teraz w ręce waszej prawowitej władzy...
Żmudzin podniósł rękę, u której był jeszcze kawałek rozłamanego żelazka austryackiego — i jeżeli mię moje przypuszczenia nie mylą, byłby się może pan Bogdan jeszcze tego samego momentu zobaczył na łonie Palemona z przodkiem swoim co to smażył tak doskonałe kołduny, bo gdzie major Wyksztkiłło rzucił co na ziemię, tam już nie było co zbierać. Ale w tej chwili twarz starego Madiara pojawiła się znowu do wizytyrki i ten ostatni dając znaki Żmudzinowi, zawołał stłumionym głosem:
Kapitanyom uram! gerek idö! (Panie kapitanie, chodź tutaj!) — Wyksztkiłło domyślił się, że Madiar ma mu powiedzieć coś ważnego i zbliżył się szybko ku drzwiom, gdzie między nim a żołnierzem zawiązała się żywa rozmowa, prowadzona na pół po węgiersku, a na pół po słowacku. Pan Kołdunowicz ciągnął tedy dalej swój wykład bez żadnej przeszkody. Tłumaczył on więźniom, że są właściwie bandytami, których dosięgła zasłużona kara, i że „wysoki rząd“ musiał położyć tamę ich bezprawiom, przestrzegając porządku i bezpieczeństwa publicznego i t. d.
Tu Żmudzin, skończywszy rozmowę z Madiarem, zawołał figlarnie:
— Kwaskowski, a chodź no tu, braciaszku!
Kwaskowski zbliżył się machinalnie do niego, pytając, czego żąda? Ale Żmudzin zamiast wszelkiej odpowiedzi wziął z pryczy futro pana Bogdana Kołdunowicza i ubrał w nie Kwaskowskiego, jak się ubiera małe dziecię w kaftanik. Zapiąwszy mu starannie kołnierz pod szyją, włożył mu na głowę lojalny kaszkiet pana Bogdana i obracając go twarzą do towarzystwa, zapytał z tryumfem:
— A co? Czy nie wykapany szlachcic galicyjski, dobrodziejaszku!
Pan Bogdan zapytał z pewnym niepokojem, co to ma znaczyć?
— Nic, ot tak sobie, żart, dobrodziejaszku? Chciałem zobaczyć, czy Kwaskowskiemu będzie do twarzy w tym kostiumie. Mów dalej, bo bardzo pięknie mówisz, dobrodziejaszku!
Pan Bogdan nie dał się prosić dwa razy. Wyjaśnił najprzód zgromadzonym dokoła niego buntownikom, że naród bez arystokracyi byłby podobnym do murzynów i że czerwoni, dążąc do wytępienia arystokracyi i szlachty, dążyli do odebrania narodowi najważniejszego członka w całym jego organizmie, członka, którego całości przestrzegała nawet Moskwa. P. Bogdan był tak rozczulonym mniemaną troskliwością Moskwy o dobro arystokracyi i szlachty[3], że przyznał się, iż przechowuje u siebie serwetę bawełnianą, kupioną od krążącego z towarami Słowaka, na której wyszyty jest z jednej strony dwugłowy orzeł moskiewski biały na tle czerwonem, a z drugiej czerwony na tle białym. P. Bogdan trzymał tę serwetę w pogotowiu i obiecywał sobie, że w razie wkroczenia Moskali do Galicyi przybije ją do tyki na kształt sztandaru, i z tym znakiem w ręku na czele swojej czeladzi i gromady telatyńskiej przywita zastępców białego cara...
— No, dosyć już dobrodziejaszku — odezwał się Żmudzin, który trzymał ciągle za rękę Kwaskowskiego, przebranego w futro i czapkę lojalną. — Trzymaj sobie dobrodziejaszku, z kim chcesz, ale wynoś się za drzwi, bo ci wszystkie twoje kości potłukę tak drobno, że będziesz mógł zasypywać niemi jak piaskiem, wszystko, co napiszesz. No, ruszaj, anà senà syczim!
Ostatnia, turecka część tej odezwy była tak niezrozumiałą dla pana Bogdana, jak nią musi zostać dla wszystkich nieobeznanych z urzędowym językiem następców Osmana — dosyć będzie wiedzieć, że pewna dość powszechnie znana niegrzeczna formułka moskiewska jest chrześcijańsko-prawosławnym ekwiwalentem tych słów tureckich, zawierających w sobie nader nieprzyzwoitą, a często niemożliwą propozycyę. Ale jeżeli pan Bogdan nie zrozumiał turecczyzny olbrzymiego Żmudzina, zrozumiał tem lepiej jego giestykulacyę, i w dowód pojętności swojej miał się tak spiesznie ku drzwiom, że zapomniał o swojem futrze i o kaszkiecie. Ale w drzwiach spotkał się nagle i niespodzianie ze skrzyżowanym bagnetem i z marsową fizyognomią Madiara, który krzyknął głośno:
Nem szobat! (Nie wolno).
Pan Kołdunowicz cofnął się w głąb kaźni, protestując energicznie przeciw temu podwójnemu atakowi na nietykalność swojej osoby, lecz Madiar łamaną słowacczyzną i gestami dawał do zrozumienia, że tylko „lengyel-ur“ w niedźwiedziach ma wyjść z kaźni, i to natychmiast, wszyscy zaś inni mają zostać, pod karą zastrzelenia albo zakłucia. Chcąc nie chcąc, musiał tedy Kwaskowski wyjść z więzienia, a N. P. B. K. nietylko musiał zostać na jego miejscu, ale nadto musiał jeszcze położyć się w kącie na pryczy i zachowywać się jak najciszej, bo Wyksztkiłło siedział koło niego, i łagodnym, przekonującym swoim głosem zachęcał go do spokoju i cierpliwości, obiecując w przeciwnym razie pociągnąć nieco silniej za koniec węzła, który założył był na szyję potomkowi najznakomitszego przyrządziciela kołdunów. Nadeszła tedy noc, klucznik zwiedził celę, i przekonawszy się, iż zawiera siedmiu więźniów, zamknął rygle i kłódki a pan Bogdan leżał na pryczy, nie jak tabularny właściciel Telatyna, ale jak biały murzyn „z okolicy Paragwaju“, pozbawiony wszelkiej arystokracyi.




ROZDZIAŁ XIX,


w którym opisane są różne dobrodziejstwa stanu oblężenia i różne gorycze stanu małżeńskiego.


Gdy jaki pędziwiatr demokratyczny ugrzęźnie w kozie, albo uwiśnie na szubienicy, nie sprawia mu to zwykle wielkiej subjekcyi, i wyjątkowo tylko jeden albo drugi, po wielu latach jeszcze wypomina ojczyźnie, jak mocno cierpiał dla niej, i jak wiele mu winna. Ale dla obywatela na tem stanowisku społecznem, co p. Bogdan Kołdunowicz, jedna noc przespana w sposób powyżej opisany, była nieznośną męczarnią. Im niewinniej cierpiał, tem mocniej go to bolało, jak n. p. musiałoby to boleć wielu członków lwowskiego Towarzystwa demokratycznego, gdyby ich kto obwinił o zniesienie cechów albo o nadanie równouprawnienia żydom. Boleść ta wewnętrzna p. Bogdana i fizyczne zmęczenie po niewygodnym noclegu nie przeszkodziły atoli, by nazajutrz p. Finkmann v. Finkmannshausen nie wziął go pod śledztwo w celu wybadania, jakim sposobem zamiast eines ausländischen Wühlers znaleziono w kozie błotniczańskiej jednego z najlojalniejszych poddanych Jego cesarskiej, tudzież królewsko-apostolskiej Mości. Gdyby p. Bogdan nie był tak bardzo lojalnym, nie byłby z pewnością uniknął procesu w sądzie wojennym o „Vorschubleisten bei Verbrechen“, ale tak wiernego jak on pasierba c. k. ojczyzny nawet pan Finkman nie śmiał podejrzywać o ułatwienie ucieczki Kwaskowskiemu.
Za tym ostatnim przetrzęsiono całe Błotniczany i całą okolicę, wysłano pogoń na wszystkie strony, ale daremnie. Pozostałych więźniów, z wyjątkiem pana Artura, wsadzono na wozy i pod eskortą żandarmów i żołnierzy powieziono dalej, podczas gdy bohatera naszego zaprowadzono do kancelaryi p. Finkmanna, w celu spisania z nim protokołu. Rzeczy jego przejrzano tym razem starannie, i skonfiskowano mu rewolwer, paszport opiewający na nazwisko ks. Czetwertyńskiego. Dokument ten miał być dla niego fatalnym, albowiem na jego podstawie p. Finkmann, który, nawiasem mówiąc, nie poznał w Arturze wicehrabiego de Tournebroche, zadecydował, iż jako poddany moskiewski wysłanym będzie w ślad za innymi do Brodów, zkąd ma być odstawionym w ręce władz moskiewskich.
Pan Artur wrócił do celi więziennej, smutny i prawie rozpaczający. Nie zrobił on wiele złego Moskalom, zważywszy niezbyt wojownicze swoje usposobienie i długi pobyt w Galicyi, ale to, co zrobił, wystarczało na zsyłkę w Sybir, pominąwszy już nawet tę szansę, że mógł być tak dobrze zamordowanym przez Dońców, jak tylu innych. Termin jego wyjazdu nie był jeszcze oznaczony, ale prawdopodobnie miano go wywieźć nazajutrz, tak przynajmniej mówił mu klucznik. Pogrążony w ponurem rozmyślaniu, siedział tedy nasz bohater na pryczy więziennej, i starał się nadaremnie pogodzić ze swoim losem. Wtem zapukał ktoś do okienka w drzwiach celi, zamkniętych już teraz na rygle i kłódki z powodu ucieczki Kwaskowskiego. P. Artur zbliżył się do drzwi, i ujrzał w „wizytyrce“ poczciwą fizyonomię aptekarza Odwarnickiego. Spotkanie to zmięszało go trochę, przypuszczał bowiem, że ojciec panny Katarzyny musiał dowiedzieć się od Kwaskowskiego o owej scenie w Zabużu, która stała się powodem pojedynku jego z Kijowianinem. Aptekarz wiedział istotnie o wszystkiem, ale to nie powstrzymałoby go było bynajmniej od wyświadczenia p. Arturowi wszelkich przysług, jakie były w jego mocy. Przyszedł tedy spytać go, czyli czego nie potrzebuje i czyli niema jakiego sposobu, by przeszkodzić wywiezieniu jego do granicy. P. Artur nie widział takiego sposobu, nie miał w Galicyi nikogo, coby się mógł i chciał zająć jego ocaleniem.
— Może pan przecież masz kogo znajomego we Lwowie, coby miał niejakie wpływy? — zapytał aptekarz.
— Nie znam nikogo, oprócz pewnej pani....
— A, to zapewne ta sama, która tu była wkrótce po pańskiej ucieczce z tej kozy, i która tak troskliwie wypytywała się o pana! Może jej dać znać, że pana mają wydać Moskalom?
P. Artur upadł był tak mocno na duchu, że nie miał żadnej nadziei, by go kto mógł ocalić. Wobec stanu oblężenia, cała Galicya położyła uszy po sobie, bano się nietylko dawać pomoc więźniom, ale nawet prosić i wstawiać się za nimi. Chętniejszych do niesienia pomocy pozamykano, reszta bała się nawet oddychać głośno, ażeby nie zwrócić na się uwagi organów bezpieczeństwa. Stan taki nazywają Galicyanie „abstynencyą“ albo „bierną opozycyą“, i uważają go za najlepszy ze wszystkich, za prowadzący wprost do systemu federalistycznego w Austryi i do odbudowania Polski. Dlatego też o tych, co nie chcą wywoływać podobnego stanu, mówią, że nie chcą Polski. Być może, że kiedyś doprawdy tylko przez zamknięcie pewnej części Polaków do kozy doczekamy się federacyi i Polski, ale p. Arturowi ówczesna nasza „abstynencya“ mimowolna wróżyła tylko podróż w Sybir, lub na tamten świat, stosownie do mniej lub więcej sprzyjających okoliczności. Udzielił jednakże adresu pani Szeliszczyńskiej aptekarzowi, a ten oświadczył, że natychmiast do niej napisze, poczem oddalił się, zostawiając naszego bohatera sam na sam z jego czarnemi myślami.
W tem to niemiłem towarzystwie przepędził p. Artur jeszcze dwa dni w Błotniczanach. Po upływie tego czasu, oddział c. k. piechoty złożony z trzech ludzi, pojawił się u drzwi jego więzienia. Żołnierze nabili karabiny w jego oczach, ażeby go przekonać, iż wszelki opór z jego strony albo usiłowanie ucieczki byłoby daremnem. Zabrano na wóz jego tłumok, sakwę i wezwano go, ażeby wsiadał. Posłuchał machinalnie tego rozkazu, żołnierze posiadali obok niego, i wóz ruszył w drogę, ku moskiewskiej granicy.
Podróż miała trwać trzy dni, bo drogi w tych stronach były okropne, zwłaszcza o tej porze roku. Na noc stawano w karczmach, a gdzie był urząd powiatowy, tam lokowano p. Artura w więzieniu. Każdy, co podróżował w ten sposób po Galicyi, przyzna mi, że niesłusznie karczmy nasze uchodzą za najmniej schludne i wygodne miejsca noclegu, i że żydowsko-polski ich nieporządek jest szczytem elegancyi i komfortu w porównaniu z więzieniami powiatowemi. Dla p. Artura, te ostatnie były przedsmakiem tego wszystkiego, co go czekało za kordonem.
Pierwszego dnia podróży, kocz zaprzągnięty trzema końmi, z mnóstwem dzwonków u uprzęży, i z żydowskim woźnicą na koźle, dopędził i minął wóz, na którym znajdował się p. Artur. Zdawało mu się, że z poza firanek, zasłaniających okno, przypatrywał mu się ktoś ciekawie, ale zmrok padał już, i niepodobna było widzieć, kto siedział w koczu. Nazajutrz, w przejeździe przez miasteczko powiatowe, kapral, który dowodził eskortą pana Artura, otrzymał od główno dowodzącego tamże podporucznika rozkaz, by zwrócił swoją drogę na miasto obwodowe Z.... gdzie był sąd wojenny, i by się zameldował u audytora. Jednocześnie jakiś jegomość porządnie ubrany zbliżył się do naszego bohatera, siedzącego na wozie przed koszarami żandarmeryi między eskortującymi go żołnierzami, i zapytał:
— Czy pan jesteś pan Jan Wara?
— Tak jest, panie.
— Bardzo mi miło poznać pana — rzekł nieznajomy, podając rękę panu Arturowi, który uczuł w tej chwili jakiś papier w swojej dłoni. Nieznajomy znikł natychmiast. Pan Artur, ażeby nie zwracać uwagi żołnierzy, bał się obejrzeć ów papier, i schował go nieznacznie do kieszeni. Gdy ruszyli znowu w drogę, żołnierze poczęli drzemać, albo rozmawiać z włościaninem, który służył za woźnicę. Pan Artur wydobył wówczas swoją kartkę z kieszeni i przeczytał ją uważnie. Była ona tej treści:
„Nazywasz się Henryk Szeliszczyński, masz lat 27, jesteś religii rzymsko-katolickiej, urodziłeś się w Remiszycach, w Galicyi, ojciec twój nazywał się Maciej, matka Barbara z Moździerskich Szeliszczyńska. Ożeniłeś się przed sześcioma laty z Małgorzatą z Konopińskich, primo voto Trzeszczyńską, właścicielką Dębówki i Barańca w obwodzie lwowskim, jakoteż kamienicy pod l. 996 2/4 we Lwowie. Masz pasierbicę Celinę i pasierba Jakóba z pierwszego małżeństwa śp. Trzeszczyńskiego z Anną Bulbińską, pasierbów: Kazimierza, Antoniego i Franciszka, z pierwszego małżeństwa twojej żony, jako też syna Tadeusza i córkę Sydonię z twoją żoną Małgorzatą. Od czterech lat porzuciłeś żonę i włóczysz się za granicą. Naucz się tego dobrze na pamięć i zniszcz kartkę“.
Zadanie to nie było trudne, pan Artur znał już bowiem doskonale całą genealogię pani Szeliszczyńskiej, obydwu jej mężów i siedmiorga dzieci. Nie pojmował tylko, do czego mu się mogło teraz przydać, gdyby się nazywał jak stało w kartce, i gdyby był mężem, ojczymem i ojcem całego tego potomstwa. Jednakowoż, coś musiało się zmienić w jego przeznaczeniu, bo zamiast do granicy, odstawiono go do sądu wojennego w Z.... Audytor przyjął go z uśmiechem gorzkawym na twarzy, odprawił eskortę i rozkazał profosowi, by nowo przybyłego więźnia zaprowadził do celi.
Jak się wkrótce przekonamy, więzienie sądu wojennego w Z... urządzone było w sposób, który mógł więźniom dać niejakie wyobrażenie o wygodach i przyjemnościach cytadeli warszawskiej — to znaczy, że z pomiędzy wszystkich miejsc zamknięcia dla wątpliwych i niewątpliwych winowajców politycznych, tak licznych naówczas w Galicyi — to jedno najmniej świadczyło, iż monarchia naddunajska należy do rzędu państw od biedy cywilizowanych. Ale dla chorego wędrowca i rów jest łóżkiem, dla lojalnego Galicyanina i Staatsgrundgesetze są konstytucyą, a dla p. Artura, zagrożonego wydaniem w ręce Moskwy, zamknięcie w Z... i śledztwo w wojennym sądzie austryackim były pożądaną zwłoką i zostawiały przynajmniej miejsce dla nadziei. Nie dbał tedy o nic, byle go nie wieziono do granicy. Profos zaprowadził go najprzód do swojego pokoju, gazie wszystkie efekta naszego bohatera uległy jak najściślejszej rewizyi. Skonfiskowano z pomiędzy nich, co tylko mogło się wydać podejrzanem lub niebezpiecznem, a mianowicie: przyrządy do pisania, nożyczki, scyzoryk, fotografie i małą perspektywę, tę ostatnią z powodu, że jak twierdził p. profos, mogła być przydatną do celów wojennych. Zabrano także pieniądze, i nie pozwolono więźniowi mieć przy sobie kwoty większej od jednego guldena. Następnie profos, mały, podsadkowaty żyd węgierski, wybrany do tej funkcyi z powodu, że sąd ufał mu więcej niż rodowitym Madiarom, składającym załogę miejscową — przywołał klucznika i dwóch żołnierzy, i przy ich pomocy przetransportował p. Artura wraz z jego bagażami do jednej z cel więziennych, których było kilkanaście wzdłuż wązkiego i długiego kurytarza. Trudno sobie wyobrazić coś mniej obliczonego na przechowywanie ludzi, jak ta cela. Od drzwi do okna, miała ona dwanaście kroków długości, szerokość jej wynosiła zaledwie pięć kroków, ale całą prawie tę przestrzeń wypełniał tapczan drewniany, czyli tak zwana prycza, do tego stopnia, że chcąc przejść się od drzwi do okna, potrzeba się było przeciskać z trudnością pomiędzy ścianą a pryczą. Miejsce to w czasach zwykłych przeznaczone było na umieszczenie sześciu inkwizytów, podejrzanych o kradzież koni, i sąd karny cywilny ze względu na zdrowie i wygodę tych obywateli, przestrzega bardzo ściśle, ażeby ich nigdy więcej niż sześciu nie umieszczano razem. Sędziowie cywilni mniemali zapewne, że sport hippiczny, praktykowany na kradzionych koniach, jest karygodnym, ale że nie należało mimo to skazywać sportsmanów na uduszenie. Wojskowi sędziowie nie powodowali się taką czułostkowością, i zamykali w każdej celi ośmnastu więźniów politycznych, tak, że według naj ściślejszych obliczeń, na sążniu kwadratowym mieściło się dwóch takich delikwentów. W nocy, kaźnia przedstawiała widok nader podobny do sypialni na paketbocie amerykańskim — sześciu więźniów spało na pryczy, sześciu pod spodem, a sześciu mieściło się wzdłuż wązkiej przestrzeni, która zostawała w celi naokoło tego jedynego jej meblu. W istocie oprócz żelaznego pieca, cela zawierała jeszcze tylko konewkę z wodą, blaszany kubek i wielkie naczynie drewniane, któregoby sam już zmysł powonienia nie pozwolił nikomu wziąć za wertheimowską kasę. Przyrząd ten, zapisany w inwentarzu pod urzędową nazwą „kibla“, wynoszony był raz na dwadzieścia cztery godzin z wielką ceremonią i z rozwinięciem imponującego aparatu militarnego, poczem z niemniejszą pompą i okazałością wnoszono go napowrót do kaźni, w obecności samego pana profosa. Ten ostatni rozwijał przy tej sposobności sprężystość, energię i czujność, godną nietylko feldwebla, quaprofosa, ale nawet strażnika sreber koronnych w jakiem mniejszem królestwie, n. p. w Lodomeryi.
Instalacya p. Artura w tym przybytku, wyobrażającym „najściślejszą“ c. k. ojczyznę naszą, odbyła się podług wszelkich wymagań formy. Kapral, pełniący obowiązki klucznika, wręczył mu „sztrucak, kapustrak, koc, esszalu i leflę“, jednem słowem, całe małe gospodarstwo, któreby było stanowiło nieoceniony skarb dla Robinsona Crusoe na jego odludnej wyspie, a które na każdy sposób było najwymowniejszym — w Z... zaś jedynym dowodem ludzkości i wspaniałomyślności ówczesnego rządu wobec przekroczycieli tylu paragrafów kodeksu karnego. Pan Artur urządził się jak mógł przy pomocy profosa, którego setki i dziesiątki, znalezione w puilaresie naszego bohatera a deponowane u audytora, usposobiły nader względnie i łaskawie. Podrzędne to ramię sprawiedliwości spędziło tedy jednego z więźniów z najlepszego kąta pryczy, to jest z pod okna, gdzie wyziewy kibla mniej były dokuczliwemi, i tam przy pomocy urzędowego „sztrucaka“ i własnej pościeli p. Artura urządzono dlań wygodne legowisko. Reszta pryczy była przez dzień ogołoconą z wszelkiego nakrycia, bo więźniowie składali swoje sienniki na jedną kupę, pod ścianą, ażeby mieli więcej miejsca do przechadzki.
Był to stek ludzi różnego wieku i stanu ze wszystkich stron Polski, ze wszystkich okolic Galicyi. Emigrant, który od roku 1831 brał gorący udział we wszystkich walkach narodowych, i dla którego więzienie było czemś tak zwykłem i chronicznie się powtarzającem, jak dla modnych ludzi pobyt w Baden-Baden albo w Karlsbadzie, — student ośmnastoletni, który nie marzył o niczem, jak tylko o wydostaniu się z kozy, dla udania się napowrót do obozu, — rzemieślnik ze Lwowa, najhałaśliwszy i najwybredniejszy ze wszystkich, narzekający na panów, na sztaby, na dowódców, na zły wikt, na smród i na ciasnotę, — chłop z Podola, wzorową rezygnacyą i wytrwałością odbijający nader korzystnie od demokraty miejskiego, — żyd oskarżony o dostawę broni dla powstańców, — właściciel tabularny, któremu groziło niemniej ośm dni aresztu za to, że u niego przytrzymano trzech „cucyglerów“, i który czując jak aureola męczeńska opromienia jego skronie, wołał w duchu: „Wysoki sądzie, niech się stanie nie moja, lecz twoja wola, ale jeżeli można, weźmij odemnie ten kielich goryczy!“ — nareszcie jakiś Węgier, który na pierwszy odgłos walki przybiegł stanąć w szeregach polskich, oto są wszystkie kategorye więźniów politycznych z owego czasu. W Z.... była jeszcze jedna kategorya, gdzieindziej nieznana. W celi p. Artura należał do niej niejaki pan Józef Żółkiewicz. Był to więzień — dobrowolny, osadzony tam wraz z innemi dla dogodności sądu wojennego, któremu zależało wiele na przekonaniu wszystkich inkwizytów, iż popełnili zbrodnie zaburzenia spokoju publicznego, a który niezbyt był szczęśliwym w zestawieniu dowodów prawnych i niezbyt bystrym w ich śledzeniu. P. Żółkiewicz tedy, który miał wszystkie zewnętrzne pozory nieubłaganego pogromcy wrogów ojczyzny, opowiadał towarzyszom niedoli swoje czyny wojenne i rewolucyjne, a ci odwzajemniali mu się podobnem opowiadaniem ze swojej strony, poczem on zdawał audytorowi raport z ich zeznań i sąd wojenny skazywał każdego inkwizyta na 1 do 6 miesięcy więzienia, potrzymawszy go od 3 do 8 miesięcy w śledztwie.
P. Żółkiewicz starał się zabrać także znajomość z panem Arturem wybadać go co do jego pochodzenia. Ale po bolesnych doświadczeniach, które bohater nasz poczynił był w obwodzie cybulowskim, okazywał on się nader małomownym w tym względzie. Przebąknął tylko, że jest z Królestwa, że był w oddziale Zameczka, i że się nazywa Kukielski. Ani słowa o księżnej matce, o księżniczce siostrze, o zamku nad Pskowskiem jeziorem i o dobrach nad Dnieprem. Tego dnia p. Żółkiewicz zdał sprawę audytorowi, że więzień jest podejrzliwym, zamkniętym w sobie, i że nie chce się przyznać, jak się nazywa.
Nazajutrz, Żółkiewicz zapytał go od niechcenia, czy nie zna przypadkiem we Lwowie pani Szeliszczyńskiej? P. Artur zmięszał się i odpowiedział, że zna trochę tę damę. W godzinę później p. audytor wiedział już o tem zeznaniu. Żółkiewicz otrzymał z kasy sądu wojennego 30 ct. w. a. tytułem wynagrodzenia, a kapral odprowadzając go do kaźni kopnął go nogą wobec wszystkich innych więźniów, dodając: Verfluchter Polak! dla okazania, że z pomiędzy całej zgrai insurgentów sąd wojenny tego jednego najbardziej nienawidzi i prześladuje. Pan Żółkiewicz żalił się następnie p. Arturowi, że audytor groził mu kijami, jeżeli się nie przyzna, że zamordował radcę Kuczyńskiego. To poruszyło p. Artura tak dalece, że przyznał mu się, iż zna dobrze panią Szeliszczyńską, ale nie chciałby, ażeby to doszło do wiadomości sądu, bo stosunki z powstańcami mogłyby narazić tę damę na nieprzyjemności.
Jak widzimy, bohater nasz zmieniony był nie do poznania i uwziął się teraz mówić prawdę, straciwszy tyle czasu na jej przystrajaniu w różne niepotrzebne dodatki. Ale p. audytor miał oko tak wprawne, że za pierwszem spojrzeniem odgadł, iż ma do czynienia z niepoprawnym kłamcą — nie wierzył tedy ani słowu ze wszystkich jego zeznań.
Przywołany do protokołu p. Artur oświadczył, że nazywa się Kukielski, jest rodem z Królestwa Polskiego, brał udział w powstaniu przeciw Moskwie, schronił się następnie na terytoryum austryackie i prosi, ażeby mu pozwolono wyjechać za granicę, do Niemiec, albo do Szwajcaryi! Pan audytor dyktował to wszystko po niemiecku swemu pisarzowi, kiwał głową uśmiechając się filuternie i odesłał pana Artura napowrót do kaźni, oświadczając mu, że będzie siedział w więzieniu póty, póki nie powie „prawdy“.
A miał słuszność p. audytor, jeżeli kiwał głową i uśmiechał się filuternie, i jeżeli nie chciał wierzyć p. Arturowi.
P. audytor wiedział już bowiem „prawdę“, a to w ten sposób.
Na drugi dzień po wyjeździe p. Artura z Błotniczan zajechał przed mieszkanie starosty obwodowego w Z.... kocz żydowski z dzwonkami, z którego wysiadły dwie damy, obydwie bardzo piękne i bardzo zapłakane. Damy te wpadły do pana starosty, i starsza z nich, rozkoszna około trzydziestu lat brunetka, wśród wielkiego płaczu i głośnego łkania opowiedziała długą historyę tej treści. Mąż jej, Henryk Szeliszczyński, wielki ladaco, karciarz, włóczęga i amator wszystkich żon, z wyjątkiem swojej własnej, porzucił ją od lat kilku i wałęsał się za granicą, a nakoniec, zapewne sprzykrzywszy sobie to szkaradne życie wrócił do kraju i wziął udział w powstaniu. Pani Szeliszczyńska spostrzegła go we Lwowie i śledziła za nim, ale jej uszedł, i dopiero teraz dowiedziała się z pewnością, że niegodny jej małżonek wydaje się za Artura Kukielskiego z Królestwa, i że każe się wieźć do Moskwy, byle uciec przed żoną. Tam oczywiście nie będą mogli mu udowodnić niczego, bo żaden Kukielski nigdy nie istniał i puszczą go po najdłuższem śledztwie, poczem (tu pani Szeliszczyńska zachodziła się od płaczu) ożeni się z jaką Moskiewką. Błagała tedy pana starostę, ażeby tego niewiernego jej męża kazał zawrócić z drogi, z urzędu zmusił do wypełnienia obowiązków małżeńskich, obiecując przytem, że wydrapie mu oczy, skoro tylko okoliczności na to pozwolą.
P. starosta sam był żonatym i czuł nie raz, że słodkie jarzmo matrymonialne może w istocie wzbudzić w człeku ochotę dostania się na Sybir, albo na księżyc, albo na inną jaką planetę, gdzie zawarte tu na ziemi śluby przestają być obowiązującemi. Opowiadanie pani Szeliszczyńskiej było zresztą tak widocznie prawdziwem, narzekała tak energicznie na niewierność swego małżonka, i tak stanowczo obiecywała wydrapać mu oczy, że pan starosta nie mógł się wahać ani chwili. Wydał w porozumieniu z władzą wojskową rozkaz, ażeby zawrócono z drogi mniemanego poddanego moskiewskiego, Artura Kukielskiego, zwanego także księciem Arturem Czetwertyńskim, i ażeby go odstawiono do sądu wojennego w Z... Wszak i tak kara musiała dosięgnąć zbrodniarza politycznego, jak i w Moskwie, a na każdy sposób należało sprawdzić zakwestyonowaną identyczność osoby.
P. audytor otrzymał tedy natychmiast polecenie, udowodnić pomienionemu Arturowi Kukielskiemu, że się nazywa Henryk Szeliszczyński, i ukarać go 1) za zbrodnię zaburzenia spokojności publicznej, 2) za nielegalne wydalenie się z kraju, 3) za używanie fałszywych nazwisk i paszportów, poczem miano go oddać w ręce władzy politycznej.
Cała tedy usilność pana audytora skierowaną była ku wypełnieniu tych poleceń. Przez dwa miesiące około dziesięć razy p. Artur wzywany był do protókołu, i napominany, ażeby powiedział „prawdę“. On tymczasem twierdził uporczywie, że się nazywa Artur Kukielski. Sprowadzono panią Szeliszczyńską, pannę Celinę, ich służącą, i kucharkę ze Lwowa, ukryto ich za firanką u okna w gmachu sądowym, i pokazano im kilkunastu więźniów, przechadzających się po podwórzu. Wszystkie cztery poznały natychmiast, który z tych więźniów jest p. Henryk Szeliszczyński. Gdy tedy sądowi nie została już najmniejsza wątpliwość, zawołano p. Artura jeszcze raz do protokołu, audytor przedstawił mu, że nadaremnie chce oszukać sąd, bo sąd wie o wszystkiem, odczytał mu zeznania pani Szeliszczyńskiej, panny Celiny, pokojówki i kucharki, i wezwał go, ażeby się przyznał do swego galicyjskiego pochodzenia i do swego prawdziwego nazwiska — inaczej do samej śmierci zostanie w więzieniu śledczem.
Mimo całego sprytu swojego, p. Artur poznał dopiero w tej chwili, na co mu się mogła przydać owa kartka, którą mu po drodze do Z... wręczył jakiś nieznajomy. Ale powziąwszy raz na zawsze stałe przedsięwzięcie, nic przybierania żadnych obcych nazwisk, nie chciał korzystać ze sposobności, która mu się sama nastręczała. Byłby może zresztą przezwyciężył swoje skrupuły, ale bał się, że go to zaplącze przy dalszych zeznaniach w sprzeczności i niedokładności, któreby mu zaszkodzić mogły. Obstawał więc uporczywie przy swojem pierwszem zeznaniu.
Nic to jednak nie pomogło. Audytor był zniecierpliwiony. Zwołano sąd wojenny. Sześć dziwnych postaci zapiętych w białe mundury i niebieskie pantalony podniosły dwa palce do góry i przysięgło, że będą sądzić p. Artura „bez względu na moc lub na słabość, na bogactwo lub ubóstwo, na przyjaźń lub nieprzyjaźń, tak, jak za to będą mogli odpowiedzieć wobec Boga i Najjaśniejszego Pana“. Potem spytano winowajcę, czy niema czego dodać lub ująć w swoich zeznaniach i wyprowadzono ze sali. Gdy po chwili wrócił znowu ze swoją eskortą, dowiedział się z odczytanego mu uroczyście aktu, że c. k. sąd wojenny skazał Henryka Szeliszczyńskiego, mieniącego się fałszywie Arturem Kukielskim, jakoteż księciem Arturem Czetwertyńskim, za rozmaite zbrodnie, przestępstwa i przekroczenia na trzy miesiące więzienia, do których mają być wliczone dwa miesiące, przesiedziane w śledztwie, podczas gdy trzeci miesiąc spuszcza mu z łaski JW. major, głównodowodzący w Z...
Stało się: 3-2-1=0. Pan Artur był wykwitowany zupełnie. Audytor oddał go profosowi, profos becyrkowi, becyrk magistratowi, a magistrat pijanemu wartownikowi, który go odprowadził „ciupasem“ o pół mili dalej, gdzie go wójt zamknął do „haresztu“, ażeby go nazajutrz z innym pijanym wartownikiem wysłać w dalszą podróż do Lwowa, od jednej gminy do drugiej. Po całym tygodniu takiego posuwania się z miejsca na miejsce, p. Artur na drabiniastym wozie i w towarzystwie podchmielonego właściciela mniejszej posiadłości z Winnik przez łyczakowską rogatkę odbył swój powtórny wjazd do Lwowa, i oddany został w pieczołowite ręce tutejszej c. k. dyrekcyi policyi.




ROZDZIAŁ XX,


w którym p. Artur z drugiego, staje się trzecim mężem pani Małgorzaty Szeliszczyńskiej.


Niema zapewne nikogo, coby chciał wątpić na chwilę o przenikliwości c. k. policyi w ogóle, a lwowskich jej organów w szczególności, o ile to się naturalnie odnosi do śledzenia zbrodni, przestępstw i wykroczeń politycznych. Jest tedy rzeczą niezawodną, że gdyby identyczność osoby oddanego w jej ręce bohatera naszego ulegała była najmniejszemu podejrzeniu, byłaby ona — t. j. c. k. policya, zarządziła natychmiast szczegółowe śledztwo co do jego pochodzenia i przynależności. Ale rysopis jego zgadzał się tak dokładnie z rysopisem pana Henryka Szeliszczyńskiego, a zeznania żony tego ostatniego i wszystkich domowników były tak kategoryczne, że musiałby był chyba pan Artur sam trwać dalej w swoim uporze i wypierać się swojej tożsamości z pomienionym Szeliszczyńskim, ażeby obudzić wątpliwość w organach władzy. Że tego nie uczynił, i że odwołał zeznania, poczynione podczas śledztwa w sądzie wojennym, tego mu nikt nie weźmie za złe, kto rozważy, że w przeciwnym razie czekało go ponowne uwięzienie, a w dalszem następstwie, wywiezienie do granicy moskiewskiej, albo przynajmniej do Meksyku. Unikając tych fatalnych następstw, pan Artur zeznał, cokolwiek tylko chciano, i rozprawa z kompetentnemi organami władzy poszła mu bardzo gładko. Jedyną trudność sprawiło mu pytanie, dlaczego porzucił żonę, i dlaczego w śledztwie wojennem zapierał się swego nazwiska? Nie mógł wyjaśnić tych dwóch punktów inaczej, jak tylko przedstawiając panią Małgorzatę w oczach c. k. policyi jako Xantyppę najokropniejszego pod słońcem rodzaju, przed którą chciałby uciekać na drugi koniec świata. Prosił też natychmiast, ażeby mu wydano paszport do wyjazdu za granicę, ale prośbę tę przyjęto nader nieprzychylnie, dając do zrozumienia p. Arturowi, że jest konfinowanym we Lwowie, i że nie wolno mu się wydalać ztąd pod karą, opisaną nie pamiętam już w którym paragrafie drugiej części kodeksu karnego.
Cóż miał tedy począć innego nasz bohater, jak udać się na Jezuicką ulicę pod l. 996, i zawiadomić panią Małgorzatę o tem szczególnem zrządzeniu losu i policyi, które mu kazało zająć miejsce jej ciągle jeszcze nieobecnego małżonka — ma się rozumieć, że tylko co do stosunków tego ostatniego z biórem meldunkowem, i co do zewnętrznych pozorów pożycia małżeńskiego. Cóż miała począć pani Małgorzata?
Ściśle rzecz biorąc, obydwie strony po krótkim namyśle powiedziały sobie, że walka z losem i z pani grafami c. k. kodeksów byłaby buntem przeciw logicznemu porządkowi rzeczy i przeciw prawowitej władzy, i że należało zgodzić się z tem, co nie mogło być inaczej. Pan Artur post tot discrimina, nie mógł utaić sobie, że lepiej mu być wzorowym mężem, szczęśliwym ojcem i ojczymem, i spokojnym współposiadaczem kamienicy i dwóch majątków tabularnych, aniżeli posieleńcem gdzieś w gubernii Jenisejskiej, albo przymusowym ochotnikiem w szeregach cesarza Maksymiliana, hen, u stóp Popokatepetlu. Pani Małgorzata jeszcze przed rokiem znajdowała, że p. Artur niezmiernie jest podobnym do jej męża, żaląc się przytem, jak to trudno kobiecie dać sobie radę w świecie — obecnie zaś, gdy coraz więcej stawała się prawdopodobną wiadomość, że pan Henryk Szeliszczyński, usiłowawszy nadaremnie rozbić bank w Monaco, rozbił sobie nakoniec czaszkę wystrzałem z pistoletu — nie było żadnego logicznego powodu, dlaczegoby ten długooczekiwany i opłakiwany małżonek nie miał mieć zastępcę i następcę? Wypadało tylko, tak w interesie pana Artura, jakoteż ze względu na posłuszeństwo należące się władzom, przestrzegać jak najpilniej, ażeby internowany nie wydajał się ze Lwowa — a z ustaniem stanu oblężenia można było rozpatrzyć się i rozmyślić, co czynić dalej?
Stan ten ustał nakoniec, jak wiadomo, w kwietniu r. 1865, ale jeszcze ośm miesięcy pierwej powiodło się gorliwym staraniom obojga państwa Szeliszczyńskich, uzyskać paszport do wyjazdu za granicę, gdzie po niejakich trudnościach udało im się skonstatować urzędownie stanowcze zniknięcie pana Henryka Szeliszczyńskiego Nr. l. z tego padołu rulety i trente-et-quarante, poczem pod opieką praw boskich i ludzkich, w małym kościółku OO. kapucynów, w miasteczku Roccabruna, należącem niegdyś do księztwa Monaco, pani Małgorzata Szeliszczyńska została panią Kukielską, a pan Artur Kukielski prawdziwym mężem pani Małgorzaty.
Jako wierny historyk, powinienbym zapisać na tem miejscu, że jeżeli mój bohater po klęsce, doznanej w Cewkowicach, żywił jakie matrymonialne pomysły lub zamiary, to odnosiły się one raczej do panny Celiny. Ale odkąd c. k. policya oddała go w ręce pani Małgorzaty, nie było już mowy o jego zamiarach lub pomysłach: pani Małgorzata myślała i przedsiębrała wszystko za niego. P. Artur sam nic wiedział, jak to się działo, ale dość, że działo się tak iż chodził, mówił i robił, obracał się w prawo lub w lewo, siadał i wstawał tylko zgodnie z wolą pani Małgorzaty. To też gdy zadecydowała że wyjadą oboje za granicę, on zadecydował, że wyjedzie; gdy oświadczyła, że potrzeba poprzednio wysłać Celinę do jakiejś ciotki, on oświadczył, że to jest niezbędnem; a gdy mu za granicą kazała ubrać się we frak i iść z sobą do kościoła, ubrał się, poszedł i dał się ożenić bez najmniejszego oporu. Już z tych szczegółów widzimy, że pan Artur stał się wzorem wszystkich mężów, i że pani Arturowa, dzięki dwukrotnemu doświadczeniu, umie wprawną dłonią trzymać lejce wózka matrymonialnego i kierować nim tak, by trzeci jej małżonek nie poszedł na podobne bezdroża, jak pan Szeliszczyński.
Po zniesieniu stanu oblężenia, państwo Kukielscy wrócili i osiedli na wsi, albowiem zdaniem pani Małgorzaty nic tak nie psuje młodych mężów, jak pobyt we Lwowie. Męzkie towarzystwo ma być jeszcze pół biedy, ale kobiety mają być nadzwyczaj niebezpieczne. Dlatego też i na wsi, oprócz bardzo starej klucznicy, wykluczoną jest płeć niewieścia z towarzystwa państwa Kukielskich, a jeżeli pan Artur robiąc wizyty w sąsiedztwie, styka się z innemi kobietami, to tylko w obecności i pod ciągłą opieką troskliwej żony. Nawet Celina od czterech lat nie była w domu swojej macochy; powiadają, że pani Małgorzata znalazła między efektami swego męża jakąś fotografię, która dała powód do wielkiej burzy i do długiej spowiedzi małżeńskiej, ale ludzie ot tak zwyczajnie powiadają różne rzeczy, a ja z zasady nie powtarzam nigdy plotek, zwłaszcza publicznie i drukiem.
Pominąwszy małe chmurki tego rodzaju, horyzont małżeński pana Artura ma być tak jednostajnie pogodnym, że pojmuje on teraz, dlaczego wszystkie c. k. sądy i władze uwierzyły bez namysłu, iż będąc drugim mężem pani Małgorzaty, zapragnął dla urozmaicenia tej jednostajności przejechać się w Sybir. Ale trzeciego męża pilnuje się lepiej, niż pierwszego i drugiego, i niema tedy obawy, aby pani Małgorzata zmuszoną była po raz wtóry wzywać pomocy władz dla zawrócenia p. Artura z drogi do Brodów. Nie wyjeżdża on nawet na folwark bez opowiedzenia. się żonie, a jeżeli zabawi dłużej niż pół godziny, zjawia się natychmiast posłaniec od "pani" i napomina go do spiesznego powrotu. Co wszystko niechaj służy za wymowną odpowiedź tym wszystkim, którzy twierdzą, że my tu w Galicyi nie lubimy emigrantów i że ich wypędzamy.







  1. Ponieważ nie mam pewności, czy słowa powyższe nie dostanie się do uszu p. Finkmanna. i ponieważ człowiek nie wie, jakie protokoły czekają go jeszcze w tem doczesnem życiu, wolę tę część rozmowy zostawić w oryginale i wstrzymać się od tłómaczenia.
    (Przyp. autora).
  2. Dla Nie-Galicyanów muszę nadmienić, że „taki“ jest to przysłówek stwierdzający i dający większy nacisk temu, co się mówi następnie. „Przecie“ jest w niektórych razach jego książkowym synonimem, ale dla ucha galicyjskiego nie ma tej siły, co „taki“ albo „takoj“.
    Przyp. autora.
  3. Tu i owdzie, utrzymywało się do r. 1863 rzeczywiście między szlachtą cybulowską zdanie, że Moskwa jest rajem dla dziedziców tabularnych. Po roku 1863 jeden tylko pan Kołdunowicz pozostał wiernym temu zdaniu.
    Przyp. autora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.