Strona:Wielki świat Capowic - Koroniarz w Galicyi.djvu/329

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Biedny pan jesteś, panie Arturze — rzekła ze współczuciem tak szczerem, że cała jej zwykła, afektowana smętność dała się zapomnieć w tej chwili.
— Czy Róża... czy siostra pani, czytała mój list? — zapytał nieśmiało Artur.
— Czytała.... Panie Arturze! nie bierz nam pan za złe...
Chciała coś mówić dalej, w sposób uprzejmy i łagodny, ale naraz nie wiedzieć, czy Biżuczek, czy kto inny zaskomlił z ganku:
Mélanie! Mélanie! — i zaledwie miała czas pożegnać go pełnym dobroci wzrokiem, i zawołać: Niech Bóg Pana prowadzi! Musiała wracać do matki.
Bohater nasz zrozumiał, że niema co robić dłużej w Cewkowicach. Z panem Melitonem ani z p. Wincentym nie miał ochoty widzieć się; zresztą lokaj oświadczył, że obydwu niema w domu. Tenże sam lokaj zniósł rzeczy p. Artura z gościnnego pokoju na ganek, ale gdy się obejrzeli po podwórzu, wózka cybulowskiego już nie było. Chłopak nawrócił i pojechał. Pan Artur udał się do ekonoma z prośbą, by mu dano konie do najbliższego dworu, ale ekonom objawił że Jaśnie pan nie kazał nikomu dawać koni bez swego rozkazu. Sytuacya była fatalną — niepodobna było zostać na ganku w Cewkowicach, niepodobna wyjechać. P. Artur nie pozyskał był niczyich sympatyj podczas długiego swego pobytu u państwa Kacprowskich, służba odmawiała mu wszelkiej pomocy. Nie zostało mu nic, jak tylko zawołać przechodzącego drogą wieśniaka i ofiarować mu „szóstkę“, ażeby zaniósł rzeczy za naszym bohaterem, który się udał — na plebanię.
Cucyglerów już oddawna nie było u księdza Ilczyszyna, natomiast był tam podoficer od austryackiej piechoty, z patrolem. Ale czaj u „dobrodzieja“ był tak mocny, że pan kapral wiedzieli zaledwie, jak się sami nazywają, a komenda wiedziała ex officio jeszcze mniej, od pana kaprala. Udało się tedy p. Arturowi porozumieć z księdzem proboszczem bez interwencyi obcego mocarstwa, ksiądz