Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

J. I. KRASZEWSKI.


POWIEŚCI HISTORYCZNE.


XXII.




BANITA.

(CZASY BATOREGO).


TOM II.





KRAKÓW.
Nakład Spółki wydawniczéj księgarzy w Warszawie.
Gebethner i Wolff.
Michał Glücksberg.
Maurycy Orgelbrand.
G. Sennewald.
Edward Wende.
1885.





Kraków. — W drukarni Wł. L. Anczyca i Spółki,
pod zarządem Jana Gadowskiego.





I.

Na łąkach nadwiślnych, ranną godziną dnia wiosennego tego roku, widać było kilkudziesięciu jezdnych rozsypanych a raczej rozstawionych po różnych miejscach, jakby się łowy jakieś przygotowywały.
Łacno było poznać w nich możnych panów i z postawy a twarzy i po rynsztunku wytwornym, który pomimo piękności swej nie bił w oczy. Konie też, na których panowie i słudzy siedzieli, odznaczały się równie maścią jak budową; a psy, które się przy myśliwych kręciły, sokoły i białozory, które trzymali na rękach, także pięknością i doborem, a starannem utrzymaniem uderzały. To też ludek przechodzący opodal stawał ciekawy i długo się przypatrywał temu orszakowi, w którym łatwo się najdostojniejszego z panów, bo króla J. Mci domyślał.
On też to był w istocie, który z nowemi ptaki świeżo unoszonemi i nadesłanemi próbował, azali się nie uda nacieszyć ich igrzyski.
Dzień był jak rzadko u nas się trafia na wiosnę, bo gdy zima chybi, a to się zdarza często, wiosna też kwasi się długo nim zwycięży — tym zaś razem przyszła jakaś wesoła i piękna, tak że choć po kilka dni cieszyć się sobą dawała.
Słoneczko weszło jasne i grzało już nawet przypiekając, rośliny się po deszczach, które przeszły, pod ożywczem ciepłem tem rozwijały z pośpiechem zdumiewającym. Co wczoraj jeszcze stało w pączkach, dziś młode, zielone, jaskrawe listki wystawiało ku słońcu, żółte łotocie pootwierały się gromadnie i jak złote opony na łąkach leżały.
Wierzby już się całe poubierały w nowe sukienki, niektóre brzózki na pół pączki zrzuciły, trawy zieleniały barwą świeżości, wiosny i nadziei; w powietrzu tysiące zbudzonych stworzeń wiło się i latało jak upojonych powietrzem wonnem i czarem tej pory, zwiastunki żywota.
Gdzieś z za łóz daleko odzywała się fujarka pastuszka i bydełko ryczało podnosząc głowy a smakując młodą paszę.
Całość tego obrazu, z niebem, po którem przepływały białe bawełniane chmurki, z wezbranemi jeszcze wodami rzeki, w których się blask dnia odbijał, była jakby harmonijną pieśnią na cześć tego, co jest wiekuistem życiem.
Nawet smutnym i biednym ludziom, dla których wiosna nie przynosiła nic oprócz wspomnień głodnej zimy, weselej było na świecie szczęściem cudzem. Człowiek gdy się czasem zapomni, samolubem być przestaje.
Na ślicznym koniu wschodnim, którego grzywa spływała jedwabną falą po karku, żującym niecierpliwie misterne wędzidło, stał mężczyzna lat średnich i zdala ztąd patrzał oczyma dziwnie smętnemi na zamek krakowski.
Wśród tutejszej ludności uderzała jego wschodnia jakaś, cudzoziemska fizyognomia, oliwkowa nieco cera, włos czarny, oczy ciemne ogniste i wyraz twarzy poważny, rycerski, zadumany. Nie był właściwie pięknym, wiek już mu zdjął z lica urok młodości, a piętna życia i pracy położył na niej, ale z rysów tych mówiła dusza, pełna jeszcze niezużytej siły, choć może dla szczęścia rozczarowana.
Stworzony do rozkazywania, żołnierz, zdawał się w tej chwili dumać, co mu rycerstwo jego, trud i walki przynieść miały? — bo szczęścia się nie spodziewał.
W tem wejrzeniu nie było płaczliwych wyrzutów losom, ale pytanie przeznaczenia — ku czemu ono wiodło, jaki cel miało?
Ubrany w ciemną suknię, obszywaną sznurami, na pętlice spiętą, przepasany pasem skórzanym, nabijanym srebrem, stał tak jedną ręką w bok się ująwszy, patrzał, a obok niego także na koniu stojący, młodszy, jeszcze ciemniejszej płci mężczyzna patrzał nań, szanując milczenie, nie śmiejąc go przerywać.
Tym mężczyzną był Stefan Batory, a towarzyszem węgier Cobar, którego z sobą do usług swoich przywiózł, szlachcic siedmiogrodzki, wielki pana swojego wielbiciel, a gorliwy sługa, dzielny żołnierz i dowódzca.
Z węgrami swoimi, gdy czasem tęskno mu na duszy było, król ten, który dostojność swą umiał nosić wysoko, do dawnej wracał poufałości. Serce mu się otwierało.
I tego dnia był w usposobieniu posępnem, może właśnie dla wesołości wiosennej, która go otaczała. Są tajemnicze ruchy ludzkiego ducha, niekiedy wesele rozbudza smutek, i przeciwnie. Rozpacz straszliwie być może wesołą.
Dokoła widać było z sokoły, białozorami, małemi kobuzami, krzeczotami, znaczną część dworu łowieckiego króla, i niektóre z jego legawych ulubionych i chartów. Stali na koniach porządek utrzymujący sokolnicy starsi, dwu niemców, polak Łukasz Biedrzycki, zdala poważny pan łowczy Jan Krzyżtoporski i wielu innych.
Łowy rozpoczęte bardzo rano, nie zbyt się powodziły, ale król przed chwilą śmiał się z tego i wcale mu to nie zachmurzyło czoła, dopiero teraz, gdy na zamek spojrzał, smutek jakiś powlókł mu rysy.
Cobar odgadywał myśli jego, ale pytać nie śmiał. I wszyscy stali tak oczekując rozkazów, gdy król jakby rozbudzony, obrócił się i skinął na Krzyżtoporskiego, w kilku słowach dając mu swobodę pokierowania łowami po swej myśli. Sam on chciał sobie też jechać z Cobarem, albo za nimi, gdyby się im powiodło natrafić na ptactwo jakie, lub użyć jeszcze świeżego powietrza.
I zwrócił się do Cobara z uśmiechem pańskim.
— Widzisz, chłopcze — rzekł do niego królewskim tonem — niewiedzieć zkąd i dlaczego przypomniały mi się kraje nasze, życie przeszłe i zrobiło mi się smutno. Nigdy nie byłem szczęśliwym... pono nim nigdy nie będę, żal zmarnowanego życia, ale tak chciało przeznaczenie, dola moja..
— A! miłościwy panie! — z zapałem ozwał się sługa — czyż może być większe szczęście, jak być wybranym od narodu i od pierwszego kroku laury zbierać zwycięzkie. Wszyscy się zdumiewają wyprawom waszym, bo takich nie pamiętają od Witoldowych czasów.
— Prawda — rzekł król gorzko — czuję też ich wdzięczność! Cobar! tyś nigdy pewno nie postał na sejmie i nie był zmuszonym jak ja, mizernemu szlachetce natrząsającemu ci się w oczy, wymawiającemu ci swoich kilka groszy poboru, odpowiadać dłonią na szabli, a łzami na oczach i zagryzionemi do krwi wargami. Oni! wdzięczni! połowa ich w łyżce wodyby mnie utopiła. Im potrzeba króla, coby jak Zygmunt August płakał i szukał pociechy w rozpuście.
Ich wdzięczność! znam ją! Posłuchaj tylko, alboś i słyszał może, gotują mi truciznę, za mój trud i poświęcenie dla nich! Co ja tu zyskałem na tej koronie? Tytuł królewski? nic więcej. Każdy grosz mi wymawiają, gdy ja swojego dla nich dokładam.
A! gdyby nie Jan — dodał król — uczyniłbym może jak Henryk i uciekł od nich do Siedmiogrodu.
Westchnął.
— Zapóźno! Związali mnie tu i ślubem i przysięgą, i tem wreszcie, że im pokazać chcę, jak nimi rządzić potrzeba. Kiedyś może wspomną i pożałują. Żelaznej ręki dla nich do ugięcia tych karków krnąbrnych...
Oczy mu zaświeciły dziko.
— Stanie-li życia na wszystko! — dodał — wiele, wiele do zrobienia!
Rzucił król okiem dokoła... i znowu powlokło mu się oblicze chmurą.
— Miłościwy panie — odezwał się Cobar — jeżeli są niewdzięczni, gdzież ich nie ma? Taka już natura ludzka, że człowiekowi dobrodziejstwo cięży, bo go upokarza, ale są też i wierni i przywiązani do króla.
— Niewielu — odparł Stefan. — Naród to zresztą serdeczny, rad kochający, ale mimo męztwa swego, płochy i dziecinny. Wytrwałości nie ma w niczem, zabawę przenosi nad pracę, życia nie waży wiele i trzeba mu dobrej nieszczęścia szkoły, aby się na mężów statecznych wyrobił. Życie w chwili zapału dać, to u nich niczem, majętność poświęcić, zdrowie ważyć; ale gdy długo a cierpliwie choćby pierze skubać przyszło, żaden nie wytrwa. Krew w nich kipi, fantazya nieokiełznana, a rozum tylko dla drugich mają. No — dodał król z uśmiechem — na wymowie im też nie zbywa, lecz gdy się na słowa wyczerpią, do czynu ochoty i siły nie mają.
Pochmurniał król znowu.
— A kraj taki rozległy, pustyniami na pół leży — mówił dalej. — Tatarom się podarkami okupywać trzeba, gdy ich dawno odeprzeć z dzikich pól należało. Teraz na granicy kozactwo się mnoży, będą z tego drugie tatary, albo i gorzej, bo ich Moskwa łatwo sobie pozyszcze. Do czynienia jest dość! ale czem, ale kim? Jeden Zamojski za wszystkich nie starczy, a drugiego takiego jak on, nie znaleźć.
— A! miłościwy panie — wesoło rzekł Cobar, usiłując pana rozchmurzyć. — Tak się to pod czas czarno wydaje wszystko, ale co roku jednak lepiej tu i ładu więcej. Oni sami to przyznają, a ci co niechętnymi byli, nawracają się...
— Kto? gdzie? nie nawróciłem ani jednego — przerwał król. — Spojrzyjże na tych Zborowskich. To najzajadlejsze wrogi moje, a od nich wszystkiego się spodziewać można, począwszy od postrzału na łowach, aż do trucizny na półmisku. Próżno temu zbójowi Samuelowi banicyę jego płazem puszczam, próżno zdrajcy podczaszemu bezkarnie daję z cesarzem się zmawiać, a trzeciego na marszałkostwie przy sobie cierpię, nie potrafiłem ich przejednać.
— Słyszałem jednak, że pan hetman ich uchodził — rzekł Cobar — i spodziewa się, gdy W. Kr. Mość posmarujesz ich, że i ci się ukorzą.
Król się odwrócił żywo.
— Kto? Zborowscy? — zawołał. — Ty ludzi nie znasz! Samuel głowy nie ma, a Krzysztof tylko głowę bez serca i sumienia. O Andrzeju niewiedzieć co twierdzić, bo w maszkarze całe życie chodzi. Jeden Jan z nich coś wart, bo go rycerska służba szlachetniejszym uczyniła. Gdyby się nawet chcieli zbliżyć do mnie, ja do nich nie chcę. Samuel banitą jest, dopuścić go do siebie nie mogę, a podczaszym się brzydzę, bo nawskróś w nim zdrada i ciecze z niego na wsze strony... Tego nic nie poprawi, zdradzi mnie dla cesarza, zdradzi cesarza dla moskiewskiego cara, a tego dla wołoszyna i turka, aby dostał zapłatę, a pochwyci ją, to zmarnuje. Znać łotra nie chcę...
— Zda mi się, że pan hetman za nim wstawiać się będzie — szepnął Cobar.
— Choćby on i Gryzelda nawet prosiła — dodał król — z nim do czynienia mieć nie chcę. Zowie się i pisze radą cesarską, niech na radę do cesarza jedzie i lepiej tu nie powraca.
Mówiąc to król, jechał powoli, konia na cuglach wstrzymując, a oczyma biegając po okolicy. Ptactwa małego krążyło w powietrzu mnóstwo, ale takiego, na któreby sokoły puścić było warto, nigdzie nawet bystre oko Biedrzyckiego dostrzedz nie umiało. Sokoły i białozory kapturkami przyodziane, dzwonkami czasem potrząsając, siedziały smętne na rękawicach pachołków, którzy je wieźli.
Psy legawe wietrzyły po ziemi jakoś obojętnie, jakby się nie spodziały nic znaleźć. Charty ziewały, służba nawet znużoną się wydawała.
Wtem, opodal nieco na niebie jasnem, z rozpostartemi szeroko skrzydłami, jakby na miejscu w powietrzu stojący nieruchomo, ukazał się ptak duży, w którym jastrzębia starego łacno rozpoznać było można.
Z sokoły na sokoły, jastrzębie, kobuzy, kanie i inne drapieżne ptactwo, rzadko kto polował, bo to łowy były, co mogły siła kosztować. Noszone ptaki łowcze drogie były, a w tej walce z dzikiemi często kaleczały, albo nawet i w śmierć być mogły ubite. Rzadko więc bardzo i mało kto, dla bardzo ciekawej i zajmującej walki, chciał drogie swe ptaki ważyć. Nawet na czaple polując, często one przeszyte ich ostrym dzióbem, na który się same w zapale wojowniczym rzucały, przepadały, a w walce z jastrzębiami i orły, niekiedy też rycerz przyswojony nie dotrzymał swobodnemu i dzikiemu.
Król, którego ptaki ulubione mu były, a niemało kosztowały, rad oszczędzał je i nigdy prawie na drapieżników nie puszczał. Co mu się tego dnia stało, iż ujrzawszy jastrzębia, jakby urągającego mu się, stojącego w powietrzu, gdy myśliwi coraz się ku niemu zbliżali? on to jeden wiedział. Skinął na Biedrzyckiego, który pędem nadbiegł do króla.
Stefan milcząc wskazał mu palcem jastrzębia, ale pan Łukasz oczom nie wierzył i rzekł po łacinie:
Accipiter.
Król z prawie całym dworem swym po łacinie rozmawiać musiał.
— Widzę — rzekł w tym języku — i myślę, że nasz duży kosacz dałby mu radę.
— Zaprawdę — zawołał Biedrzycki — ale za to ręczyć nie można, aby się i z niego pierze nie posypało, bo dziki bronić się nie omieszka.
— A myślicie, iż kosacz się na niego rzuci? — zapytał Stefan zatrzymując konia.
— Byle go zoczył — odparł pan Łukasz — lecz szkoda ptaka.
Król pomyślał. Jakaś fantazya pańska przebiegła po głowie jego, dał znak, aby kosaczowi kapturek zdjęto. Podbiegł na skinienie Szmalder niemiec niedawno sprowadzony, który się rad był popisać przed królem.
Domyślali się wszyscy, że ciekawy pojedynek odbyć się ma między dwoma zapaśnikami.
Ogromny jastrząb ciągle jeszcze, nie myśląc uchodzić, to powolnym ruchem skrzydeł podnosił się nieco ku górze, to majestatycznie spływał od niechcenia ku ziemi. Ludzie i konie wcale się go obchodzić nie zdawały. Bystremi oczyma wypatrywał skrytych gdzieś na roli ofiar swych, na które miał się rzucić jak piorun z obłoków.
Tymczasem gotowano się na niego kosacza wypuścić. Sokół to był już doświadczony i jeden z najprzedniejszych, nieraz ranny i wyleczony, silny a śmiały.
Na niego rachować było można, iż się nie ulęknie, z placu nie ujdzie, ani się da pożyć.
Wszystkich oczy zwróciły się ku Szmalderowi, który z kosaczem na rękawicy, jeszcze mu nie zdejmując kapturka, kłusował, zbliżając się ku miejscu, gdzie jastrząb nad łąką się kołysał.
Dopiero gdy dobre miejsce obrał niemiec, i ustawił się tak, aby sokół mógł natychmiast ujrzeć nieprzyjaciela, odsłonił mu skórzany kapturek. Kosacz strzepnął głową dumną i skrzydłami, czując że go wyzywają, podniósł krwawe oczy i gdy Szmalder nogi mu z pęt rozwiązywał, już się do lotu zrywać zaczął. Przeciwnik jego wciąż jeszcze stanowiska nie opuszczał.
Wtem stary kosacz rozstawiwszy skrzydła szeroko, szybkim odrazu lotem naprost się puścił na nieprzyjaciela, który go jeszcze widzieć się nie zdawał.
Sokół był niedaleko od niego, gdy widząc, że nań zmierza, jastrząb zwinął się i nieco ku górze wzbiwszy, zdawał chcieć rozeznać, czy wyzywający wart był, aby przyjąć zaczepkę.
Tymczasem wprawny i doświadczony kosacz, zbliżywszy się ku jastrzębiowi, toczyć zaczął dokoła, wybierając stronę, od której się ma rzucić na niego.
Tu już wyraźniej zaznaczyło się obu ich w przyszłej walce stanowisko. Dziki jastrząb nie wyzywał do niej, ale i uchodzić nie myślał, kosacz zaś z zajadłością znużonego długim spoczynkiem zapaśnika, coraz szybcej otaczał go, kołując, i jakby zabawiając się obrotami, do których go zmuszał.
Krótki ten przeciąg czasu starczył, aby w obu krew zagrała, pierze się najeżyło i ochota do boju urosła. Jastrząb snać nie spodział się, aby kto nań mógł ważyć, ale walkę, do której był wyzwany, przyjmował.
Kosacz zdawał zabawiać niespodzianką, jaką mu sprawił, i coraz ciaśniejszym kręgiem opasując go, ociągał się z rzuceniem na nieprzyjaciela.
Widzowie patrzyli z zajęciem wielkiem, król się uśmiechał nawet, a sokolnicy drżeli, tak ich przyszłe starcie to gorąco obchodziło. Wszyscy w niem byli z sokolnictwem całem interesowani. O cześć i sławę chodziło.
Kosacz nakoniec, gdy się nieprzyjaciel najmniej spodziewał może, na kark mu się rzucił i szpony w pierzu jego zatopił. Ale trwało to zaledwie krótką chwilę, dziki mu się wyśliznął i dziób z dzióbem stanęli, skrzydły ogromnie robiąc, naprzeciw siebie.
Pióra się już sypały...
Po kilkakroć dziki jastrząb wymknął się z pod dzióba i sam sprobował paść na kosacza, zawsze go stary sokół skarcił, zręcznie mu się wyślizgując i korzystając z obrotu, aby go ranić.
Widocznem było, że mimo męztwa mniejszego wzrostem dzikiego ptaka, ulegnąć on musi, acz kosaczowi niełatwo przychodziło zwycięztwo.
Zmusił go spuścić się ku ziemi, ale dziki natychmiast porwał się znowu do góry i ponowiło się to kilkakroć. Jastrząb już znużony zdawał się chcieć ponad łąką uchodzić ku rzece, gdy sokół jeszcze raz całą siłą na niego uderzył i oba razem znikli w trawach, ponad któremi tylko ich skrzydła szamocące się widać było, a wkrótce potem podniosła się głowa i zakrwawiony dziób kosacza, który darł pierze z żywego jeszcze, ale już bezsilnego przeciwnika. Chciał dobiedz na miejsce Szmalder, aby zapobiedz niepotrzebnemu męczeniu się drogiego sokoła, ale koń jego ugrzązł w moczarach i on sam wyskoczywszy z siodła, pieszo się berło unosząc nad głową, musiał puścić dla odzyskania zwycięzcy.
W ciągu tej walki, oczy wszystkich tak były wlepione stale w bojujących z sobą wrogów, iż nikt na chwilę oderwać ich nie mógł od nich. Sokolnicy uśmiechali się z radości, król na siodle oparty, cieszył się widocznie tryumfem swojego wychowańca. Cobar też więcej może dla pana, niż dla siebie, zabawiał się tem, iż panu rozrywkę sprawić się udało.
Z kosaczem na ręku, któremu zaraz kawał krwawego mięsa poddał jego opiekun, niemile grzęznąc w błocie powracał do swoich. Król skinął, aby mu kosacza przyniósł, który po opatrzeniu okazał się też rannym i pierza dosyć utracił, ale butno wyglądał, i czerwonemi oczyma wodził dokoła, jakby nowego wroga szukał.
Gdy się to działo na łące, nie postrzegł ani król, ani ci co z nim byli, iż kanclerz się konno zbliżył ku miejscu temu i gdy Stefan sokołem się zabawiał, stanął za nim czekając, aż swych łowczych odprawi. Król teraz dopiero postrzegł Zamojskiego i jak zawsze mu rad był, tak i teraz twarz rozjaśnioną zwrócił ku niemu.
Szczęśliwy wypadek walki przyczynił się też może do rozjaśnienia czoła i rozproszenia czarnych myśli.
W gromadzie łowców towarzyszących królowi, naturalnie gorące się zawiązały rozmowy o pojedynku, którego byli świadkami. Podziwiano zręczność kosacza, ale i ubity jastrząb, którego czeladź oglądała, wskazując, jak strasznie był zamordowany, męztwem swem na pośmiertne zasłużył pochwały.
Tak szczęśliwe łowy dnia tego pamiętnemi stać się miały — długo, rzadko widywanym onym pojedynkiem dwóch drapieżnych.
Król dał znak Krzyżtoporskiemu, iż go wraz z jego komendą odpuszcza. Sam zaś z Zamojskim i Cobarem, który nieco w tyle z dwoma przybocznymi węgrami pozostał, brzegiem rzeki stępią począł się zwracać ku Krakowu.
Zamojski miał twarz nowożeńca szczęśliwego, a choć nie pierwociny mu były ślubować, bo dwie już żony wprzódy był utracił, szczęście jego teraźniejsze równać się dawnemu nie mogło. Podnosiło go ono aż do tronu, a to powodzenie w życiu, które winien był wielkim swym przymiotom, ale i szczęściu zarazem wielkiemu, budziło w jego duszy jakieś wdzięczne uczucie i pragnienie, aby świat cały z nim razem również był szczęśliwy. Nigdy też może poważnego kanclerza nie widywał Stefan tak wesołym i usposobionym łagodnie.
Wszczęła się rozmowa o łowach naprzód, ale wnet bieżące sprawy, których siła każdego dnia nadchodziło, zmusiły kanclerza o czem innem zagaić.
Łudzono się jeszcze tem, że się uda Possewinowi dla Rzymu pozyskać cara moskiewskiego, chociaż Zamojski najmniej temu ufał.
Zakon tymczasem jezuicki zyskiwał na znaczeniu i zaufaniu u króla, któremu dyssydenci za złe mieli, że go zdawał się szczególną otaczać opieką.
Stefan w nim widział, oprócz wojowników, którzy starali się zachwianą jedność kościoła przywrócić, czynnych propagatorów światła i dla szkół ich wszędzie gdzie mógł osadzał, bo szkół i oświaty brakło, a nikt naówczas przewidzieć nie mógł, jaki ona w rękach zakonu kierunek przybierze...
Z mnogich Batorego czynów widzimy dowodnie, że fanatyzmowi nie hołdował, że dla protestantów był wyrozumiałym i nigdy ich prześladowaniem nie nękał, ale interesa katolickiego kościoła, na którego łonie Polska urosła, i Zamojskiemu i królowi najdroższemi być musiały. Jedność też wiary w państwie, jako dźwignia zgody i spójności, nie mogła być im obojętną.
Właśnie o zgodzie i pojednaniu ze wszystkimi zagaił jadąc Zamojski, i naturalnie o Zborowskich królowi wspomniał.
Zmarszczył się Batory, bo naleganie to dokuczliwem mu było.
— Radbym w tym dniu wesela — rzekł Zamojski — i moich i miłości waszej nieprzyjaciół rozbroić i przejednać. Zdaje mi się, że Zborowscy są skłonni do nawrócenia się i poprawy.
— A wy, Janie mój — przerwał król — wierzycie w poprawę tych, co do siwego włosa zdradą żyć nawykli? Ja w poprawę takich ludzi nie wierzę. Przyczaić się oni mogą, przemienić nigdy; a my dla kilku Zborowskich niechętnych nie zginiemy.
— Tak, N. Panie — odparł kanclerz — lecz za nimi kilku, wlecze się ogon niezliczonych warchołów, którzy na nich patrzą i za nimi idą. Jana gnieźnieńskiego mamy z sobą i nigdy nie było powodu ani wątpić o nim, ani go podejrzywać. Andrzeja o ile znam, dobrodziejstwy i jurgieltem kupić można... a mnie się zda, że zubożały a zniechęcony do cesarza Krzysztof, takżeby się dał ująć.
— Krzysztofa ani tykać nie chcę! — zawołał król. — Mówicie, że zubożały jest... A cóż zrobił z okupem?
— Z jakim? — zapytał kanclerz.
— Znacie przecież tę historyę, którą tu mnie opowiadano, bo głośną jest. Wszakci się starał Krzysztof o siostrę hospodara wołoskiego, który mu jej dać nie chciał, a potem mszcząc się na hospodarze, pochwycił go zdradą w niewolę i póty więzionego na zamku Zborowscy go trzymali, aż znaczny bardzo okup z niego wzięli, równający się posagowi odmówionej hospodarównej.
Rozśmiał się król.
— A! stare to są dzieje! — rzekł Zamojski — u Zborowskich pieniądze topnieją prędko. Od tej pory już mieli czas i wołoską sumę strawić i od cesarza wymódz co tylko mogli... i od moskiewskiego dostać zadatek, a z tego wszystkiego nie pozostało śladu. Jeszcze się coś trzyma przy Andrzeju, jeszcze po matce dzieci Samuela dobra mają, choć zadłużone, a Krzysztof pono nie ma nic, tylko to, co u kogo wyłudzi. Cesarz mu pewno jurgielt płaci, niedarmo się jego radą nazywa, ale to nie starczy. Chciwy jest i rozrzutny.
— Sameś rzekł — odparł żywo Batory. — Z takiego człowieka pożytek wątpliwy, a woru dziurawego nie napchać. Więc gdybyśmy z nim nawet zgodę mogli pozyskać, nie warta ona tego co będzie kosztowała. Zdradzi nas temu, kto da więcej.
— Oko na niego mieć będziemy, a bracia nam pomogą — dodał Zamojski. — Czasu wojny i Samuelby się nam przydał, żołnierz mężny, choć warchoł nieunoszony, ale i takich czasem potrzeba...
Król mocno głową rzucał słuchając.
— Daj ty mi pokój ze Zborowskimi — rzekł. — Samuela ja znam, bo u mnie gościem był i służył mi czas jakiś, ale od tej pory rozpasał się, słyszę, więcej jeszcze...
Do Andrzeja, choć i jemu i całej tej krwi nie wierzę, chętniej się zbliżę, dam mu coś, z innymi nie nalegaj!
Kanclerz na chwilę milczał.
— Uczynicie miłość wasza wedle życzenia i woli, ale ja nie przestanę wstawiać się za nimi, abym sobie do wyrzucenia nie miał, iż zaniedbałem środek jaki ku przejednaniu. Nam zgody potrzeba... Nieprzyjacioły otoczeni, dobrze, abyśmy ich choć we wnętrznościach naszych nie żywili.
Westchnął Batory i jechali coraz się zbliżając ku miastu powoli. Nie spieszno było snać królowi na zamek, gdyż stosunki z Anną Jagiellonką zmuszały go do ciągłego kłamstwa, którem się brzydził. Miłości zmyślać, a nawet poufałości większej się wzdragał. Przykład zaś poszanowania i zgody dać czuł się obowiązanym, tembardziej, że już złe języki szukały jakichś pozorów do potwarzy, i palcem wytykały osoby.
Anna też Jagiellonka niemal oziębłością męża obrażona, wcale się o pozyskanie serca jego nie starała. Od pierwszej chwili jawnem było, iż to małżeństwo dla korony związane, pozornym tylko związkiem pozostać miało. Królowę opatrzono osobno, płacono jej oprócz tego pensyę, miała dobra znaczne, dwór oddzielny, ludzi swych i przyjaciół, a król tak rzadko z nią razem mieszkiwał, iż się nawet nieczęsto widywali.
Na zamku gdy gościł, stół nawet miał osobny. Po polsku z Batorym rozmówić się nie mogła, łacinę, choć rozumiała, tak biegłą jak matka jej Bona w niej nie była. Mówili więc z sobą najczęściej po włosku.
Na dworze też języków różnych można się było nasłuchać. Król po węgiersku ze swymi węgrami, po łacinie z polakami, po włosku z żoną rozmawiał, a niekiedy i po niemiecku z przybyłymi mówić musiał. Francuzczyzna przebijała się tu i owdzie, wśród służby i język ruski dawał się słyszeć, szczególniej gdy król był na Litwie.
Polskiego języka trzeba było szukać po dworach pańskich, jak u pana Zamojskiego, który Kochanowskiego miał przyjacielem, a książki polskie rad czytywał. Uprawiało go też duchowieństwo na kazalnicach i wydawanych zbiorach kazań, a po dworkach szlacheckich krążyły małe książeczki, które Łazarze w świat puszczali, ku uciesze pospolitego człowieka.
Król sam, choć drukarzom przywileje dawał, wyszlachcał ich, kunstmistrzów wspomagał i sprowadzał nawet, ani literaturą, ani sztuką zabawiać się wielce nie miał czasu. Jego rzeczą była wojna i jej rynsztunek, a szczególniej organizacya sił nowych, które niezależnemi od fantazyi szlachty chciał uczynić.
I to właśnie oburzało ją przeciwko niemu, a najgroźniejszem się jej wydawało.
Chłop z królewszczyzn z rusznicą i szablicą zagrażać się już zdawał porządkowi społecznemu, a szlachtą też o przywilej obrony kraju i przelewania krwi dla niego była zazdrosną.
Czuła ona, że gdy to prawo wyłączne utraci, razem z nim i prawo bytu jej a odrębności zostanie wątpliwem.
A że król oprócz tego mieszczan i kunsztmistrzów gromadnie uszlachcał, napływ ten nowych żywiołów, strach i gniew obudzał.
Zamojski i król wiedzieli co czynili, a nie mogło być nic dotkliwszem dla starych Jastrzębczyków Zborowskich, gdy im do ich herbu wkupił się kędyś mieszczanin, jak wówczas powiadano, za kilka beczek piwa, albo mały datek.
Król jakby na przekorę wielu uszlachconym własnego herbu dawał to zęby, to skrzydło. Zamojski też swych trzech włóczni nie szczędził, to dwie, to jedną, to hełm swój dając nobilitowanym.
Zanosiło się na zupełny przewrot dotychczasowego stanu rzeczy, i nie jedni Zborowscy obawiali się go, ale cała szlachta w nowem wojsku i nowo uszlachconych nieprzyjaciół widziała.
Obojętniejszą wiodąc rozmowę, kanclerz na zamek razem z królem powracał, gdzie już łowcy i sokolnicy z koni zsiadając, na miejsca swe, psy, konie i ptaki odprowadzali.
Na progu komnat uparty Zamojski jeszcze Zborowskich przypomniał.
— Marszałek niech przyjdzie, przyjmę go — odparł Batory — o innych mi nie mówcie, znać ich nie chcę.
Z tem król do swych izb się zawrócił, ale kanclerz nie utracił nadziei i pocichu sobie obiecywał, że dla Krzysztofa posłuchanie wyjedna.





II.

Oznajmić kazał kanclerz marszałkowi, że król J. Mć. na zamku przyjmie go w rannej godzinie, lecz razem dał mu znać, że radby z nim wprzód mówić i że tego była potrzeba.
Pomimo mnogich zajęć Zamojski umiał o wszystkiem pamiętać, a istotnie uczucie szczęścia, jakiem był przejęty, podwajało siły jego, tak że i sprawom bieżącym i przygotowaniom weselnym mógł podołać.
Gdy wiadomość ta nadeszła na Franciszkańską ulicę — na Janie uczyniła wrażenie dobre, rad był jej, ale sobie zbyt wiele nie obiecywał.
W Krzychniku i marszałku powołanie pierwszego zrodziło przesadzone nadzieje. Tłumaczyli to sobie, jako znak, że się ich obawiano i rozbroić usiłowano.
Andrzej namyślał się już, jak wysoko ma się ocenić.
Krzychnik, o którym tymczasowo mowy nie było, wnosił tylko z tego, że naprzód chciano łatwiejszego z bratem dokonać, a z pomocą jego do p. podczaszego „rady cesarskiej“ przystąpić.
— Głupimbyś był — rzekł porywczo — gdybyś stanąwszy przed królem sprzedał nas za miskę soczewicy. Oczywista rzecz, że król i Zamojski są zmuszeni raz nas zagodzić, bo się równie jak nas i Samuela obawiają; zdamy się im, na szyderstwo zasłużymy...
Pan Andrzej nie mówił nic, ale myślał tak samo. Chciał wyciągnąć jak najwięcej.
Kasztelan gnieźnieński, lepiej znający położenie, mówił zimno:
— Nie żądajcie nadto, bo nie dostaniecie nic. Pocznijcie od małego, zasłużycie się potem, zyszczecie więcej. Trzeba naprzód za grzechy nasze odpokutować.
Szydził z tego Krzychnik.
— Gdybyśmy was słuchali — rzekł — niedalekobyśmy zaszli. Zostawcie to nam.
O naznaczonej godzinie marszałek na zamek jechał. Przyjął go kanclerz, w którego przedpokoju i kupców i roztrucharzy i cudzoziemców i petentów różnych co niemiara czekało. Czas tu był drogi.
Zobaczywszy marszałka podszedł ku niemu Zamojski uprzejmie go witając.
— Wyrobiłem wam posłuchanie u króla J. Mci — rzekł — lecz chcę przestrzedz, że mi to nie przyszło łatwo i że król długo urazy pamięta. Na początek nie wymagajcie wiele, życzę i radzę.
P. Andrzej stał wielce napuszony.
— Wedle mej miary — rzekł — ja wcale wymagającym nie będę, alem na łaskę długo czekał, długo jej bez przyczyny był pozbawiony, czyżbym zaległości się nie miał upomnieć?
Zamojski zdumioną twarz okazał. P. Andrzej mówił dalej:
— Gdyby nawet który ze Zborowskich zgrzeszył przeciw królowi J. Mości, przecie nie ja, a rodzina cała za jednego ze swych członków odpowiadać nie może. Gdzieżby była sprawiedliwość!
— Panie marszałku — przerwał Zamojski — uderzcie się w piersi, czy wy też sobie nic do wyrzucenia nie macie?
Poruszył ramionami Zborowski.
— Przeciwko królowi nie czyniłem nic — rzekł.
Zamojski, do którego się już wszystkiemi drzwiami dobijano, dodał zimniej tąż samą przestrogę i gościa grzecznie odprowadził aż do antykamery.
W pokojach, które król zajmował, także było dosyć ludno, ale tu tryb powszedni się nie zmieniał. Nie było najmniejszej okazałości, węgrowie i polacy poubierani skromnie, bo i pan się nie stroił, żadnej wytworności w komnatach. W znacznej części stał tu jeszcze sprzęt z czasów Zygmunta Starego i Augusta, nowego nic nie przybyło. Na ścianach malowania i opony daleko jeszcze były starsze, bo sięgały niektóre czasów Kazimierza Jagiellończyka.
Stefan Batory nie przywiózł z sobą tylko to, co do obozu bierał, nie potrzebował więcej. Majestat jego w nim był cały i nie potrzebował żadnego pożyczanego blasku. Owszem ta prostota nadawała mu jakąś pewność siebie, którejby przepych nie przyniósł.
Dwór też nie składał się z gąb nadaremnych... liczyli się do niego i muzycy wprawdzie i czasem kunsztmistrz jaki włoch, który dla kogoś konterfekt króla malował, albo z kolorowego wosku lepił. Zaglądali nawet magicy i astrologowie, ale darmozjadów, trefnisiów i pasożytów nie było.
Nawet przyjmując posłów obcych, na których nie zbywało nigdy, bo szczególniej ci, co przyjeżdżali od wschodu na poselstwach zarabiając, na podarki licząc, lubili tłumnie i często przybywać pod lada pozorem, Batory się nie wysadzał na kosztowne stroje... dwór też musiał iść za nim. Czasami kontrast jaskrawo poprzyodziewanych w szkarłaty senatorów, a ciemno i niepokaźnie ubranego króla, był bardzo rażący, ale na korzyść jego wychodził.
Gdy marszałka oznajmywano, wysuwał się właśnie od króla Franciszek włoch, rysownik, który mu do Połocka towarzyszył i rysunki swe potem wydał, otrzymawszy przywilej na nie, aby się ich nikt nie ważył przerabiać.
Leżały one jeszcze na stole, a Stefan się uważnie przypatrywał im, bo w wojskowych planach i widokach miał upodobanie i znajomość ich wielką, gdy Zborowski się pokazał na progu, i na pół dumnie, pół pokornie króla pozdrowił, do ręki nie śmiejąc, do kolan nie chcąc...
Wiedział, że król pochlebców nie znosił i nazbyt się uniżonym okazać nie życzył.
Batory plany odsunąwszy powoli się zbliżył do niego; twarz wypogodzona, spokojna, nie zdradzała jednak szczególnie łaskawego usposobienia.
— Dawnośmy nie widzieli was, panie marszałku — zagaił król.
— Wiedziałem — począł p. Andrzej — że W. Kr. Mość przeciwko rodzinie naszej jest niechętliwie usposobioną, nie chciałem narażać siebie, ani przykrości czynić.
Król cokolwiek pomyślał.
— Nazywacie to usposobieniem niechętliwem — rzekł — ale ono nie przyszło bez przyczyny... owszem był czas, gdym Zborowskim sprzyjał i miał ich za przyjaciół. Samuel siedział u mnie...
— Toż zaprawdę nie wiem, dlaczegośmy stracili miłość królewską — odparł Andrzej — ja się nie czuję winnym.
Batory wejrzał na niego, spotkały się ich oczy, a szczere, otwarte spojrzenie króla sięgnęło tak głęboko w duszę Andrzeja, iż pomimo całej mocy nad sobą, jak schwycony na uczynku, zmięszał się.
— Nie sądźcie, abym się ja słowy dał oplątać i uwierzył lada zapewnieniu — rzekł król. — Jam tu gospodarz, mówiłem wam zrazu, że malowanym nie chcę być i nie będę, a więc wiem, co się dzieje, co się mówi, zamierza, knuje i co sądzicie tajemnem.
Nie było mi skrytem, co wasz brat, podczaszy, na dworze cesarskim i w interesie cesarza poczynał, ani to, żeście wy ostrożnie z nim trzymali, ani że Samuel głosił się moim wrogiem nazywając mnie niewdzięcznym.
— Jam nigdy nic nie poczynał — rzekł marszałek — do robót brata mojego nie mięszałem się, ale dla samego powstrzymania go, nie mogłem go porzucić. Dziś zaś i mój brat dla cesarza nie czyni nic, bo tu interesów cesarskich nie ma.
— Tak, próbował też moskiewskiego księcia, i jest z nim w listowaniu, to wiem — odparł Batory.
Marszałek gorąco obstał za bratem.
— Mógł wielki kniaź posyłać z listy do niego, bo tego mu zabronić niepodobna, a odpowiedzieć nie grzech — zawołał — ale tam też ani brat, ani ja nie mamy do czynienia nic, boć to jawny nieprzyjaciel rzeczypospolitej.
— Zostawcie to mnie — po chwili odezwał się król — co mam o tem trzymać. Do was ja wielkiego żalu nie mam. Jeżeli serca do mnie nie macie, przynajmniej jawnie przeciw mnie nie stajecie. Mówił mi kanclerz, iż życzyliście mieć posłuchanie, że macie żądania. Chętnie słucham.
Marszałek głowę nieco schylił i zaraz ją podniósł, pańską przyjmując postawę. Zanosiło się na długą mowę.
— Miłościwy panie — rzekł — nasza rodzina, wam może nieznana jest, jakie stanowisko zajmowała, ale cały świat wie, żeśmy się do primates regni liczyli, żeśmy pierwsze krzesła zasiadali i buławy dzierżyli, a dziś za tego panowania ostatni niemal jesteśmy. Krzywda się nam dzieje okrutna, bolesna.
— Któż winien? — odparł król — przecie kasztelan gnieźnieński istotnie zasłużony uskarżać się nie może, buławę dostał, a i wyżej sięgnie, gdy da Bóg życie. Wyście zdala stali. Podczaszy gorsze jeszcze zajął stanowisko, Samuel banitą, cóż można było dla was uczynić?
Krew i ród dobrą są rzeczą, ale dla krwi i rodu nie rozdają się urzędy, tylko dla zasług i zdolności. Ja dużo ludzi szlachcicami czynię, ale widzę ich wielu, co nimi będąc, nie zasługują, aby starą tarczę nosili. Cóż chcecie, abym dla was zrobił?
— Ja za sobą tylko mówię — wtrącił marszałek. — Rodzina nasza zubożała znacznie na posługach rzeczypospolitej, ma prawo do grosza publicznego. Jać też W. Kr. Mci służę, a to, co biorę za usługi, na utrzymanie czeladzi mi nie starczy. Dlatego mi się na dworze pokazać trudno.
— O jurgielt wam idzie — przerwał niemal pogardliwie król.
P. Andrzej się skłonił.
— Zajrzyjcież do skarbu, zobaczcie rachunki; są lata, że ja z moich pieniędzy dokładam — mówił Batory. — Tego wam nie wyrzucam, czynię to chętnie, Bóg świadek, lecz wy mnie wyrzucacie to, czego ja nie biorę. O ile stanie grosza, chętnie wam naznaczę.
Chwilę pomyślał król i spytał:
— Ileż, panie marszałku?
P. Andrzej z dumą rzekł:
— Cztery tysiące florenów nie starczy.
Król się cofnął i rozśmiał.
— Cztery tysiące? — powtórzył, jak gdyby chciał dać do zrozumienia, że usługi marszałka wcale takiej dotacyi nie były warte. — Cztery tysiące...
Zmięszany nieco stał Zborowski.
— Dałbym wam choć i cztery — zawołał Batory — ale wierzcie mi, że ich w skarbie nie mam, i że nie mogę tej przysługi uczynić. Zobaczcie podskarbiego, mówcie z nim, tajemnic nie ma, okaże wam, co w skrzyniach leży. Lecz nie chcę was odprawiać z niczem, marszałku, na dwa tysiące się zmogę, a od was w zamian nie wymagam nic, oprócz żebyście mnie potwarzami nie okrywali.
Zborowski tym datkiem, krakowskim targiem, połowy, był mocno obrażony. Poczerwieniał, pobladł, zabełkotał coś, ale się lękał i tego postradać; skłonił się w milczeniu nie wysilając na podziękowanie.
Batory, który też więcej z niego nic wyciągnąć się nie spodziewał, a czytał mu z twarzy, że go nie zaspokoił, cofnął się ku stołowi. Nastąpiło milczenie, które oznaczało, że sprawa załatwioną została. Król jeszcze jednak słów kilka chciał dorzucić i zwrócił się do stojącego.
— Macie zapewne wpływ na najmłodszych braci — rzekł — wstrzymujcie ich od niebacznych kroków, ja wiedzieć muszę wszystko, a nic przebaczyć nie mogę. Nie o mnie chodzi, gdy przeciwko mnie spiskujecie, ale o rzeczpospolitę, której ja wodze w ręku trzymam. Ci co na woźnicę rzucają się, wóz podają w niebezpieczeństwo.
Wtem na antykamerze zaszumiało... nadchodziło duchowieństwo. Marszałek mrucząc prędko się cofnął.
Chociaż z urzędu na zamku powinien był być jak w domu, nie sprawiając oddawna obowiązków Zborowski niemal był obcym.
Ci, co bliżej króla stali, odsuwali się od niego, wiedząc, iż Zborowscy podejrzani byli i zachowania tu nie mieli.
Nikt więc wychodzącego nie zatrzymał, rozstępowali mu się i koso spoglądali na niego, ale z dumną i pańską postawą powoli przeciągnął w dziedziniec. Tu koń jego stał i ludzie, ale siąść nie chciał, poszedł pieszo. Całe to posłuchanie, wyrazy królewskie, które sobie powtarzał, surowość Batorego oburzały go, omylone nadzieje upokarzały. Wychodził z zamku daleko zaciętszym wrogiem niż przyszedł. Dwa tysiące jurgieltu zdawały mu się jakby na szyderstwo rzuconemi.
Szedł tak pieszo aż na Franciszkańską ulicę, a gdy blady i milczący ukazał się w progu mieszkania podczaszego, który właśnie pisaniem był jakiemś zajęty, podniósłszy oczy Krzysztof już wiedział, że posłuchanie u króla wypaść musiało nieszczęśliwie.
— Od króla wracasz?
— Jeżeli on wart tego nazwiska — zawołał własne Krzychnika słowa powtarzając marszałek — wracam z posłuchania najmiłościwiej mi danego, z którego nic nie przynoszę oprócz sromu na czole. Myślisz, że się jego usposobienie zmieniło? że łaskawszym jest dla nas?
Przyjął mnie, aby mi gorzkie czynić wyrzuty, dostało się i wam, dostało rodzinie. Prosiłem go o jurgielt — cóż myślisz? Żądałem cztery, dać raczył dwa jak jałmużny!
Krzychnik się skrzywił.
— O! mnie on tak nie kupi! — zawołał.
— Ale on cię nawet targować nie myśli, a jak sądzę i widzieć nie chce.
Podczaszy wąsa pokręcił.
— Tak? — rzekł — dobrze o tem wiedzieć. Clara pacta! ja to lubię...
Andrzej padł na siedzenie. Gniewu w sobie stłumić jeszcze nie mógł.
— Cóż myślisz? łagodził? przejednywał? — zawołał — nie, groził i przestrzegał. Oznajmił mi, że o wszystkiem wie, a nic nie przebaczy.
— Tak więc stoimy z łaski Jana i kanclerza — przerwał Krzysztof — tak stoimy, należy o sobie myśleć a na J. Kr. Mość nie rachować. Mali ludzie, jakiemi nas chcą uczynić, często wielkim dojeść mogą. Zobaczymy, co z tego urośnie.
Oba tak wykrzyknikami podsycali w sobie gniewy, ale Krzysztof był przekonanym, z tego co od brata słyszał, że Andrzej był winien wszystkiemu, nie umiał się postawić, niezręcznie odpowiadał, spłaszczył nadto. Podczaszy był tej myśli, że gdyby on z królem się widział, inaczejby poprowadził i do czego innego doszedł traktując.
Wojna i spiski, choć były oddawna jego żywiołem, już mu się naprzykrzyły, wolałby był jakiś modus vivendi znaleźć i łatwiejsze życie. Nie miał Samuelowego zamiłowania w awanturach i wybrykach.
Zmilczał więc w końcu, mówiąc sobie w duchu, że byle się nastręczyła zręczność, gotów stawić się sam królowi.
Gdyby i to do niczego nie doprowadziło — ha! naówczas pozostawało tylko Zamojskiego i króla starać się zgładzić. On sam czynnym być ani myślał, miał banitę w ręku, a lepszego narzędzia nie mógł żądać.
Jurgielt tedy naznaczony marszałkowi co miał burzę zażegnać, nienawiść tylko rozżarzył i rozdmuchał.
Przez cały ten dzień kasztelana gnieźnieńskiego w domu nie było i nie widzieli go bracia aż wieczorem, gdy od Tarnowskich powrócił.
Wiedział już o tem, że Andrzej miał u króla posłuchanie, i że dwa tysiące jurgieltu otrzymał. Cieszył się i chciał mu powinszować, gdy marszałek usta mu zamknął tem:
— Gdyby królem nie był, byłbym mu przypomniał, iż czas był, gdy Zborowscy swoim marszałkom po dwa tysiące jurgieltu dawali.
— Ale to inne były czasy — rzekł kasztelan — i może dlatego my dziś brać musimy małoco, żeśmy niegdyś wiele i zawiele dawali!
Chciał się skarżyć Andrzej, ale mu Krzychnik nie dał mówić i przystąpił do kasztelana.
— No — rzekł — ja się od króla i na zawinięcie palca nie spodziewam nic, ale byłoby źle, gdybym ja jeden go nie widział i był wyłączonym. Staraj się kasztelanie przez kanclerza, abym mógł z królem mówić. O nic go prosić nie będę, ale gdy mnie nie dopuści, powiedzą ludzie: — Patrzajcie, ten zdrajcą jest, niegodnym pańskiego oblicza.
Może przecie mówić ze mną, ja go oddechem nie zabiję.
Gnieźnieński zadumał się.
— Chcesz — rzekł — pójdę do kanclerza, poproszę, wiem, że nie odmówi i króla prosić będzie, ale co z tego wyniknie?
— To moja rzecz! — przerwał Krzychnik — ja wiem, co czynię. On mnie już z banitą Samuelem na równi stawi... ja chcę i za sobą i za nim mówić, bo choćby nikt się nie ważył, ja Samuela nie opuszczę.
— Pójdę z tym do kanclerza — zakończył kasztelan.
Znowu tedy na zamek musiał, bo dla rodziny służył chętnie.
Zamojski wielce znużonym był, ale na wszystko i wszystkim starczyć musiał, a z panem kasztelanem i hetmanem, a w dodatku Zborowskim, przez posły nie można było czynić.
— Ślą mnie bracia — odezwał się kasztelan, wprost przystępując do rzeczy. — Andrzeja król przyjąć raczył, gwałtem się tego domaga Krzysztof.
— Ba! — odparł Zamojski — jam już próbował... ciężko będzie króla przełamać. Wie i jest przekonanym, że podczaszy nieprzyjacielem jego.
Westchnął słysząc to kasztelan.
— Krzysztof własnym jest pono przed wszystkiem nieprzyjacielem! Królby go trochą łaskawości sobie pozyskał.
— Żądacie tego po mnie — podchwycił Zamojski — ani mogę, ani chcę odmawiać, ale się lękam, że nic nie uczynię.
— Chciejcie a uczynicie.
Zamilczał kanclerz. Po krótkiej rozmowie, po otrzymanem przyrzeczeniu uroczystem, odjechał kasztelan.
Można sobie wyobrazić, co się działo na Franciszkańskiej ulicy przy tym temperamencie, który całą rodzinę znamionował, gorączce i niecierpliwości ich, a dumie podrażnionej.
Każdego dnia, każdej godziny niemal oczekiwano posłańca od kanclerza, powołującego na audyencyę. Tymczasem tydzień cały upłynął, a wiadomość nie nadeszła żadna.
Stało się to, co Zamojski przewidywał... Gdy zagaił o tem, iż się podczaszy doprasza rozmowy, król zżymnął się i syknął.
— Daj mi z nim pokój! — zawołał — kłamstwem mnie nie weźmie; niech sobie nie pochlebia, nie mam go za tak niebezpiecznego, abym miał drogo kupować.
Jest „radą cesarza“, niechże się tem kontentuje. Jam przeciwko rakuszaninowi mały królik, więc co ja dla niego znaczę? Nie chcę go widzieć.
Zamojski prosił jeszcze.
Batory się oparł silnie. — Nie chcę go.
— Podrażnicie go więcej.
— Niech się wścieka — rzekł król — porwie się, a uczyni co, na czembym go mógł pochwycić, nie przebaczę. Nie chcę go, nie mów mi o nim.
Ponieważ król tego dnia był w złym humorze, bo mu ulubiony koń jego ubył, nie nalegał kanclerz, odkładając do sposobniejszej chwili, ale gdy w parę dni znowu chciał spróbować przemówić za Krzysztofem, Batory się pogniewał i oburzył.
— Ten człowiek nikczemnym jest — zawołał — wie, że go nie znoszę, że go znam, że nim pogardzam, i ciśnie się do mnie. Uwolń mnie od niego, nie mów mi o nim. Stanowczo i ostatecznie powiadam, zdrajcy tego na oczy widzieć nie chcę i nie będę. Niech wie, powiedzcie mu to otwarcie, ja się z mojemi uczuciami nie taję. Podły jest, gardzę nim.
Po danej w ten sposób odprawie, kanclerz, który króla znał, wiedział dobrze, że powracać z prośbą nie ma po co. Batory nie zapominał nigdy, a zdania o ludziach raz powziętego nie zmieniał. Ofiary, jakie czuł że uczynił dla Polski, niewdzięczność czyniły dla niego nieprzebaczoną.
Zamojski nie mając o czem już oznajmić kasztelanowi, nie spieszył ze złą wiadomością, owszem ją zwlekał.
Naostatek kipiący już niepokojem podczaszy wytrzymać nie mógł i brata uprosił, aby się widział z kanclerzem, a przyniósł mu odpowiedź, jakąkolwiekby ona była, nic nie tając.
— Mój kochany Krzychniku — rzekł powracający wieczorem Jan — żal mi cię. Zamojski czynił co tylko mógł i na tem się skończyło, iż króla pogniewał. Widzieć cię nie chce i przypuścić nie może. Powiada wprost, iż zna w tobie nieprzyjaciela i zdrajcę, za takiego cię ma, radzi ci się na baczności mieć, a mówić z tobą, ani cię słuchać nie chce.
Pobladł podczaszy, gdy mu tę odprawę przyniósł brat, chwilę stał niemy, ale nie było już co rozmyślać. Pozostawało jedno, do cesarza jechać, kraj opuścić i tam pozostać, lub do Moskwy się wynosić.
Ani jednego, ani drugiego sobie nie życzył Krzysztof, na domowych śmieciskach jeszcze się czuł najbezpieczniejszym, pomimo groźb króla; tu mu też czynnym być najłatwiej było, a spodziewał się, że z pomocą Samuela i Andrzeja, na którego też rachował, coś dokaże.
Nie miał wyboru środków — pozostawało mu starać się pozbyć Batorego, zasiąść na życie Zamojskiego, a przynajmniej ostatniego sprzątnąć.
Samo przeznaczenie rzucało go na tę niebezpieczną drogę spisków i zasadzek, na której żaden nigdy polak nie bywał, bo ani charakter, ani temperament sposobnymi ich do tego nie czyniły. Tajemnicy utrzymać żaden z nich nie mógł, wszyscy się niewiastom zwierzali, a nim do czego przyszło, mówiono tyle, iż gniew i siła ze słowy uchodziła.
Podczaszy może od innych był przebieglejszym, łatwiej zmilczał, chętniej skłamał, ale i w nim kipiała krew czasami i on siebie nie był pewien.
Gdy się potem rozeszli panowie bracia, wielce rozżalony Krzychnik długo po izbie chodził jedząc się myślami.
— Bóg mi świadek — mówił w duchu — możebym do tego nie doszedł, gdyby król sam mnie nie popchnął. Alea jacta est! musimy się bronić, a jego pozbyć, jak szkodliwej bestyi... ich obu! Samuel jako ja ich nienawidzi, będzie ze mną, Andrzej jeźli nie ręką, to głową dopomoże, znajdą się i inni sprzymierzeńcy...
Nazajutrz gdy po tej nocy męczeńskiej wystąpił podczaszy, już po nim poznać nie było można co przecierpiał, ani co w sobie krył. Wesoły przybrał humor i tyle tylko, że ze wszystkiego, co się króla i hetmana tknęło, nielitościwie szydził.
Kasztelan gnieźnieński dał się na to wziąć i pochwalał zimną krew i rezygnacyę.
Sądząc, że jeszcze Samka zastanie w Piekarach, nazajutrz pobiegł tam zaraz Krzysztof, ale go już nie było. Zastał tylko smutną po nim Włodkowę, która teraz ciągle o bohaterskich czynach wuja na Niżu wszystkim rozpowiadała.
Tymczasem Samuel gdzieś już za nową podwiką gonił i razem szalał, nad dziećmi się rozpadał, pieśni słuchając płakał, pił, bił, a pod czas o pokucie mówił i mnichem chciał zostać.
Jednego dnia rozpusta się go trzymała, drugiego rozpacz nim owładała. Od grobu żony jechał na polowanie z sokoły, na hulankę do miasta, a potem do domu do córeczki Anusi i do Wojtaszka, który go męczył, któremu śmiercią groził, aby nazajutrz obsypywać podarkami.
Dostawszy języka, gdzie mniej więcej Samuela przyłapać się mógł spodziewać, wrócił z Piekar do Krakowa podczaszy. Zbliżało się owo sławne hetmańskie wesele z Batorówną, o której powiadano, że ją wkrótce na granicy przyjmować miał z paniami polskiemi Opaliński. P. Krzysztof chciał czasu godów być w mieście, patrzeć na nie, i gdyby się dało, korzystać z ogromnego zbiegowiska, aby sobie wyszukać sprzymierzeńców.
Wśród tego zamętu przygotowań weselnych, łatwiej było niż kiedy niepostrzeżonemu się przeciskać, wśliznąć, podsłuchać i ludzi wynaleźć.
Pozostawał też kasztelan i marszałek. Oba oni nie należeli do czynnych i mających tu występować panów, ale widzami być sobie życzyli, Jan aby dowiódł kanclerzowi poszanowania, Andrzej aby coś może skorzystać, a w razie niepowodzenia jakiego i zawodu, cieszyć się niemi.
Krzysztofa plan był bardzo prosty i taki, jakiśmy wyżej skreślili.
Nie wahał się nawet przez pewnego posłańca czarno na białem wyłuszczyć go Samuelowi.
Mimo całej przebiegłości swej, gorączką powodowany, w liście do Samuela, wynurzywszy żale swe i skargi, otwarcie mu oznajmywał, że odtąd o to dwoje starać się im należało: króla zgładzić trucizną, a kanclerza w zasadzce gdzieś ubić. Trudno uwierzyć, iż mógł nieopatrznie rzeczy te na papier zdać, z człowiekiem niepewnym w świat posyłać, i zdrady się nie obawiając, sam na siebie kuć miecz. Tak jednak było. Gniew mu odejmował rozum, zapominał się i szalał Samuelowym sposobem.
Wiedział dobrze o tem, iż Samko przyjmie ochotnie wezwanie i rad będzie spółce do tej roboty.
W kilka dni potem wieczorem Krzysztof znowu odwiedził Fontanusa.
Zjazd wielki do miasta obiecywał i aptekarzowi odbyt znaczny, zaopatrzył się też obficie w elektuaria, dryakwie, confekcye, wyciągi i różne tajemnicze elixyry.
Apteka nawet wyglądała odświeżona, pomalowana na nowo, naczyniami ozdobnemi zastawiona, tak że ku sobie nęciła.
Fontanus przywitał do kolan się mu kłaniając. Krzysztof jeżeli nie miał dobrego humoru, to go w potrzebie doskonale przybierał.
— A co? stary trucicielu rodzaju ludzkiego — powitał go — ileżeś wenenów i toxików sprzedał pod ten czas? Sądzę, że ich teraz najwięcej ludzie potrzebować będą?
— Dotąd nie mam odbytu na ten drogi towar — odparł Fontanus — ludzie radzi, by czasem zadać, ale cudzemi rękami, a takich rąk usłużnych napytać niełatwo.
— Wiesz co? — rzekł podczaszy — ja sądzę, że o te ręce łatwiej niż o samą truciznę. Mów mi prawdę, dostać jej u was?... co, gdybym ja potrzebował?
Zmięszał się Fontanus i niedowierzająco mu w oczy zajrzał.
— Probujecie mnie — rzekł.
— Nie — odpowiedział Krzysztof. — Są w życiu ludzkiem takie wypadki, gdy lepsza trucizna i śmierć niż srom. Rozumiesz mnie?
— Trafia się to — powoli wycedził niemiec — lecz zawsze to drażliwa i straszna rzecz. Wy tego nie potrzebujecie, dlaczego mnie badacie?
— Dlatego, iż mogę istotnie potrzebować — zawołał podczaszy — ale ja ci się nie dam zwieść i jeźli dobrem złotem zapłacę, dobrą też mieć chcę truciznę, której bodaj na psie spróbuję niżeli wezmę.
Spojrzeli sobie w oczy, Fontanusowi w ustach zaschło ze strachu. Mówić nie mógł, mrugnął tylko i palec położył na ustach.
Milczeli oba chwilę. Podczaszy dobył sakwę z pod poły, wysunął z niej dwa świecące ogromne portugały i położył je przed Fontanusem.
— To zadatek — rzekł cicho — ażebyś pewnym był, że ja nie żartuję, ani cię w pole wywodzić nie myślę. Widzisz, że pomocy twej potrzebować będę, a milczenia jestem pewny, bo... dla siebie samego zdobywać je musisz... Powinna być taka — dodał — aby piorunem zabiła, a śladu nie zostawiła po sobie. Rozumiesz.
Wstał z krzesła, Fontanus patrzył zadumany na portugały i nie ruszył ich, choć się już za podczaszym drzwi zamknęły.





III.

Samuel pod ten czas, czując się banitą, albo ciągle po kraju krążył, rzadko dwie z rzędu noce w jednem miejscu spędzając, albo około Zborowa, kędy miał czaty porozstawiane i ludzi sobie oddanych, w lesie, naumyślnie zbudowanem tam domostwie przesiadywał.
Był to jego kąt ulubiony, a ludzie zwali go Białym Kamieniem, może dlatego, iż dwór stał na podmurowaniu, które jasno od zciemniałego odbijało drzewa.
Fantazya Samuelowa dogodziła sobie, gdy tę kryjówkę wśród lasów wznosił, o której oprócz jego ludzi mało kto wiedział nawet. Na małym wzgórku nad rzeczułką, biegnącą parowem, wznosiło się to domostwo, cale obszerne, bo izb różnych z alkierzami i komorami liczyło przeszło dziesiątek. Dokoła, na wypadek napaści, aby się nie tak łatwo do dworu dostać było, opasywał go częstokół dębowy, wysoki, mocny i ziemią z jednej strony umocowany.
Oprócz tego opowiadano, iż z pośrodka domu, pod którym były lochy murowane, tajemne drzwi prowadziły wązkim korytarzem w głąb ziemi, tak iż popod rzeczułką przeszedłszy, dozwalał jak w starych zamkach, tak zwane wycieczki, wydobyć się niepostrzeżonemu.
W Białym Kamieniu, gdy pana Samuela nie było, a trwało to niekiedy czas dłuższy, bo niespokojnemu Zborowskiemu nawyknienie i temperament długo w jednem miejscu trwać nie dopuszczały, była zawsze jakaś załoga miejscowa, aby w razie niespodzianego przybycia, wszystko na swe przyjęcie znalazł pogotowiu.
I nagle ta pustka, w której kilku starych niedołęgów ziewało, zmieniała się we wrzawliwie przepełniony dworzec, w którym ludzi i konie zaledwie można było pomieścić.
Samko nawykł był nietylko na Niż, ale po Rusi i gdziekolwiek się obrócił jeździć tłumnie, hajduków i czeladzi wiodąc z sobą zwykle głów trzydzieści i więcej. Oprócz tego towarzyszyli mu przyboczni jego przyjaciele i słudzy, rezydenci, urzędnicy. Ciągnął czasem z sobą gości, prowadził psy, wieziono sokoły, z któremi po drodze polował, szły wozy ze śpiżarnią, a niektóre z bronią i z namiotami. Nie pytano po drodze, czyje były łąki i pola, a nawet i stogi; gdy zapotrzebował czego pan Samuel, brał jak ze swego. Trafiało się, że tak samo, nie pytając zajmował dwory i plebanie. Znano go nadto, aby mu się kto probował opierać. Kobiety naówczas najwięcej uciekały, a i niekażdy z mężczyzn dotrzymał placu, bo Samuel i jego ludzie słynęli jako gwałtownicy.
Zadrzeć się z nim nie było bezpiecznie, bo niczem dlań bywało zabić, powiesić, a na odjezdnym ogień kazać podłożyć. Gdy był dobrej myśli a trafił na ubogiego szlachcica, sam go w domu własnym przyjmował... z opierającymi się nie czynił wielkiego zachodu...
Majętności rodziny Zborowskich i spokrewnionych z nimi Spytków, Stadnickich, Opalińskich nietylko nie oszczędzał w tych pochodach pan Samuel, ale je przenosił nad obce, bo w nich choć cień jakiegoś prawa miał za sobą.
Dwór jego zmieniał się często, a do niego i poniewoli czasem przyłączać się musieli ludzie, którzy go zabawiali, lub których trwoga i utrapienie jego bawiło. Ciągnął tak z sobą niekiedy księży, szlachtę, z miast pozabieraną muzykę, grajków, różnego rodzaju trefnisiów, a tak jak zabierał gwałtem kto mu się podobał, rzucał potem, gdy mu się sprzykrzył, wpośród gościńca.
W Białym Kamieniu zwało się że spoczywał, ale tu czas trawił na łowach, na słuchaniu Wojtaszka, i na zabawianiu się z dziećmi, których dwoje szczególnie (miał troje tylko), syna Aleksandra i córkę Anusię, szczególniej lubił.
Anusia w dzieciństwie zdawała się nieszczęśliwą przypominać matkę Spytkównę, ale rosnąc przy boku ojca, zmieniła się i stała nadzwyczaj podobną do ojca. Miała wykapaną naturę jego i temperament, a nawet wypięknione rysy na pierwszy rzut oka dawały w niej poznać córkę Samuelową.
Po śmierci matki zdana na sługi, bo krewnym jej powierzyć nie chciał, Anusia wyrosła pieszczona, dzika, samowolna, a im więcej dokazywała, tem ojciec bardziej się do niej przywiązywał i cieszył. Nabrała więc zawczasu obyczaju nawpół męzkiego, jeździła konno, strzelała z łuku, który dla niej umyślnie robić kazano, nosiła sama i unaszała ptaki łowieckie, otaczała się psami, chadzała nawet po męzku, co ojca wielce zabawiało. Ale przychodziły na nią potem chwile jakichś niewieścich zachcianek, naówczas trefić sobie kazała włosy, wdziewała suknie kosztowne, stroiła się, zasiadała do krosien, uczyła pieśni, i nim dorosła, już grała rolę pani. Tak gwałtownego temperamentu jak ojciec, nie umiała się w niczem poskromić, a p. Samuel znajdował to w niej uwielbienia godnem. Zresztą cokolwiek zrobiła Anusia, dobrem było.
Nieraz powiadał, iż żałuje bardzo, że się ona chłopcem nie urodziła, bo Aleksander, którego kochał także, syn starszy wielce się różnił od ojca i siostry.
Młodzian był stateczny, poważny, rycerskiego ale szlachetnego ducha, i niedający się skusić przykładem do samowoli. Zwał go ojciec babą, chociaż miał dowody mnogie, że Aleksandrowi wcale na męztwie i energii nie zbywało.
Anusia nie mogła zawsze ojcu towarzyszyć w jego wycieczkach, ale w Białym Kamieniu zawsze z nim bywała i tu go nie opuszczała.
Brał z sobą zwykle i Wojtaszka, a znajdował tu ulubienicę, prostą dzieweczkę ze wsi wziętą, która naprzód była w usługach Anusi i wiekiem z nią rówieśnicą. Nie dbając o to, że córka patrzeć na to będzie, wziął ją potem pan Samuel, oddzielił, posadził osobno, zaczął się nią opiekować, obdarzać, zawrócił jej głowę i zrobił z niej dziwadło, które go tem więcej bawiło i tem mu było ulubieńsze, im mniej do pospolitych ludzi było podobne. Zamarzyło się tej Motrunce wybranej przez Samuela, że pan się z nią ożenić będzie musiał, nabrała więc dumy i obchodziła z ludźmi jak pani.
Anusia śmiała się z niej w początku, a potem znienawidziła. Motrunka była prostą, i wcale nie odznaczającą się żadnemi osobliwemi darami dziewczyną.
Po całych dniach siadywała przed zwierciadełkiem, ubierała i rozbierała, a że miała do posług dziewcząt kilka, z niemi odgrywała rolę pani. Piękną była w istocie i ta piękność jej nawet nierozjaśniona iskierką rozumu, uderzała swą regularnością i wdziękiem. Motruna usiłując się uczynić piękniejszą jeszcze, psuła raczej niż podnosiła wdzięk, jakim ją obdarzyła natura.
Samuel choć w początku się do niej namiętnie przywiązał, później kosztem jej się zabawiał już, i niekiedy niemiłosiernie nad nią znęcał. Bawiły go nawet łzy, gdy bywał znudzony.
W jednym dworze, pod tym samym dachem, tygodniami i miesiącami siedząc Motrunka i Anusia prowadziły z sobą wojnę. Córce naturalnie ojciec dawał pierwszeństwo, lecz niekiedy i Motruna swe dnie miała szczęśliwe...
Do dworu pana Samuela, oprócz tych dwu kobiet i ich licznego fraucymeru, należała niejaka Żabikowska, średnich lat kobieta, niegdyś za młodu ulubienica pana, teraz sługa córki i zarządzająca domem, baba ogromnego wzrostu, teraz już z małym wąsikiem na wardze, niegdyś piękna, śmiała, wyszczekana, chciwa i przewrotna. Tej obowiązkiem było służyć Anusi, której ona cierpieć nie mogła.
Wojna więc niewieścia była tu nieustającą, w której Anna zawsze dotąd górę brała.
Piękność jej z dojrzewaniem coraz się stawała świetniejszą, ale razem i charakter samowolniejszym codzień się objawiał.
Gdy pan Samuel na Niż się wybierał, Anusia na to pozwolić nie chciała, potem upierała się jechać z nim przebrana po męzku, tak że okłamawszy ją, uciekać od niej musiał, czego mu długo darować nie mogła.
Z wybitniejszych osób otaczających Samuela, wymienić jeszcze należy Boksickiego, który gdyby na politowanie zasługiwał, męczennikiemby go nazwać można było. Lecz najprzewrotniejszy z ludzi, korzystający z pana, wyłudzający z niego pochlebstwy i najpodlejszemi posługami co tylko zedrzeć mógł, Boksicki był poprostu łotrem o twardej skórze.
Trafiało się, że go Samuel zbił na gorzkie jabłko, ale się nie mogąc obejść bez niego, potem musiał sam smarować i plastry mu złote przykładać. Miał za to w Boksickim posługacza, oprawcę, narzędzie do czego tylko chciał go użyć. Człek był zręczny, pilny, wytrzymały, a bez sumienia. Aby takiemu jak Samko służyć, potrzeba było w istocie żelaznego człowieka.
Miał to do siebie Zborowski, że swych ludzi znał na wylot, i dobrze wiedział jak dalece podłym był Boksicki, ale go takim mieć chciał, bo mu to było dogodne.
Naostatek w gromadzie, która teraz ciągnęła z nim, miał jeszcze Samko i księdza, a raczej braciszka w sukni zakonnej św. Franciszka, włocha Zapatellego. Tego szczególniej sobie upodobał dlatego, że jąkał się i szeplenił, a mówił po włosku. Zborowski zaś do języka tego miał słabość i czasami się odkazywał, że zupełnie Polskę porzuci a do Włoch się wyniesie.
Zapatelli grał tu niewłaściwą swej sukni rolę trefnisia, z którego się wyśmiewano i znęcano nad nim. Zabrany gwałtem gdzieś po drodze, pojony, karmiony włoch się wyrwać nie mógł i oswobodzić. Znosił los swój od roku blisko z rezygnacyą, bo dwa razy nadaremnie się próbował wyśliznąć, a za każdym razem pochwycony, wyszturgany, musiał za karę siedzieć w czabance o chlebie i wodzie.
Taki był skład dworu pana Samuela, gdy temi czasy, na wiosnę do Białego Kamienia dla spoczynku zawitał. Syn Aleksander wymówił mu się i we Lwowie pozostał, co ojcu było na rękę, bo czasem poważniejszego Oleczka albo się musiał wstydzić, lub z nim kłócić.
Panowała więc Anusia w jednym a Motrunka w drugim dwora końcu. Wojtaszek na obu.
Tego się tu obawiali wszyscy, nie wyjmując nawet Anusi, do której z zuchwalstwem niesłychanem lutnista śmiał się zalecać, chociaż łajała go, pluła mu w oczy i patrzeć na niego nie chciała. Wojtaszek śmiał się.
— E! e! przyjdzie czas, że i Wojtaszek dla panny dobry będzie!
Tak samo zalecał się pańskiej kochance Motrunce, ale tu miał więcej szczęścia, bo ta się w nim potajemnie kochała, choć z niej sobie potem drwił niemiłosiernie.
Szydził on zarówno z Samuela, czasem w żywe oczy, choć to groźnem się stać mogło i nieraz pokaleczony i skrwawiony mu się z rąk wyrywał, ale wkrótce potem Samuel litował się nad nim, sam go opatrywał i wszystko puszczał w zapomnienie.
Miał nad nim jakąś niezrozumiałą dla nikogo przewagę.
Nikogo tu nie szanował, nikogo nie szczędził, nikomu się niepoczciwiec nie kłaniał, a poczynał sobie z zuchwalstwem, na któreby się żadne z dzieci nie ważyło.
Nie obawiał się ani oskarżenia, ani gniewu pana, bo go publicznie prawie zbójem nazywał.
Nikt nad Wojtaszka lepiej nie znał wszystkich Zborowskiego przestępstw, gwałtów, mordów i szaleństw, i nikt o nich ochotniej głośno nie rozpowiadał.
Po dworze chodził jakby tu sam panem był z samowolą nieukróconą niczem, bo i do papierów i do pieniędzy Samuela sięgał bezkarnie. I nic mu się nigdy nie stało.
Zwali go też ludzie czarnoksiężnikiem i wierzyli w to, że jakiegoś inkluza miał, który życia jego strzegł, bo powinien je był stokroć stracić, codzień się narażając Samuelowi.
W Białym Kamieniu rozpoczęło się życie zwykłe tym trybem, który się nie dawał określić, bo codzień się odmieniał. Jednego dnia łowy, drugiego śpiewy, to biesiadowanie, to pisanie listów, to zamykanie się z Motrunką, to słuchanie córki i służba u niej zajmowały p. Samuela.
Były też godziny Zapatellego, dopóki jąkajło i włoszczyzna się nie sprzykrzyły, czasem opanowywał go Boksicki, niekiedy po całych dniach strzelał i wróblom urywał głowy kulami lub strzałami, to znowu spędzano ludzi i urządzano wielkie łowy z sieciami, które się tem kończyły, że napędzonego zwierza nożami i oszczepami dobijano.
Wszystko to nie starczyło niespokojnemu temu umysłowi, który czasem szukał roztargnienia w żalach po żonie i osamotnieniu żałobnem.
W takiem właśnie usposobieniu, drugi już dzień Samko leżał na skórach, które jego łoże stanowiły, zamknięty pod strażą Boksickiego, któremu nikogo, nawet córki do siebie nie kazał dopuszczać, gdy wystrojony jak gach, z utrefionemi włosami do progu się wolnym krokiem przysunął Wojtaszek.
— Słuchaj ty — zwrócił się do leżącego tuż na ziemi we drzwiach Boksickiego — puszczaj mnie do niego.
— Niewolno.
— Co to, niewolno! mnie! — odparł lutnista. — Gdzieżeś ty słyszał, aby mnie było niewolno wnijść kędy ja zechcę?
— Pan zakazał nawet panny nie puszczać — rzekł mrucząc stróż.
— Ale nie mnie.
— Nie ma wyjątku, idź sobie.
Wojtaszek leżącego nogą kopnął.
— Słuchajże ty bałwanie jakiś, otwieraj mi drzwi, bo ja ci każę.
— Ja od was rozkazów nie mam do odbierania — odparł Boksicki. — Idź precz.
Z pogardą spojrzał na niego lutnista i gniewnie nogami go począł tłuc.
— Otwieraj!
Powstała wrzawa. Wtem ze wnętrza izby, w której leżał pan Samuel, głos się dał słyszeć:
— Kto tu śmie! Boksicki, precz z tym.
— To ja! — wrzasnął Wojtaszek.
— Precz! — zawołał głos groźny Samuela.
— Precz? — podchwycił Wojtaszek — a ze mną i listy Krzychnika pójdą też precz!
Rozśmiał się na całe gardło, bo już z wnętrza głos potężny wołał:
— Otwierać!
Boksicki się zerwał, opończę narzucając na siebie i kosemi oczyma mierząc Wojtaszka.
W izbie, w której leżał już drugi dzień Samuel, było prawie zupełnie ciemno, pomimo wiosennego dnia jasnego. Okiennice stały pozamykane. Na podłodze nasłane siano, pokryte niedźwiedziemi skórami, służyło za łoże. Na niem w koszuli jednej, z obnażoną piersią, włosem okrytą, z rękami pod głowę podłożonemi spoczywał Samuel.
Powolnym krokiem, listy już pootwierane trzymając w ręku, zbliżył się ku niemu Wojtaszek.
Bystre oko leżącego dostrzegło, że naruszone były pieczęcie.
— Jakeś ty śmiał listy moje czytać? — zawołał zrywając się Samko.
— A dlaczegom nie miał ich otworzyć, kiedy prędzej czy później przecieżby się one przedemną nie ukryły!
Wojtaszek odpowiadał wcale nie zatrwożony, a wzrok, jakim pana mierzył, takie wyrażał lekceważenie, jakby on tu był panem, nie sługą. Samuel zgrzytnął zębami, ale nie odpowiedział nic. Podniósł się powoli wskazując, aby mu okiennice otworzono. Wojtaszek, który najmniejszej posługi sam nigdy nie spełnił, obrócił się ku progowi i zawołał Boksickiego.
— Otwórz okiennice.
Tymczasem w Zborowskim już niecierpliwość górę wzięła, i nie czekając aż sam listy przeczyta, zawołał:
— Co on tam pisze?
— Ho! ho! — odparł zawsze szydersko Wojtaszek — pisze takie rzeczy, z których żaden rozumny człowiek papierowi się nie zwierza.
— Kto? — zapytał Samko.
— Kto? a to domyśleć się łatwo — rzekł lutnista. — Marszałek nadto ma rozumu i przebiegłości, aby to, co chce zrobić, naprzód oznajmywał, i pomógł tym, co mu zechcą przeszkodzić; kasztelan do was nie pisuje, jeden jest Krzychnik, co się nie boi, bo ma cesarza za sobą, a o wasze zdrowie pono niewiele stoi.
Otworzyły się w tej chwili okiennice, Samuel wyrwał listy z ręki lutnisty i namarszczony siedząc na łożu czytać je zaczął. Wojtaszek stał oczyma badając twarz swego pana, na której jak w wodzie obłoki, wszystkie wrażenia się dobitnie malowały. Czytał je jak z karty, a nie odchodził, bo ciekawym był końca.
Samuel czytał i odczytywał. Ściągał brwi, zakąsywał wargi, gniew po nim przechodził jak prąd gorący, ale wnet się to mieniło i list raczej ucieszył Samuela, niż zmartwił, choć o najgorszem usposobieniu króla donosił i o środkach, jakie nieodzownie przedsiębrać było potrzeba.
Właśnie ta ostateczność i nadzieja, że będzie czynnym, że się porwać zostanie zmuszony do zuchwałego i krwawego czynu, radowała tak Zborowskiego. Nudził się już tą swoją, jak ją nazywał, bezczynnością. Ani Motrunka, ani Anusia, ani Boksicki i Wojtaszek, ani mnich włoch, ani łowy i konie nasycić go nie mogły.
Raz zakosztowawszy krwi i doznawszy tego wrażenia, jakie ona wywiera na tym, kto się nią zmazał, był p. Samuel niemal chciwym nowego jej przelewu. Krzychnik w tym liście, którego już powiernikiem był Wojtaszek, bez ogródki mówił o truciznie na wilcze zęby, i o napaści na „szaraka“ na głowę Nigri Concilii.
Przygotowanie do napadu tego, samo dokonanie go, nikomu innemu przypaść nie mogło, tylko Samuelowi. Czuł się do tego powołanym i to mu się uśmiechało. Z Wapowskim siedem czy osiem żywotów ludzkich miał już na sobie.
Cóż mu znaczyło podjąć jeszcze jedno wielkie dzieło, które go chwałą okryć miało, a wedle jego pojęcia, naród wyzwolić! Radowała się jego dusza.
W tej chwili ów ciężki, dojmujący smutek, który go do łoża przygniatał, wszystkie powszednie zabawki, znikły z przed oczów; miał przed sobą znienawidzonego kanclerza postać, z którym się pragnął rozprawić. Nie powątpiewał ani na chwilę, że z walki, choćby nierównej, wyjdzie zwycięzcą.
Równymi nogami porwał się z łoża, aż Wojtaszek, stojący zbyt blizko, cofnąć nieco przed nim musiał.
Usta jego mimowolnie pocichu wyszemrały jeden wyraz.
— Zbójca!
P. Samuelowi przed chwilą namarszczona twarz się śmiała. Spojrzał w okno.
— Cóż to! — zawołał — blizko południe! Słyszysz, idź powiedz, aby mi Michał natychmiast dawał obiad. Jestem głodny.
— Boksicki — powtórzył nie ruszając się z miejsca Wojtaszek — idź do kuchni. Jam nie do tego.
Ten, który mozolnie ciasną właśnie opończę wciągał na ręce, zamruczał coś, jakby chciał na Wojtaszka zdać poselstwo, ale lutnista powtórzył dumnie:
— Słyszałeś rozkaz pański, nogi za pas. Leżałeś dosyć.
Mrucząc musiał być posłusznym Boksicki, a Wojtaszek w bok się wziąwszy po izbie przechadzać zaczął, nie chciał odejść, aby z oczów Samuela nie stracić.
Zborowski oblewał się wodą i odziewał pospiesznie, ale w rozmowę, której lutnista życzył sobie może, nie wdał się z nim.
Słów zresztą nie było potrzeba, aby czytać, co myślał. Radość, nadzieja jakaś błyskały mu z oczów.
W chwilę potem róg myśliwski, wedle miejscowego zwyczaju, dawał znać, że Michał pospieszył z obiadem, i p. Samuel przyodziany lekko już szedł do izby jadalnej, w której się wszyscy gromadzili. Jedna Motrunka nie miała się tu prawa pokazywać.
Zborowski nie byłby tak dalece może poszanował córki, aby ulubienicy zakazał przychodzić, ale Anusia oświadczyła, że u jednego stołu z chłopką siedzieć nie będzie, a chłopka nietylko u stołu siedzieć, ale przy nim pierwsze miejsce mieć chciała — i straciła prawo do niego.
Boksicki, Zapatelli mały, zażywny, tłusty i brudny braciszek w trepkach i habicie ladajakim powrozem przepasanym, kilku szlachty, starsi urzędnicy dworu, naostatek Żabikowska wystrojona śmiesznie, już dokoła wielkiego stołu oczekiwali. Szlachta dobywała zawczasu łyżki z za pasa i ocierała je rękawami, czeladź parujące wnosiła misy, z których korzennych przypraw wyziewy buchały. Zapatelli wedle zwyczaju zabierał się odmawiać Benedicite, choć nikt na nie ani zważał, ni czekał, gdy wpadł Samuel.
Anna stała w drugim końcu izby, wystrojona dnia tego, z twarzyczką rozkwitłą dzikiej różyczki, a zobaczywszy ojca, namiętnie się mu rzuciła na szyję.
— A! przecież! — zawołała głośno — ja nie lubię, gdy ty mi się zamykasz na pokutę. Ja i tak nie zawsze ciebie mam, każdej mi godziny żal, a ludzie, albo jakieś smutki mi je odbierają. No! dobrej myśli mi wracasz? — spytała.
Twarz sama jej odpowiadała, ojciec był uśmiechnięty, rozpromieniony.
— Miałem listy od Krzychnika — odparł, podnosząc córkę do ust swoich — rad im jestem.
— Cóż ci tak dobrego donoszą? — spytała Anusia.
— Krzychnik raz przecie rozumnie pisze — rozśmiał się Samuel — teraz my z nim pójdziemy ręka w rękę.
Anusia spojrzała mu w twarz, lecz siadano już do stołu i Samuel umyślnie przerwał z nią dalszą rozmowę. Wszyscy teraz biesiadnicy z oczyma zwróconemi na gospodarza, gotowali się go czemś zabawiać. Borowski donosił o sokołach, drugi mówił o wilczycy z małemi, na którą w gnieździe najść było potrzeba, aby szczenięta zabrać żywcem.
Wojtaszek siedział także u stołu, umieściwszy się tak, aby na Anusię mógł patrzeć. Ojca się wcale nie wystrzegał.
Anna unikała jego wejrzenia, a ile razy je spotkała, odwracała się z niewysłowioną pogardą.
Wojtaszek mimo to nie tracił fantazyi, owszem coraz się chciał z nią głośniej popisywać i wtrącał zuchwale do rozmowy. Zaczęto wyszydzać Zapatellego, któremu sąsiedzi najlepsze kąski nietylko z półmiska stojącego przed nim, ale prawie z ust wyrywali.
Włoch czerwieniał z gniewu, jąkał się tem więcej i bezsilną tą sierdzistością wszystkich do śmiechu pobudzał. Przychodziło niemal do utarczek na łyżki i pięści, co zdawało się tak zwyczajnem, że niczyjej nawet nie zwracało uwagi. Wojtaszek tylko jeden się marszczył, bo mu to do mięszania się w rozmowę przeszkadzało.
Samuel tymczasem nie mogąc nic nigdy długo w sobie utrzymać, już w głowie osnuwając zamiar zaskoczenia kędyś Zamojskiego, plan cały układał.
Ludzi mu dzielnych było potrzeba. Miał kilku, na których mógł rachować, innym mniej ufał.
— Boksicki — odezwał się — ludzi będę potrzebował! Szukaj mi takich, coby się ani śmierci ponieść, ani ją zadać nie obawiali, prawych rycerzy.
— Idziecie na wojnę? — zapytał Boksicki.
Wojtaszek się rozśmiał.
— Jakiś ty głupi — rzekł — albo to nie wojna, gdy się w lesie napadnie podróżnego?
Zmarszczył się pan Samuel.
— Czyż my dość ludzi nie mamy? — odparł sługa. — Zawczasu robić zaciągi i żywić je! — mówił Boksicki — a tacy co tęgo się biją, okrutnie też jedzą i piją.
Śmiał się Zborowski.
— Postaramy się dla nich o kaszę, daj tylko — zawołał.
— Wielu? — zapytał sługa.
— Wielu? — począł podpierając się na łokciu Samuel — liczę tych, na których rachować mogę... mamyż ich aby trzydziestu?
— Tylko niech się Boksicki do ich liczby nie wciągnie — wtrącił Wojtaszek — bo on już stępił się jak nóż na skórce od chleba.
Nikt lutniście nie odpowiadał, ani zważał na niego, co jeszcze do śmielszego odzywania się go pobudzało.
— Trzydzieści orzechów wziąć, żeby ani jednego świstuna w nich nie było — podchwycił lutnista — to sztuka!
Samuel krzyknął, pięścią bijąc w stół.
— Milczeć!
Wojtaszkowi krew trysnęła do głowy, bo Anusia spojrzała na niego i uderzyła w dłonie.
— Patrzcie — krzyknął lutnista — że jak mnie śpiewać poprosicie, ja też milczeć będę!
— Oh! oh! — odciął się Boksicki — już ja podejmę się z was dobyć głosu...
Ledwie tych słów domówił, gdy Wojtaszek się zerwał i wymierzył mu potężny policzek. Boksicki się pochwycił z ławy do szabli, zrobił się huczek i zamięszanie, Wojtaszek stał w bok się wziąwszy i wyzywał. Zborowski wołał, aby się uciszyli, ale obity skakał do oczów lutniście, a inni, co także go nie lubili, pomagali.
Ksiądz włoch, z którego się Wojtaszek naśmiewał, skrobał mu marchewkę na palcu. Już, już tylko co nie było widać, jak się do bójki wezmą, w której lutnista sam jeden miał być przeciw wszystkim.
Widząc to i nie czekając, Wojtaszek się nieco ku drzwiom cofnął wewnętrznym. Wtem te się otworzyły i słuchająca pod niemi Motrunka wpadła jak opętana, chwytając za rękę Wojtaszka, chcąc go uprowadzić z sobą. Zborowski rozjątrzony tym, na nią na głos wołał:
— Precz, ty łajdaczko...
Anusia nie chcąc być świadkiem sceny, wybiegła drugiemi drzwiami.
Wtem ogromnym głosem odezwał się Samuel:
— Boksicki, nic mu nie czynić, ja cię pomszczę. Wziąć go i za drzwi precz wyrzucić, choćby i z tą dziewką razem. Dobrana para.
Lutnista, który pokumaniem go z chłopką srodze się czuł obrażonym, cofnął się od niej, a Motrunka z krzykiem sobie oczy zasłaniając, uciekła.
Boksicki zaś skinąwszy na swoich, przemagającą siłą naparł na Wojtaszka, który nie czekając aż go wyrzucą, wyrwał się i uciekł sam precz.
Zborowskiego ten wypadek, choć nie był u niego w domu żadną rzadkością, bo się rzadko obiad u niego kończył inaczej jak bójką i hałasem[1], siadł zły, sam nie wiedząc do kogo się za to czepiać.
Chwilę pomyślawszy, kazał biedz zobaczyć, co się z lutnistą stało, a gdyby go znaleziono, zamknąć w izbie gościnnej i straż postawić.
Wybiegli natychmiast dworzanie i czeladzi kilku, a tymczasem Zapatelli orzechy gryząc, śmiał się z Wojtaszka, przedrwiewał, bo już był sobie trochę podchmielił.
Anusia nie powróciła.
Zborowski ze swoim Boksickim najspokojniej w świecie nanowo rozpoczął o ludziach mu potrzebnych się naradzać, gdy dworzanin, jeden z tych co za Wojtaszkiem wyszli, powrócił z oznajmieniem, iż lutnista prosto ze dworu wpadłszy do stajni, konia okulbaczył i jak stał, dosiadłszy go, uszedł.
Zborowski nakazał pogoń, aby go, bodaj związanego nazad przywieziono, ale ludzie sami się gonić domyślili.
Niespokojnym zaczynał być. Obejrzał się za listami Krzychnika, czy ich z sobą Wojtaszek nie zabrał, ale się okazało, że ich nie tknął.
Nie po raz to pierwszy uchodził lutnista, zawsze jednak powracał. Rachował na to pan Samuel, że go tutejsze miłostki nazad sprowadzą, i szepnął aby pilnowano Motrunki, która w swojej izbie leżąc na ziemi, z płaczu się zachodziła.
Samuel do córki szedł, którą zastał poruszoną i gniewnie się przechadzającą po swojem mieszkaniu.
Zobaczywszy ojca, Anusia brwi namarszczyła i obróciła się ku niemu.
— Uszedł! — rzekł Samuel.
— A tyś gonić kazał — odparła. — Jabym go ztąd wysmagać i wyświecić kazała... Tyś słaby dla tego łotra jednego, który nad tobą więcej mocy ma niż ty nad nim. Siedziałby on u mnie w zawarciu o chlebie i wodzie, ażeby się ukorzył, a to mu rogi urosły, że ani ciebie, ani mnie i nikogo tu nie szanuje...
Zborowski stał milczący.
— Potrzebny mi jest! — rzekł krótko. — Ty tego rozumieć nie możesz... a więc milcz i nie jątrz mnie.
Nadto rzeczy wie... a nas nienawidzi...
Anusia biegała po izbie.
— Innym, straszniejszym dawałeś rady, jego tylko oszczędzasz — krzyknęła. — Uzuchwalił się tak, że do mnie śmie się przybliżać! Rozumiesz ty to! ten podrzutek z kupy śmiecia do mnie, do twojej córki, do córki Spytkównej Jordanównej?...
— Czekaj mało — odparł chmurno Samuel — i na niego przyjdzie pora stanąć do porachunku... ja mu wszystko zaliczę...
— Ale on ci ujść może! — krzyknęła Anusia — ja nie będę spokojną, aż go w dybach ujrzę.
Potem z pogardą, kilka kroków ustąpiwszy, rzuciła ojcu:
— I to nic, że on cię jawnie zdradza, tę twoją ulubioną rozmiłowawszy...
— Anusiu — przerwał Samuel — tyś o niej wiedzieć i znać nie powinna.
Rozśmiało się dziewczę.
— Sameś się starał, abym na to patrzyła, wziąłeś ci ją odemnie, posadziłeś przy mnie, pozwoliłeś temu brudowi mieszkać ze mną pod jednym dachem.
Zborowski słuchając gdy to wywoływała z zapałem, zbliżył się i pocałował ją w czoło.
— Anuśka! — zawołał. — Wiedziałem, że takiego złota jak ty, żaden się brud nie ima. Dość tego, i nie czyń mi wyrzutów... Oprócz ciebie nikt mi nie jest drogi. Nie dbam o nich.
Córka popatrzyła nań.
— Tyś zmienny jak chorągiewka — rzekła, i wnet dorzuciła:
— Uciekł. A! gdyby kark skręcił...
— Nie byłoby komu śpiewać pieśni wieczornych — westchnął Samuel — on dla głosu tego i kunsztu żyć wart, ale to chwast, co pachnie a truciznę ma w sobie.
Otworzył drzwi niespokojnie i zawołał Boksickiego, czy Wojtaszka nie dognano.
— Gdzie go tam dopędzić! — odparł sługa. — Wziął najlepszego konia ze stajni i pół godziny ma przed sobą; gdyby nie uszedł, nie wartby nigdy na konia siąść.
— Więc śledzić mi ślij dokąd się udał — zawołał Samuel — bo nam piwa srogiego nawarzy.
— Dawno to temu piwowarowi łeb trzeba było uciąć — odparł Boksicki — a trafiało się do tego zręczności dosyć, ale go zawsze pieśń salwowała. Bodajby zaniemiał.
Anna słuchając milcząca, coraz się stawała smutniejszą, a pan Samuel, choć usiłował zapomnieć o tem, że mu Wojtaszek uszedł, uspokoić się nie mógł.
— Dydkabym za to nie dał — mówił w duchu — że pójdzie do kanclerza i wszystko mu wyśpiewa.





IV.

Nadeszły nareście owe dni godów weselnych, któremi cała Polska zabrzmiała, bo zdawna już, od wjazdu Henrykowego, podobnych okazałości, takiego zjazdu do Krakowa cudzoziemskich panów, ciekawych, możnych, duchowieństwa, szlachty nie było.
Miasto, zamek, przedmieścia przepełnione były.
W końcu maja przyjął Gryzeldę Batorównę na granicy polskiej, wysłany naprzeciwko niej Andrzej Opaliński, właśnie tak, jakby przyszłą w niej witano królowę, a prowadzono ją też do Krakowa w takiej komitywie, orszaku, oddając jej wszędzie cześć, jak gdyby koronowaną być miała.
Wydawał się wielu naówczas Zamojski jako przyszły kandydat do korony i byłby nim może, gdyby sprawa ze Zborowskimi szyków mu nie pomięszała.
Skupiali się około tego wybrańca fortuny najznakomitsi i rodziny najstarsze, owi krakowscy primates, którzy od wieków tu przewagę mieli, przyjmowali go za swojego. Z Tarnowskimi i z panami z Tęczyna stał jako najlepiej. Od Zborowskich i obozu przeciwników odpadało wszystko, i jak to po ludzku się zawsze dzieje, słabych opuszczali nawet ci, co im wierność byli powinni.
Siła zawsze ma w sobie moc przyciągającą.
Doświadczali tego teraz panowie Zborowscy, gdy usiłując się zbliżyć do tych, co im niedawno jeszcze potakiwali, znajdowali ich zimnych, milczących, zmienionych i jakby przerobionych na innych ludzi.
Wszystko się od podejrzanych o jakieś knowania odsuwało i zapierało wszelkiego wspólnictwa z nimi.
Marszałek Andrzej jeszcze, którego za przejednanego uważano, znajdował ludzi, co się obok niego publicznie stanąć ośmielali, ale podczaszy, o którym się wieść rozeszła, iż go król ani widzieć, ani z nim chciał mówić — chodził jak zapowietrzony, nigdzie się nie mogąc ukazać.
Co się w nim działo i jaki gniew a pragnienie zemsty w duszy nosił, o tem jeden może wiedział Samuel, którego on częstemi a nieostrożnemi nawiedzał listami, nie wyjeżdżając z Krakowa, choć wcale już tu co robić nie miał. Poił się tą żółcią, aby później ją wylać. Na nieszczęście swe, to na co patrzał, znajdował tak pomyślnem dla Batorego i Zamojskiego, iż przy najgorętszej chęci znalezienia czegoś na pociechę swoją, nic wyszukać nie mógł.
Wieczorem późno dni poprzedzających ślubowiny schodzili się wszyscy na Franciszkańskiej ulicy, gdzie Jan opowiadał, co w bliższem hetmana kółku widział i słyszał, Andrzej co między swymi pokrewnymi żony pochwytał, a Krzysztof to, co między gawiedzią nieprzyjaźną królowi i hetmanowi krążyło.
W istocie gawiedzią się to nazwać godziło, bo w miarę, jak szczęście Batoremu i Zamojskiemu służyło, nieprzyjaciele ich z wyższych warstw znikali i nieprzyjaźń na dno społeczne schodziła.
Krążyły i przekąsy i plotki i małe paskwilusy, bo na tych nigdy i nigdzie nie zbywa, ale to było tak liche, tak niepozorne, a po bakalarsku sklecone, że tylko gawiedzi, co smaku w gębie nie miała, podobać się mogło.
Drobna szlachta, która rada była popisać się ze znaczeniem swych głosów, zawsze na despotyzm i gwałcenie swobód narzekała, ale zwycięztwa na granicy, pokój od nieprzyjaciela, przeciwko niej mówiły.
Zamojski zresztą dla rozbrojenia niechętnych właśnie pod tę porę czynił co mógł, a powodziło mu się — nieprzejednanych jak Krzysztof pozostawało niewielu.
Podczaszy niezmiernie był czynnym. Działanie to jego jednak poza pewne ciasne kółko nie mogło się rozszerzyć. Oprócz Samuela, kilku Spytków uboższych i młodszych a niedoświadczonych Stadnickich, ze znaczniejszych zaś prócz bogatego pana z Górki wielkopolanina, Chodkiewicza, jednego Ossolińskiego, nie miał za sobą nikogo. I z tymi zaś, jak z Ossolińskim wojewodą sandomirskim, otwarcie rozmówić się nie mógł, bo żaden z tych niechętnych Stefanowi, zazdroszczących Zamojskiemu, tak daleko jak on się nie posuwał; nikt ani pomyślał o gwałtownem wyzwoleniu się, ani buntu myślał podnosić.
Krzysztof zaś już o niczym nie myślał, tylko o zdradzie, bo w niej jedno widział zbawienie. Kto wie, czyby był nawet pokryjomu do Moskwy się nie udał, gdyby nie wiedział, że oko na niego miano. Milczał więc i czekał.
Samuel tymczasem, daleko gorętszy i mniej ostrożny, dawniej jeszcze zasłyszawszy o przejeździe pana Olbrachta Łaskiego wojewody sieradzkiego, którego miał w podejrzeniu, że królowi chętnym być nie może, w kilka koni skoczył był na przełaj, aby się z nim zetknąć i rozmówić. Nie bez przyczyny może niespokojnego umysłu i ambicyi wielkiej wojewodę posądzano o knowania jakieś, a że to do Samuela doszło, chciał korzystać i z sobą a Krzysztofem go związać. Ale mu się to nie powiodło. Rozważniejszym daleko był pan Łaski, a choć wiele gotów ważyć, na ślepo nigdy nie chodził.
Samuel z warcholstwa mu był znanym, jak i wszyscy niemal Zborowscy, znał ich i z tego, że języka utrzymać nie umieli, ostrożnym więc być postanowił.
Z Krzysztofem razem znajdowali się na cesarskim dworze i obu im poseł moskiewski listy w. kniazia doręczył, a ta była różnica w ich przyjęciu przez obu (o czem Samuel nie wiedział), że Krzysztof list swój wziąwszy, czytał go i odpowiedź nań dał, Łaski zaś narzędzie sobie z niego uczynił, aby u króla zaufanie pozyskać.
List więc odebrawszy, nie otwierał go i z pieczęcią nienaruszoną królowi Batoremu go doręczył.
Samuel znał widać wojewodę sieradzkiego z rozgłosu imienia tylko i powieści, jakie o nim chodziły. Spotkawszy się więc z nim, zuchwale jak był zwykł począł go namawiać do przymierza i zdrady.
Łaski przed lekkomyślnym warchołem nie myślał się spowiadać z tego, co w sobie nosił. Przyjął go bardzo zimno i począł od tego, że mu historyę onego listu moskiewskiego opowiedział.
— Widzisz — rzekł w końcu — że ze mną o tem nie masz co mówić, bo ja się czuję mocen w cnocie i wierze swej, czuję się krwią polską[2] cnotliwą; nie przychodziło to na żadnego polaka, aby przeciwko panu swojemu knował, a tem więcej mnie tego czynić nie przystoi.
Więcej w. mości powiem — dokończył Łaski — że oto tej rozmowy z wami królowi nie zataję, ale ją panu mojemu powtórzę.
Samuel, gdyby może gdzieindziej i z kim innym to zaszło, porwałby się przeciwko zuchwałemu, na Łaskiego nie śmiał.
Rozśmiał się pogardliwie.
— Jeżeli chcesz wydać mnie — rzekł — czyń jak się zda, ja się tego jako żywo zaprę.
Na tym skończyła się próba niefortunna.
Teraz po krótkim pobycie w Białym Kamieniu, niespokojny Samko wyruszył, niewiadomo za znikłym Wojtaszkiem, czy też ludzi ściągając, i traf chciał, aby się z Łaskim, jadącym do Krakowa, zjechał w gospodzie.
Nie zapomniał sobie danej mu odprawy i owej obietnicy, że królowi miał donieść o rozmowie, a był pewien prawie, że Łaski pogroziwszy słowa nie dotrzyma.
Gdy się więc we wrotach gospody zeszli i pozdrowili — Czołem! czołem! — zawołał drwiąco Samuel.
— A co? mości wojewodo, umalowaliście mnie z łaski swej przed królem J. Mością.
Na co Łaski poważnie odparł:
— Ja marnych słów nie lubię, a com rzekł, strzymuję zawsze; królowim rozmowę powtórzył i chciałem, aby was pozwać kazał, abym w oczy wam świadectwo to złożył.
— A król na to? — zapytał Zborowski.
— Król odparł: — Non est opus. To są jego słowa — rzekł Łaski. — Znam nadto panów Zborowskich, abym mógł o tem wątpić. Dziwiłbym się, gdyby inaczej myśleli.
— Ho! ho! — rozśmiał się Samuel. — Nie wierzę.
— Nie kłamię nigdy — dodał Łaski.
Zborowski odstąpił krok i zapytał.
— A cóż wam dał za to?
— Nic mi za to nie dał, bom nie dlatego powiedział mu, aby mi co za to miał dawać, ale z powinności mej jako poddany i wojewoda.
Samuelowi zrobiło się przykro, ale butno ramionami strząsnął.
— Będą-li mnie badać, zaprę się jako żywo.
Na co Łaski zimno odparł.
— Pan Bóg nas sprawiedliwie nietylko z czynów, ale i ze słów sądzić będzie.
Poszło to mimo uszów Zborowskiemu i zamruczał tylko:
— Nie wierzę, abyś to miał mówić.
Łaski nie chciał dłuższej prowadzić rozmowy i cofnął się do gospody, kończąc ją słowy:
— Wierz, lub nie — wolno ci!
Do tego p. Samuel wielkiej nie przywiązywał wagi, ale jako o wszystkiem Krzychnikowi donosił, tak i rozmowę swą mu w liście posłał, bo Łaski do Krakowa jechał i łacno było podczaszemu, po starej z nim znajomości na cesarskim dworze, stosunek jakiś nanowo zawiązać.
Znalazł jednak pana wojewodę dumnym, zimnym i zamkniętym, jak wszystkich, do których się zbliżał teraz, i nie myślał, jak Samuel, podawać mu serca swojego na półmisku.
Polityk gdy tego widział potrzebę, wojewoda nie myślał ani podczaszego za Samuela czynić odpowiedzialnym, ani o tem zajściu mu wspominać, lecz gdy się Krzychnik coś kwaśno o królu odezwał, rzekł mu:
— Nie tajna to, że ichmość wszyscyście króla i kanclerza przeciwnikami... ale przeciwko wody płynąć trudno.
— A no z wodą też nie każdemu po myśli — rzekł podczaszy.
— Więc cóż? — zapytał Łaski.
Nadto był przebiegłym Krzysztof, aby jak Samuel się miał zdradzić, rzekł więc:
— Juści można, do brzega się przytuliwszy, ani z wodą, ni przeciw niej nie płynąć, a w miejscu pozostać.
— To już trupem pachnie! — zawołał Łaski.
Podczaszy, który o rozmowie jego z bratem wiedział i o jej skutkach, chciał naprawić co porywczość Samka popsuła i odezwał się:
— Nie wiążcie mnie tylko do pary z gorąco kąpanym Samuelem, o którym wiem, żeście uprzedzeni źle, ale u Samka więcej słów i hałasu niż roboty, a gorszym się daleko czyni niż jest.
— Dałby Bóg i jemu i innym opamiętanie — dodał Łaski — bo przeciwko panu temu iść, który nas podniósł i ze słabych uczynił mocnymi, grzech to wielki. Miły on komu czy nie, a poszanować go trzeba i uczcić.
— Rękę ma żelazną! — westchnął Krzysztof.
— Innąby też nic z nami i z nieprzyjacioły nie uczynił — rzekł Łaski, który rozmowę rad był dokończyć.
Tak jak z panem Łaskim i z innymi podczaszy, gdy zagaił a zagrał z tej nuty, która brzmiała opozycyjnie, zaraz mu usta zamykano, nic już odpowiadać, ale nawet słuchać nie chcąc.
W smutnem cale położeniu się znajdował, ale postanowiwszy dotrwać, aby dobre położenie zbadać, doczekał wreście podczaszy, iż miał z kim spiskować.
Ponieważ czasu wesela i zabaw ludzie się zwykle łatwiej wynurzają z tem, co myślą, a języka na uwięzi trzymać nie zwykli, i z cesarskiego dworu, który zawsze na Polskę miał oczy zwrócone, i od Moskwy przybyli ludzie nieznaczni, z poleceniem, aby języka dostali.
A że na Moskwę i wszystko co ztamtąd szło, oczy pilno były zwrócone, musiał się w. kniaź posłużyć tymi rusinami, którzy mu po Ościku tam pozostali. Tym zlecono, aby też ze Zborowskimi się zwąchali.
Zdziwił się nieco podczaszy, gdy mu jednego ranka oznajmiono, iż się z nim ktoś na osobności widzieć życzył; ale od tak dawna on ludzi szukał, a jego nikt prawie, iż gościowi rad był niepomiernie.
Z pierwszego wejrzenia gdy na próg wchodził, Krzysztof w przybyszu poznał rusina lub litwina, bo i suknię miał krojem więcej do moskiewskiego zbliżonym uszytą i w mowie śpiewnej pochodzenie zdradził.
Skłopotany począł od tego, iż się jako Worczeńko, panów Chłodkiewiczów[3] sługa i domu ich przyjaciel na kresach osiadły prezentował, przybyły na wesele dla ciekawości, a że tu nikogo znanego sobie nie miał, Zborowscy zaś w kolligacyi byli z Chodkiewiczami..
Przedmowa ta dosyć niezręcznie sklejona, panu Krzysztofowi doskonale była zrozumiałą, domyślał się z kim miał do czynienia, i gościa na ławie posadził.
Worczeńko miał się za bardzo przebiegłego dlatego, że z prostymi zawsze ludźmi miał do czynienia, a tu wpadł na takiego, co myśli czytał nim one mu w głowie postały.
— Toście wy nam tu gościem bardzo pożądanym — odezwał się Krzysztof. — A co tam moskiewski myśli?
Zagadnięty w ten sposób Worczeńko, języka w gębie zapomniał zrazu, oczyma trwożliwie potoczył dokoła.
— Albo ja wiem, co u niego w myśli! — odparł przelękły.
— Prędzejże wy zblizka, niż my zdala posłyszymy — odparł podczaszy. — Chce on w istocie zgody? Prawda-li to, że do papieża posłał, aby się o wierze rozmówić, z kościołem połączyć i z nami sojusz zawrzeć?
Worczeńko zmilczał. Na tak kategoryczne zapytania, sam nie wiedział jak mu odpowiadać wypadało.
Siedzieli czas jakiś, wzajem się oczyma badając, aż wreszcie ów poseł się ośmielił i szepnął cicho:
— Mnie się do was zgłosić kazano.
— Kto?
— No, znajomy wasz... co listy nosił — szepnął rusin — i co (tu się pochylił mu do ucha) o przysiędze wie...
Wspomnienie przysięgi nieprzyjemnie dotknęło Krzysztofa. Prawdą bowiem było, iż ją złożył w. kniaziowi moskiewskiemu, że mu służyć będzie, ale się teraz obawiał, aby ją głową nie przyszło opłacać. Położył palec na ustach, a potem rękę podał Worczeńce.
— Cyt, bo ściany uszy mają — rzekł. — Z czemeście przyjechali?
— Pytajcie po co? — odparł rusin. — Nie przywiozłem ja nic, ale dostać języka pragnę. Co tu o pokoju trzymają?
— Gotują się do wojny! — zawołał podczaszy. — Działa leją, ludzi zbroją, król sam puszkarzy pilnuje. Nie wiem czy się spodziewają sojusz zawrzeć, ale to pewna, że wojna ich nie weźmie śpiących.
Worczeńce twarz się wydłużyła i pobladła.
— A toć przecie w. kniaź do Rzymu posłał, i z księżmi papiezkimi radził i radzi... Czegoż oni chcą? Czy i to ich nie uśpiło?
— Nie wiem czy wierzą, ażeby z mąki tej chleb był — zawołał podczaszy — bo co ja, wcale się nie spodziewam, aby w. kniaź się papieżowi miał pokłonić. Posłał od siebie i przyjmie posła, a co mu szkodzi się rozprawiać o kalendarzu i Credo... ale z tego nie będzie nic.
Worczeńko nie śmiejąc mówić, dał znak potakujący.
— Nu! — zawołał — nam się zdało, że oni się na to wezmą, czego się im bardzo chce i że uwierzą, iż w. kniaź też tego pragnie; a jemu papież nie w głowie... tylko czasby chciał zyskać, bo nas wojna wycieńczyła i nowych do niej przygotowań potrzeba. Chytrego mnicha posłali — dodał — ale w. kniaź mądrzejszy od niego.
Pokiwał głową Worczeńko.
— Nu — rzekł — chytre i to są stworzenia, kiedy się na ten lep wziąć nie dały!
I zadumał się ponuro.
— Rachowali my, że tu trochę sobie odpoczną i o wojnie myśleć nie będą... tośmy się omylili.
— Omyliliście się, bo nie znacie człowieka — mówił podczaszy — u nas nie król, ale żołnierz na tronie. A coby on robił, gdyby nie wojował. Zawrze z wami sojusz, to pójdzie na wołocha albo na turka, ale oręża z ręki nie puści. Dopóki on na tronie, wasz w. kniaź spokoju mieć nie będzie, choćby nie wiem co obiecywał.
Tu się obejrzał podczaszy.
— Ale my, my się go pozbyć musimy, bo on równie nam groźny, jak sąsiadom. U nas pod nim niewola... a my jej nie znosimy.
Rusin milcząco słuchał.
— Aby prędzej — rzekł — pozbądźcie się go. Gdyby i pomódz wam przyszło...
Podczaszy ramionami strzasnął.
— Ciężko z nim co poradzić — rzekł. — Wiecie co się z Ościkiem stało, na mnie też oko mają, choć nic nie wiedzą... Ja muszę być ostrożnym, mnie już jemu doniesiono.
Strwożył się Worczeńko.
— A cóż ze mną będzie? — zawołał. — Mnie przykazano czasu wesela tu pozostać, wszystko widzieć, słuchać i zapamiętać.
— Łatwiej to wam, niż mnie przyjdzie — odparł podczaszy — bo was tu nikt nie zna i za wami chodzić nie będą. Jest gości siła, kto ich tam ma rozpatrywać. Wyście bezpieczni.
Na tem skończyła się pierwsza część ich rozmowy. Dowiedział się Krzysztof o gospodzie posłańca, dał mu instrukcye i przestrogi, nie taił, że mu rad, ale razem wyraził zdumienie, iż go z gołemi rękami przysłano.
Worczeńko w istocie klął się bijąc w piersi, że sam ledwie miał o czem przeżyć.
Naznaczywszy mu godziny, w których bezpiecznie, niewidziany mógł się na Franciszkańskiej ulicy znajdować, podczaszy go odprawiał, rozmyślając jakąby z tego mógł korzyść wyciągnąć. Chciałby się był zaraz pochwalić panu Andrzejowi temi stosunkami, lecz po rozmyśle do czasu zmilczał.
Kasztelanowi zaś zwierzać się wcale nie zamierzał.
Kilka dni upłynęło i podczaszy począł już snuć coś i budować na onym tajemnym pośle w. kniazia. Wesele było za pasem, ludzi tłok coraz większy. Obracać się też łatwiej było, bo wśród tłumu niknął pojedyńczy człowiek i uwagi na siebie nie zwracał.
Uspokoił się nawet podczaszy co do Worczeńki, iż go tu nikt nie dojrzy i nie posądzi o to z czem przyjechał.
Wtem, jednego wieczora wpadł pan Andrzej poruszony mocno, tak że o zwykłym pomiarkowaniu i udanym spokoju zapomniał.
— Skaranie Boże! — zawołał do podczaszego. — Wyście z Samuelem popędliwością waszą naciągnęli na nas wszystkich podejrzenie, tak że teraz i niesłusznie już nam na barki kładą, co nie wiedzą, gdzie pomieścić.
— Cóż wam, panie marszałku — odparł zimno Krzychnik — co? jam znowu winien!
— Nie wiem już kto, ale mnie na zamku młody Stadnicki przestrzegł, iż na nasz dom kanclerz ma oko, bo do niego szpiegi moskiewskie chodzą!
Załamał ręce marszałek — a Krzysztof zbladł i usta wykrzywił.
— Zkądże to mają? — wybąknął.
— Albo ja wiem — począł pan Andrzej — dosyć, że mnie przestrzeżono. Wy lepiej wiecie, czy mają do posądzenia fundament.
Wyparł się podczaszy.
— O Bożym świecie nie wiem! Gdy nie mogą mnie cesarzem, to w. kniaziem obarczają, dosyć, że już chyba aby darmo nie cierpieć, gwałtem spiskować przyjdzie. Ma człek być prześladowany, niechajże wie za co...
I przerwał rozmowę.
Nazajutrz rano bardzo już Krzychnika w domu nie było, a że na mszę nie zwykł był chodzić, dziwił się wojewoda, iż tak wcześnie z domu wybiegł. Podczaszy zaś chciał Worczeńce dać przestrogę i zakazać, aby jego noga więcej nie postała na Franciszkańskiej ulicy.
Tak się w niczem Zborowskim nie powodziło, a ta sieć, którą byli obmotani, z ręki Mroczka się wysnuwała. Wierny sługa kanclerza raz na trop wpadłszy, już go nie stracił z przed siebie.
Miał podczaszy pacholika, niedawno przyjętego, który o każdym jego kroku donosił; przez niego o rusinie dowiedział się Mroczek i póty około niego toczył, aż doszedł z czem, od kogo i po co tu przyjechał.
Częste odwiedziny u Fontanusa, także Mroczkowi były podejrzane. Wiedział, że Zborowscy na wszystko są gotowi, a że na kulawego Dzierzka się niebardzo mógł spuścić, sam jednego wieczora udał się do apteki.
Zachodziło tam ludzi dosyć, to kropli wzmacniających, to napoju krzepiącego, to różnych lekarstw żądając od aptekarza. Mroczek choć zdrów jak wół, musiał parę razy się czegoś napić, lecz po staroświecku rozumował sobie — zdrowemto ma być? zacóżby miało mnie zdrowemu być szkodliwem.
Jednego dnia przemknął mu się tu podczaszy, ale nieznajomego postrzegłszy, natychmiast zniknął.
Mroczek nieznanym był Fontanusowi, zdala go tymczasem starał się poznać... i w końcu, pozostawszy z nim sam na sam, zagaił rozmowę od tego, że się go o przywilej na aptekę zapytał.
Fontanus wziął to zrazu za prostą ciekawość i zbył go ogólnikiem.
— Ale bo, widzicie — rzekł Mroczek — czasy takie nastały, że wszędzie porządek kanclerz chce czynić, nie ostaną się i apteki bez dozoru.
— Słyszeliście o tem? — spytał Fontanus.
— Co w. mości taić mam, jam żołnierz i sługa kanclerza — rzekł rotmistrz — mam zręczność słyszeć co się tam mówi i projektuje.
Nie tajna i to rzecz, że źli ludzie na żywot i zdrowie króla JMci czyhają, a mogą własnemi to przypłacić, bo jest na nich czujne oko. Do tych ludzi należy pan podczaszy Zborowski, który tu u w. mości często siadywa...
Fontanusowi gdy słuchał nogi tak osłabły i dygotać poczęły, że się o stół oprzeć musiał, aby nie upaść. Sprzyjał on panu Krzysztofowi, czy się z niego korzystać spodziewał, rachował na zarobek, który mu spiski przynieść mogły, gotując się je wyzyskać ostrożnie; wszystko to w jednej chwili prysnęło i rozwiało się, niebezpieczeństwo groziło poważne i nie do lekceważenia. Niemiec powiedział sobie, że powinien był stanąć po stronie silniejszego. W rzeczy samej nie obchodziło go tak bardzo kto komu szkodę wyrządzi, byle on pozostał cały.
Należało więc otwarcie się przed panem Mroczkiem wyspowiadać, bo ten przedstawiał króla, władzę, urząd i sprawiedliwość.
Nie chciał szkodzić nikomu, ale najmniej samemu sobie.
Wziął się więc, ochłonąwszy nieco ze strachu, dosyć zręcznie i naprzód długo głową wahając, patrzał na Mroczka, jakby chciał dobrze wyrozumieć, z jakiego rodzaju człowiekiem miał do czynienia, a potem rozpoczął:
— Posłuchajcie mnie, miłość wasza, a naprzód chciejcie zaufać, że jak na spowiedzi prawdę wam mówić będę. Posądzacie mnie, że trucizny trzymam, ale tę lada baba dać może, silniejszą może nad te, które ja znam. W fabrykowanie venenów ja się nie bawię, bo u nas one nie płacą. Tu ubić pięścią w miejscu nie rzadka, ale się uciekać do napojów i potajemnie na życie czyjeś czyhać, nie polska rzecz... Więc uręczam wam naprzód, że ja tem nie handluję, ale na aptekę pojrzawszy każdy myśli: tam i życia i śmierci za pieniądze dostać można.
Poruszył ramionami.
— Jestem pewnym — dodał — że u mnie kupować trucizny nikt nie myślał na prawdę, ale się dowiedzieć chciano, czy kto inny jej nie dostał.
Wy posądzacie Zborowskich, że oni dla króla czy hetmana jej potrzebują, a Zborowscy się boją, aby im Krzysztofa albo Samuela nie otruto. Dlatego ze dwu stron oto nachodzicie mnie i ciągniecie mnie, azali nie sprzedam, a ja i im powiadam i wam, że sprzedaję...
— Jako! — zakrzyknął Mroczek — więc co myślicie?
— Myślę lada jakiego ziela za gruby pieniądz dostarczyć — rzekł Fontanus — aby gdzieindziej go nie szukali, a zła ono nikomu nie zrobi.
Uśmiechnął się aptekarz.
— Przychodził do mnie, o truciznę dowiadując się wasz człek — dodał — bo kulawy do waszych należeć musi, badał mnie podczaszy Zborowski, ale nikt nikogo truć nie myśli, tylko się sam obawia być otrutym.
Mówię wam prawdę — rzekł odetchnąwszy — śledźcie, to się o tem przekonacie.
Mroczek słuchał rozważając i zdawała mu się mowa rozumną.
— A no — dołożył Fontanus okulary poprawiając — nie ja jeden tu aptekę mam. Chcecie-li mi zawierzyć, ten co truć zamyśli, w publicznej oficynie szukać nie będzie środków potemu... przywiezie sobie z Włoch, dostanie z Niemiec, albo i od bab z Rusi, kędy czarownice i trucicielki mają być pospolite.
Panom zaś Zborowskim — rzekł w końcu, czując się w obowiązku wystąpienia w ich obronie — panom Zborowskim nie przypisujcie myśli zdradliwego podsuwania napoju. Powinniście ich znać, z nich każdy ubić może bardzo łatwo, gdy w pasyę wpadnie, szczególnie Samuel, ale się podkradać i podstępnie życia zbawiać, to nie jest ich rzecz. Podczaszy się o własne boi i utrzymuje, że kanclerz jego chce zgładzić trucizną.
Porwał się Mroczek gniewnie.
— Milczże — krzyknął — kanclerz pan mój we Włoszech prawda bywał i mieszkał i zna włoski obyczaj, ale go nie przejął i z odkrytą przyłbicą walczy a pokryjomu nic nie czyni... posądzać go o to nawet grzechem jest.
— Ja też tego nie czynię, ale drudzy — zawołał Fontanus.
— A ci z siebie sądząc się tego dopuszczają — odparł Mroczek.
Uspokoił się zwolna Fontanus, a po rozmyśle i rotmistrz także ostygł.
— Nie jest mi źle w Krakowie — rzekł po chwili aptekarz — nie skarżę się, ale mam-li być posądzanym, a na męki ciągniętym, wolę zwinąć moją oficynę, i na Szlązko się wynieść albo do Pragi.
— Czego ja ci pod czas nie życzę — dodał Mroczek — boby rzeczono, żeś się czuł winnym i zbiegł przed pomstą. Siedź w miejscu a złego nie czyń.
Fontanus się skłonił.
— Bądźcie pewni — dodał — że tu nie o zadanie trucizny chodzi, ale o jej obawę...
Wstał rotmistrz i zaleciwszy milczenie aptekarzowi, precz odszedł uspokojony. Sam pozostawszy Fontanus, dopiero począł rozmyślać co miał czynić i po czyjej stać stronie; uchodzić, czy pozostać. Zdawało mu się wszakże, iż z Mroczkiem dosyć otwarcie postąpiwszy, mógł bez obawy w miejscu siedzieć.
Właśnie mu też znaczny się obiecywał zarobek, bo przed weselem jeszcze do tutejszych lekarzy, do Oczka, do Buccelli przybyła dla leczenia się siostrzenica pana hetmana Zamojskiego, Jana Dulskiego, kasztelana chełmskiego, podskarbiego koronnego małżonka, około której zdrowia co było lekarzy najsławniejszych podówczas, Buccella, Oczko, Botrinnius, Roguzki, Gosławski, wszyscy się krzątali. Zapisywano wedle formuł ówczesnych, długie na łokcie recepty, a Fontanus potem jeszcze dłuższe wystawiał za nie rachunki. Nie było prawie dnia, ażeby czegoś z apteki jego nie potrzebowano, smutno więc było Kraków opuszczać.
Wesele, przy którem turnieje i mnogie guzy obiecywały pokup na plastry i balsamy, także aptekarzowi się uśmiechało. Nie było bowiem starcia, choćby nie na ostre goniono, żeby ktoś potłuczonym nie był i smarować się nie potrzebował, byle go tylko koń lub zbroja własna przygniotła.
Westchnąwszy więc nad nieodłącznemi od powołania swego nieprzyjemnościami, Fontanus postanowił nie opuszczać Krakowa, nikomu trucizny nie sprzedając, i nikomu nadziei otrzymania jej nie odmawiając.
Rotmistrz Mroczek, który po żołniersku spełniał swe nadzorcze obowiązki, rycersko też je pojmował i wyszedł z apteki uspokojony znacznie, wszystkie te plotki i wieści jako ze strachu pochodzące lekceważąc. Bądź co bądź, jednak oko na Zborowskich mieć postanowił, tembardziej, że do nich codzień prawie ktoś przybywał, a co z cesarstwa, od Niemiec i od Moskwy się zwlekało, prędzej później ku Zborowskim się kierowało.
Krzysztof unikał wprawdzie okazywania się publicznego, siedział w domu albo zdala od zamku krążył, ostrożnym był wielce, ale do Piekar dojeżdżał, a ztamtąd Włodkowa, kędy potrzeba było posły i posłańce na cztery świata krańce rozsyłała, rada bardzo, że czynną być mogła.
Gdy się to działo w Krakowie, gońcy wyprawieni za zbiegłym Wojtaszkiem napróżno go szukali. Znikłszy z Białego Kamienia, w Złoczowie, kędy go się domyślano, nie pokazywał się, a we Lwowie po tych kątach, w których się zwykle zaszywał, także go nie znajdowano. Obawiał się więc pan Samuel nie bez przyczyny, aby w pierwszym impecie listów, które czytał, i spisków, o których wiedział, nie poszedł dla pomsty kanclerzowi wyjawić.
Chwila jednak tej zdrady nie nadeszła jeszcze. Samuel ostygł, bo u niego żaden ogień nie trwał długo, gotów był przebaczyć i wmawiał sobie, że lutnista też zatęskniwszy pod strzechę powróci.





V.

Dnia dwunastego czerwca wesele ono sławne odbywać się miało, ku któremu już wszystko było w gotowości, krom małych rzeczy, które w sali na Rapsztynie, przez Zamojskiego na przenosiny zbudowanej umyślnie, obszernej bardzo, bo gości na seciny liczyć miano, jeszcze coś wieszano i przybijano. Ale na to rzemieślnicy tydzień jeszcze czasu mieli, bo tak było postanowiono, iż król synowicy gody sprawował przez niedzielę całą, a drugą trwać miały zabawy na przenosinach u hetmana.
Dawno już takiego popisu okazałości Polska nie widziała, więc co było opon po skrzyniach i starych zbroi po dworach i oręża pięknego, szytych złotem sahajdaków, szmelcowanych hełmów i złoconych, wszystko to teraz na świat Boży wychodziło, wprzódy przez ręce płatnerzy przeszedłszy, którzy rdzę i prochy oczyszczali.
Sprowadzono też wiele z zagranicy rynsztunku.
Przedewszystkiem rycerstwo młode turniejami dawno niebywałemi zabawiało się, bo te już tylko jako stary obyczaj rycerski utrzymywały się, gdy wojna coraz nowe wymysły i oręż odmienny wprowadzała.
Ślub nowożeńcom dawał w kościele Śgo Stanisława na zamku w obecności obojga królestwa ks. biskup kamieniecki Marcin Białobrzeski, z wymowy słynący, postawy wspaniałej, wesołego oblicza i łagodnego charakteru prałat.
Zaczem nastąpiły długie, owego czasu niezbędne ceremonie, przy których dłuższe jeszcze wygłaszano mowy, przy oddawaniu darów, marcepanów, wprowadzaniu i oddawaniu w łożnicy, przyjmowaniu imieniem pana młodego i t. p.
Andrzej Opaliński marszałek koronny, który po Gryzeldę do granicy wyjeżdżał, oddawał ją też panu młodemu, za co ks. Piotr Myszkowski biskup krakowski dziękował.
Nazajutrz kasztelan sandomirski, Tarnowski, pierwszy pani młodej od męża złożył upominki, a po tych nastąpiło wręczenie innych darów kosztownych od króla, królowej, książąt, panów, rad, senatorów, przytomnych i niebędących w Krakowie, a nawet od niektórych miast głównych i t. p.
I tu na mowach nie zbywało, bo przemawiał każdy z oddających, a wszystkim za hetmana potem dziękował kasztelan trocki Radziwiłł.
Upominki, począwszy od klejnotów do sreber, futer, tkanin drogich, naczyń pozłocistych, do sukna i rozmaitego kosztownego sprzętu, stosami zaległy u nóg pani młodej.
Wszystko to miało tak królewski i uroczy charakter, iż złośliwi ciągle przypominali wesele Zygmunta Augusta z pierwszą żoną jego, którego ceremoniał nawet do przyjętego teraz był podobnym.
Nie dziw też, że zazdrość się budziła, widząc szlachcica nagle z pośrodka sobie równych aż do tronu niemal podniesionego. A przyznać też musieli i niechętni hetmanowi, że tę nową świetność, którą go przyoblekało połączenie z domem królewskim, dostojnie nosić umiał.
Po raz też pierwszy od wesela króla publicznie się razem Stefan Batory obok królowej Anny pokazywał, czego uniknąć nie było można. Dwa więc dwory oddzielne, które się nie znały prawie, jeden polski królowej, drugi przeważnie węgierski króla, spotykały się tu po raz pierwszy. Oba one zbytnim nie świeciły blaskiem, a z nich jeszcze królowej prawie się odznaczał przepychem, bo jej urzędnicy i to, co ją otaczało, sadziło się na okazanie dostatku, który, niestety, razem z Boną zniknął rozprószony.
Zamojski sam, choć pan znaczny, obok przepychu królewskiego nie byłby mógł stanąć z nim na równi, gdyby szlachta, która czuła w nim brata i reprezentanta stanu swojego, tłumnie przy nim się nie stawiła i nie otoczyła go orszakiem okazałym.
Na drugim więc tygodniu, gdy Zamojski ugaszczał i przyjmował, wystąpiły i turnieje i maskary, i na co tylko smak a umiejętność czasów owych zdobyć się mogły.
I zaprawdę ci, co tu przybyli, aby patrzeć, mieli się przyglądać czemu.
Turnieje naprzód, których siedem par zapowiadano, odbywały się w rynku, gdzie Spiglerową kamienicę dla obojga królestwa przystrojono zielenią i oponami kosztownemi. Był to już, jakeśmy powiedzieli, zabytek czasów dawnych, pamiątka, która teraz rzadko bardzo oczom się ludzkim przedstawiała.
Starzy tylko rycerze jeszcze formy, obyczaj i prawa tych gonitw znali a pokierować niemi mogli. Najpiękniejsze zbroje tego wieku, które były ostatniem słowem kunsztu płatnerskiego, występowały na turniejach, i osobny rodzaj hełmów, pancerzy, blach, tylko do turniejów przeznaczonych, porywał oczy pięknością swoją. Hełmy niektóre całe historye misternie trybowane, złocone, szmelcowane okrywały, a kosztowały tysiące. Takież napierśniki a najpiękniejsze tarcze, na ten raz tylko ze skarbców podobywano, aby je potem wiekom potomnym jako kunsztu przekazać pamiątkę.
W pierwszej parze do tych harców stanęli Podhorecki, z domu Belinów, z Pawłem Raczkiem, przyczem się pierwszemu dobrze kopię swą skruszyć udało, a oba wyszli bez szwanku.
Za nimi szli tuż Andrzej Grudziącki z Jakóbem Jankowskim z dobrzyńskiej ziemi, Junoszą, któremu Jankowski przeszył rękę tak, iż kopia przez nią sterczała.
Tedy już bez rozlewu krwi się nie obeszło, ale bez niej też prawych turniejówby nie było.
Potykali się potem Kazimirski Stefan Biberstein z Górskim, gdzie się pierwszemu z nich nie poszczęściło, bo mu Górski ramię prawie zgruchotał.
Mniej szkodliwe było starcie następnych Pawła Piaskowskiego Junoszy z Mikołajem Rogozińskim, bo tylko że kopie swe pokruszyli i wyszli bez szwanku.
Dalej Miłkowski sandomierzanin Abdank, potykał się z Kirmańskim, który o konia Miłkowskiego kopię skruszył, a raczej o zbroję, którą on był okryty, bo i konie do tych zapasów w żelazo odziewano, a miały co dźwigać na sobie.
Potem jeszcze Krzysztof Broniewski, z domu Tarnawa, ścierał się z Janem Dobkiem, i konia mu też ubił. Naostatek wreście weszli w szranki ochotnicy ostatni: Stanisław Ciemiński z Bronisławem Orchowskim, ale na tych harc mało kto patrzył, bo następować miały maszkary, które największą ciekawość obudzały, więc na nie wytężona była uwaga.
Turniej ów, przy którego odprawieniu młode rycerstwo mocno obstawało, bo same widowiska i maszkary nie zdały się godności hetmańskiej odpowiadające, do różnych pobudzały refleksyj.
Mimowolnie wszystkim na myśl przychodził Wapowski, po którym wdowa dotąd w żałobie, nieutulona w żalu, prawdziwie święta matrona, chodziła. Przypomnieli się Zborowscy, co tak krwawo pierwszy dzień niemal panowania Henryka zaznaczyli. Szukano ich tu oczyma napróżno, i nie znajdowano krom kasztelana, bo Andrzej nie występował naprzód, a Krzysztof, ciekaw oglądania, musiał się kędyś na strychu umieścić, małym i niepostrzeżonym czyniąc, aby go tam nie poznawano.
O Samuelu zaś ani mowy, ani słychu nie było, i nikt się go tutaj ani spodział, ani domyślał, aby miał głowę ważyć dla ciekawości próżnej.
Toteż może nie dla niej, ale dla przechwałki późniejszej i dogodzenia zuchwalstwu własnemu, Samuel potajemnie, samotrzeć w opończy niepokaźnej dobieżawszy do Piekar wieczorem dnia jedenastego czerwca, gdy go okrzykiem przestrachu przyjmowała piękna Włodkowa, usta jej pocałunkiem zamknął.
— Cichoż ty, kuro zmokła! — zawołał — czego się lękasz i czemu dziwisz. Mnie tu nie ma, ani mnie oprócz ciebie ma kto widzieć i wiedzieć o mnie.
Drżała siostrzenica jeszcze nie mogąc przyjść do siebie, bo przez Krzychnika nastraszona, o życie się Samkowe lękała, gdyby teraz śmiał tu okazać.
— Cóż cię tu przygnało? — zapytała wiodąc go ku alkierzowi tak, aby żadna z kobiet widzieć nie mogła, a chcąc ukryć od wszystkich oczu ciekawych.
— Co? — rozśmiał się Samuel — nie chcę, aby rzeczono, żem ze strachu na ich te jasełka nie patrzał. A potem — dodał, siadając obok Włodkowej na ławie — zbiega szukam, który bodaj nie do Krakowa się schronił.
— Kto? — zapytała Włodkowa.
— Alboż pytać trzeba? — zawołał Samuel — ten łotr Wojtaszek, spoliczkowawszy mi Boksickiego, konia dopadł i umknął. Lękam się go, bo jak pięknie śpiewa, tak brzydko zdradzić mnie i wydać gotów, a wszystkich moich uczynków świadom jest.
Słuchała Włodkowa, lecz wnet potem odradzać i zaklinać poczęła, aby się do Krakowa nie ważył, gdyż wiedziała od Krzysztofa, że pomimo zbiegowiska, na każdego tam człowieka oko miano, a Samuelowi ukazanie się w Krakowie płazemby nie uszło.
Tylko że z Samkiem rozprawiać, gdy on co postanowił, było to groch ciskać na ścianę. Słuchał, śmiał się, ale zawsze potem swoje zrobił. Udawało mu się bezkarnie dokazywać dla samego zuchwalstwa, które wszelką przechodziło miarę. I teraz więc, gdy Włodkowa go po rękach całując usiłowała pohamować, on ją ściskając wesoło upewniał, że cały wyjdzie, a wesele widzieć musi. Znacznym będąc i wzrostem i twarzą i postawą, którą kto raz zobaczył, nie zapominał, z trudnością się mógł do Krakowa dostać niepostrzeżonym, lecz nazajutrz rano i konia zmieniwszy u Włodkowej, i suknie wziąwszy od jednego z jej czeladzi, przebrawszy się jako mógł najlepiej, przededniem jeszcze dobrze wyjechawszy z Piekar, nocą stanął w Krakowie.
Tu ani myślał do braci się zgłaszać na Franciszkańską ulicę. Miał w rynku mieszczanina sobie oddanego, którego Pająkiem zwano, i do tego się wśliznął, aby mu chociaż okna na strychu dozwolił.
Cierpła wprawdzie Pająkowi skóra na grzbiecie, bo się nasłuchał, jak tu na Zborowskich się odgrażano i co o nich trzymano, ale Samuelowi się sprzeciwić nie było sposobu. Gwałtem i przebojem na swojemby postawił.
Na strychu więc, choć już komu innemu przyrzekł był komórkę, musiał ją dla Samka oddzielić, zalecając mu tylko, aby się nie okazywał.
— Bądź spokojnym — rzekł Zborowski — mam ja jeszcze dosyć do czynienia, abym zawczasu szyję ważył. Skryję się dobrze, ale niech ludzie nie powiadają, żem ja się odgróżek Zamojskiego uląkłszy, na to widowisko bał przybyć.
Z onego okna na strychu, wprawdzie nie całe szranki, nawet się wychyliwszy, objąć było można, zawsze jednak Zborowski mógł turniej oglądać i z harcujących się wyśmiewać.
Na myśl mu wcale nie przyszło, ażeby wśliznąwszy się do Krakowa, miał zarazem natknąć na tego zbiega, którego odzyskać pragnął.
Tymczasem stało się, że Wojtaszek też do Krakowa się dobiwszy, tu nigdzie przytułku znaleźć nie mogąc, pod murem zewnątrz cmentarza P. Maryi, konia głodnego trzymając w ręku, noc musiał spędzić. Dopiero mu nad ranem myśl przyszła szczęśliwa do Pająka się udać, którego znał i wiedział, że mu nie odmówi pomieszczenia.
Zobaczywszy go Pająk, ani pytał, był pewien, że z panem Samuelem razem przybyć musiał, na zapytanie więc o miejsce, na strych go zaprowadził i wepchnął tam, gdzie się Zborowski zmęczony dopiero na garść słomy pod dachem znalezioną rzucił. Zobaczywszy pierwszy wchodzącego Wojtaszka, którego oczy z ciemności wschodów jeszcze ze światłem się nie oswoiły, zerwał się Samuel i nim lutnista się opatrzył, chwyciwszy go za kark, strząsnął nim i obalił na ziemię. Nim twarz pańską rozeznał rękę jego poczuwszy Wojtaszek, domyślił się jak wpadł tu nieszczęśliwie, i zażył fortelu mrucząc, że sam przecie przybył, aby mu się oddać.
Jak się rozprawili starzy znajomi, to opowiedzieć trudno; chytry i przebiegły Wojtaszek, jak całe życie uwodził i co chciał czynił ze Zborowskim, tak i teraz okłamał go jak najłatwiej, przebaczenia nawet prosić nie potrzebował, i stanął za nim wkrótce potem patrzeć na turnieje.
W ten sposób tylko to co się stać miało wcześniej, przewlekło się, bo znużony, głodny, pieszczony lutnista, który grosza przy duszy uchodząc nie miał, a zarobić go dotąd nie znalazł zręczności, poddał się obojętnie Samuelowi, choć go tak samo a może więcej niż wprzód nienawidził i stałe miał postanowienie, zdradzając go się wyzwolić.
Było mu to nawet na rękę, że się pojednał z panem, bo się spodziewał listy Krzysztofa, powróciwszy z nim do Kamienia, wykraść i nimi lepiej niż słowy przekonać, iż Samuel z Krzysztofem na żywot króla i hetmana zmawiali się i czyhali.
Przez cały czas turniejów, Samko tak niemi był zajęty, iż prawie na Wojtaszka nie spojrzał, a lutnista układał przyszłe swe postępowanie.
Jakiemi uczuciami oba względem siebie ożywieni byli, najlepiej to dowodzi, iż Wojtaszek już tylko środki obmyślał, jak ma skrypta opanować, a Samuel rozważał w sobie, co lepszym było, czy Wojtaszka z Motrunką gwałtem ożeniwszy trzymać nadal przy sobie, czy go na łowach ubić jak Trepkę.
Śpiew jego był mu potrzebnym, do chłopca nawykł, miał do niego słabość, ale się go i obawiał i nienawidził, i prędzej później przeczuwał w nim pragnienie zemsty i zdradę.
Gdy się to działo na strychu w Pająka domu, z kamienicy Pod Baranami, onej sławnej, o której baranach Bielski napisał satyrę, wiele mającą rozgłosu, wyciągał po murzyńsku przebrany Mikołaj Wolski miecznik koronny, krzepicki starosta, na wózku pozłocistym. Około niego było ośmiu trębaczów od złota i szkarłatów przyodzianych bardzo suto, jechał też rycerz we zbroi złoconej, a na wozie o trzech kołach Fama, ponad którą unosił się orzeł biały. Wóz rycerz zbrojny jednym koniem pod kapą szytą powoził, a tego sam Wolski reprezentował. Oprócz Famy, wszyscy trębacze i rycerze czarno umalowani, murzynów z innego świata przybyłych na odgłos Famy wyrażali.
Początek ten dosyć się wszystkim widzom podobał i aplauzów mu nie brakło, ale tuż inne dziwy nadciągały, tak że starosta krzepicki znikł z oczów wśród gęstego tłumu.
Za Famą szedł Elefant ogromny, jakby żywy, chociaż wiadomem było, że w czterech nogach jego czterej wyuczeni ku temu pachołkowie miejscy stali, i one po kolei podnosili; na słoniu zaś tym, jako się to praktykuje tam gdzie one są do posługi wyuczone, stała wieża wspaniała, z której górnego piętra rozmaite ognie puszczano.
Nakoniec za nimi na trzech żywych wielbłądziech jadący murzyni, nieśli złotą zasłonę, velum, i kawaler po murzyńsku strojny pstrokato jechał, a z nim czeladzi i giermków kilkanaście, wszyscy strojni.
Wtem z kamienicy Kiślinka wyjechał pan Miński Stanisław, późniejszy wojewoda łęczycki, ale w niefortunną godzinę. Wóz miał na sterach obłokiem okryty, na którym siedziały obok siebie, jak się to i na świecie dziać zwykło, Fortuna i Nieszczęście. Obłok był z bawełny bardzo misternie uczyniony, wóz zaś ciągnęli trzej orłowie, na którym siedział Jowisz i ciskał straszne łyskawice i pioruny. A no się nie opatrzyli, że bawełna od lada iskry strasznie płonie, więc się wziął na wozie pożar natychmiast, zapalił wóz, i ledwie nie wszystko w nim zgorzało, a sam bóg z wozu uchodzić musiał, aby nie spłonął; ale ogień, choć nie bez wielkiego trudu, ugaszono.
Wszystko się to małem czem zakończyło, ale że ludzie z każdej rzeczy prognostykony ciągną, zaraz się gadanie wzięło, że małżeństwo niebardzo będzie szczęśliwe i nietrwałe... Do orszaku tego należało też giermków i koni pod dekami powodnych dosyć, których okrycia nietylko konia, ale stołuby nie zeszpeciły.
Ukazała się za tem Porta triumphalis, cudnie pięknie i kosztem niemałym zbudowane na kołach, których cale widać nie było. Ta się wysunęła od kamienicy Wajsowskiej i przeciągnięto ją aż za kramy nożowników, gdzie miejsce swe zajęła.
Jechał pan Mikołaj Zebrzydowski starosta stężycki, z muzyką pięknie postrojoną, za którą postępował Tempus — Czas, bardzo kosztownie odziany w altembasy. Przed nim zaś posuwała się bania okrągła ze złotego płótna uszyta. Tempus, siwy starowina, brodaty, poganiał Dzień i Noc, wóz ciągnęły Godziny, to jest dwanaście chłopiąt białych a dwanaście czarnych z zegarkami na głowie, godziny oznaczających. Czarne w atłasach i kitajkach sukienki, białe gwiazdami siane.
Za czasem szło posłuszne mu, i jak godziny do niego łańcuszkiem przywiązane Słońce i Księżyc. Kończył pochód kawaler Saturnusowy, przed którym dwaj patronowie i lokajów czterech bardzo wykwintnie ustrojonych.
Wszystko to jako i kunszty poprzedzające, przeciągało przed królem i królową, którzy oboje okazywali uciechę z tego widowiska, chociaż więcej ono pono dla gawiedzi niż dla nich uczynione było, a Anna Jagiellonka poczekawszy nieco później bodaj ziewanie chustynkę na ustach trzymając pokrywała.
Książęta słuckie królowi J. Mci chcąc zarówno jak hetmanowi uczynić przyjemność tę, że im wiktoryą ich świeżą na pamięć przywiedli, całą niby wyprawę w osobach i różnych emblematach reprezentowali. Tuż za nimi jechali trębacze we zbrojach pozłocistych, a dalej stu rycerzów na koniach i piechota z pozłocistemi szefelinami po staroświecku, i wozy, na których Połock, Sokół, Wieliż, Wielkie Łuki, a na innych czterech wieziono skarby, skrzynie trzy, kubki niesiono, i szli dziwnie poubierani mężowie, niby jeńcy wojenni. Przyczem, żeby się ludzie nie cisnęli, wodą zaprawioną wonnościami na tłum strzykano. Tego całego tryumfu, dla wielkiej rozmaitości osób, z jakich się składał, opisać jest trudno; gdyż mnogość była i więźniów i rycerstwa i niewiast powiązanych i niesionych łupów i chorągwi i wszelakiej wojennej zdobyczy, jako to na tryumfach rzymskich, których kolumny pamiętne dotąd stoją, widzieć można.
Jechał i drugi Saturnus na wozie, który się sam poruszał, albo-li też pod okryciem schowani ludzie go posuwali, ale ich widać nie było. Szli i szwajcarowie w zbrojach pozłocistych, których było osiemdziesiąt, za którymi wóz modry, gwiazdy złote po nim, miesiąc, słońce i Spes, nadzieja, którą ślicznych pięć koni białych ciągnęło. Za tymi dwunastu mężów w błękitnych atłasach, nieśli w rękach dwanaście kubków pozłocistych, każdy inny, a jeden nad drugi piękniejszy robotą. Dalej jeszcze była czeladź książęca mnoga i same książęta od złota i klejnotów świecące i pacholąt sześcioro też dziwnie strojne, które kopie niosły za nimi.
Można sobie było wyobrazić na to patrząc, jaka zamożność tego domu być musiała i zasoby, których tu się ledwie jakaś cząsteczka okazywała.
Ponieważ król Stefan zwać się mógł wielkim łowcem przed panem, bo myśliwstwo wszelakie miał w upodobaniu, i począwszy od ptaków, psów, sieci i oszczepu do wabika, wszelkiej łowieckiej zabawce hołdował, więc mu tu Stanisław Żółkiewski wojewodzic bełzki boginię samą łowów Dianę reprezentował bardzo foremnie, na którą patrząc że się królowi ciemne jego uśmiechnęło oblicze, na to mnodzy patrzyli świadkowie. Cały był przyodziany w kolor leśny, zielony, a za nim szło sześć panien i sześć mężczyzn, zielono także poubieranych, bardzo kształtnie, którzy wiedli jelenie żywe, sarny, psy różne. U kobiet czyli nymf włosy rozpuszczone na ramiona w puklach, iście złotem lśnić się zdawały. Wśród nich patrona w srebrnogłowej szacie, przy niej dwie niewiasty, jedna w białym atłasie, druga w szkarłatnym. Diana przed królem mało co postawszy i pokłoniwszy mu się, siadłszy na koń w dalszą drogę ciągnęła, innym miejsca ustępując.
Wszystkiemu temu nie koniec był jeszcze i przeciągnęło się to bardzo długo.
Zaczem Joachim Ocieski starosta olsztyński wyjechał z Gródka na wozie umajonym, który ciągnęło sześć koni ze skrzydłami przyprawionemi, on sam konno po kawalersku. Na wozie wiezion był Kupido z chłopcem, który śliczne pieśni miłosne zawodził, a muzyka mu przygrywała osobliwa, tak że wszelki gwar dla niej ustał. Przyczem ciągle ognie sztuczne miotano.
Naostatek co najprzedniejsze zdaniem wielu pozostało, wiedzione przez pp. Jana i Piotra Myszkowskich, synowców rodzonych arcybiskupa, którzy ochędostwem i kunsztem nad innymi celowali. Naprzód szła muzyka nad insze pięknie, kosztownie ubrana a chędogo, za nią czterej trębacze w żółtym z białym atłasie, za którymi ciągnęli wielorybowie dwa muszlę morską, której z oczów i nozdrzy woda wonna tryskała na ludzi, od czego jednak ustępować musiano, bo oczów nie patrzała ani gąb. Na tej tedy muszli albo czaszy siedziała Venus w złotogłowiu wielce pięknym brunatnym, obszywanego żółtym i białym złotogłowem i na głowie takiż strój. Muszla i wieloryby przypominać miały, iż poeci greccy i rzymscy opowiadali ją jako z piany morskiej zrodzoną. Szły obok niej osobliwie pokonterfektowane cztery niewiasty wyrażające Europę, Afrykę, Azyę i quarta pars mundi, której nazwisko niestałe jeszcze było. Każda z nich miała swe signa i oznaki.
Parys szedł z rękami w tyle związanemi, za którym jechali dwa patronowie w złotych koronach pięknie ubrani, a z tych jeden niósł jabłko złote, wdzięczną wonią napełnione, dar Jowiszowy Parysowi, z napisem: Pulchrior detur.
To oddane zostało panu kanclerzowi, jako się samo z siebie rozumie, dla wręczenia jejmości.
Czeladzi było dwanaście, w żółtych, w czerwonych, w białych i modrych atłasach, cztery konie powodne, deki na nich szyte atłasowe błękitne, czerwone, żółte. Te wiodły białogłowy pięknie strojne w kitajkach wiśniowych.
Wszyscy szli mimo króla po razu, tylko ostatni pp. Myszkowscy dwakroć, bo było na co patrzeć i czem się zabawić[4].
Synowcowie tedy krakowskiego biskupa z Wenerą zakończyli reprezentacyę tę, przy której pro rei memoriam, srebrne medale znane z napisem Livon, Polot, Recep, rozrzucano.
Co się tam w duszy Samuelowej działo, gdy na te okazałe tryumfy, na hołdy całego narodu i najprzedniejszych rodzin patrząc o upokorzeniu swej familii dumał, to twarz jego zmieniona okrutnie, męczarnią wewnętrzną aż do zbytku wyrażała, a Wojtaszek czytając w niej radował się, bo jego nienawiść dla pana równała tej, jaką Zborowscy poprzysięgli Zamojskiemu.
I oba ci na strychu ukryci widzowie knuli — jeden pomstę nad tryumfującym hetmanem, drugi zgubę tego, którego chleb jadł od dzieciństwa.
W tłumach mógł z tego okienka Samuel i brata kasztelana dostrzedz, który pomiędzy widzami poczestne, jawne miejsce zajmował, a zdawał się zabawiać wielce temi kunsztami, dawno tu niewidzianemi, które lud prosty „pańskiemi maszkary“ nazywał.
Wyjąwszy ową nieszczęśliwą pogorzel z bawełnianym obłokiem, o której wprędce zapomniano, tak wszystko poszło składnie i gładko, iż w tłumach nikogo nie zduszono i nikt się nie ozwał ze skargą.
Zaś tryskanie wodą wonną wielce się gawiedzi podobało. Król też weselszy powstał po widowisku, wraz z królową nowożeńcom na zamek towarzysząc.
Pająk, jako się znał na gościnności, a Samuela, gdyby ognia, obawiał, choć wiedział, że jemu tu się okazywać niebezpiecznie i ze stroju mógł wnosić, że widzianym być nie chciał, nie mógł go puścić wygłodzonego bez jakiegoś traktamentu.
Na ten cel w alkierzyku odosobnionym stół wcześnie był zastawiony, miód, wino i zawiesista pieczeń, na którą zaprosił pocichu.
Nie dowierzając Wojtaszkowi, choć ten mu się jakby dobrowolnie powrócony stawił, kazał Zborowski iść za sobą. We trzech tedy wśliznęli się do komórki, na cześć p. Samuela dwoma żółtemi świecami woskowemi oświetlonej, i gość bez ceremonii u stołu miejsce zabrał, a Wojtaszek też nawykły z nim razem biesiadować, prosić się nie kazał.
Spojrzał nań tylko Samuel, ale mu nic nie rzekł.
Pająk z złożonemi w tył rękami stał na straży.
— No — zawołał p. Samuel obracając się do niego — dopełniło się tedy, mamy jako we Francji Delfina, bo to już i ślepy dojrzy, że pana Zamojskiego prowadzą do korony, ale jakośmy my ją dali niewdzięcznemu Batoremu, bo nie kto, tylko my na karki nasze wnieśli, tak nie dopuścim, aby szarak ten nam panował.
Wstyd i srom po Jagiełłach i Piastach Wilcze zęby i Koźle rogi. Niedoczekanie ich.
Pająk milczał i aż mu się zimno robiło; gdy Samuel na niego spojrzał, zobaczył tylko twarz ściągniętą i błagającą, aby poprzestał.
Rozśmiał się więc Zborowski, nalał sobie kubek i za zdrowie Pająka go wychylił.
— Tak, oto widzisz — rzekł — losów igrzysko, ten obcy człek nam tu panuje i rozkazuje, a my ojczyce tuteszni, do których ta ziemia należy, nie zawojowani orężem, ani podbici, ale dobrowolnie w sidła się oddawszy, musimy tyranię znosić, banitami się błąkać, i patrzeć, jako dobrem naszem szafują ci, co pochlebiać umieją.
Ale, Pająku miły, czas płaci, czas traci... jutro jeszcze nie koniec świata, a ci, co we flussa grywają, mówią, że gdy kilka razy są pobici, pewno im los gotuje zapłatę. Tak się i nam zda, że przyjdzie panom Zborowskim godzina szczęśliwsza, naówczas im się też ludzie kłaniać będą.
Wtem zadumawszy się nagle, gdy mu myśl jakaś przyszła, zwrócił się do Wojtaszka.
— Konia masz?
— A juścibym pieszo nie chodził — odparł lutnista — choć mnie jak jemu dobrze się boki wciągnęły.
— Jedźże za mną i abyś mnie na krok nie odstępywał — rzekł Samuel — a podle domu na Franciszkańskiej oba konie, nie wchodząc potrzymaj, bo ja tam nie zabawię, a ciebie ani mnie nie trzeba, ażeby tam widziano.
— Tom ja już parobkiem do koni? — spytał Wojtaszek dumnie.
— Tym będziesz, czem ja ci być każę — zawołał Samko.
— Nie, swojego konia wezmę, waszego dajcie komu ze dworu.
I mówiąc to się odwrócił. Zborowski miał widocznie ochotę dać mu naukę, ale się powstrzymał i rozśmiał gorzko.
— Dajże tu kurze grzędy! — zawołał. — Chodź wasze...
Przeprowadził ich na podwórze Pająk, gdzie szkapy znalazłszy napojone i nie głodne, siedli na nie, wyciągając z kamienicy w rynek, kędy około stojącej bramy tryumfalnej siła ludzi zgromadzonych śmiało się i pieśni śpiewało.
Gromadki podpiłych wałęsały się po rynku, a miasto tak wyglądało, jakby wcale spać nie miało dnia tego. Noc też czerwcowa dziwnie była piękną, jasną i ciepłą.
W browarach i po szynkach czeladzie panów przyjezdnych nietylko stoły obsiadały, ale izby tak były nabite, że się już do środka dostać nikt nie mógł. Ławy powystawiane nazewnątrz, także pozasiadano gęsto, a tu i owdzie pieśni się odzywały.
Cała zresztą droga wiodąca do zamku przechadzających się i przejeżdżających była pełną, których pomijając Samuel popędził pod dom swój i tu wywoławszy czeladź, konie oddawszy a i Wojtaszkowego kazawszy mu odjąć dla bezpieczeństwa, sam wprost do podczaszego szedł, pewien, że go zastanie, i że on na zamku nie urzęduje.
Jakoż odgadł, siedział nad listem Krzychnik, gdy Samuel wpadł i dwaj bracia na piersi się sobie rzucili.
Ze strony przybywającego poryw ten był szczerym, bo wraźliwy i namiętny Samuel równie ściskać jak bić zawsze był gotów, ze strony zaś Krzychnika rachubą ten uścisk pachniał, bo chciał sobie brata pozyskać, związać go, przyciągnąć, uczynić swym sługą. Jednego przecież chcieli oba...
— Aleś ty oszalał, Samusiu — zawołał — żeby im w ręce leźć dobrowolnie! Prędzejbym się był dziś spodziewał tu oglądać nie wiem kogo, niż ciebie.
— Widzisz, że mi na męztwie nie zbywa — odparł dumnie Samuel. — Chciałem w oczy widzieć żywe te ich tryumfy, abym ku nim nienawiść w sobie rozżarzył i odżywił. Nasyciłem się też dobrze i nie żal mi tego.
Usiadł naprzeciw Krzychnika.
— Nocować tu nie myślę — rzekł — bądź spokojnym, koń na mnie czeka, jadę, tylkom ciebie widzieć chciał i spytać. A co?
— Ja zaś ciebie i pytać nie potrzebuję — rękę wyciągając zawołał Krzychnik — my z tobą we dwu, jedna dusza, jedna ręka. Podołamy i bez pomocy. Na Andrzeja rachować nie można, do gotowego przyjdzie, ale gotować nie będzie. Jan zaś ich człowiek jest, nie nasz.
Poprzysiężmyż my sobie, na śmierć i życie, że im zgubę a pomstę rodowi naszemu zgotujemy.
Samuel podniósł rękę do góry.
— Przysięgam! — zawołał — przysięgam. Nie cofnę się.
— Ani ja, przysięgam! — krzyknął Krzychnik.
Wstał zaraz Samuel.
— Do Piekar muszę jeszcze tej nocy — rzekł i w czoło go pocałował. — Z Piekar kędy się obrócę, do Złoczowa, do Kamienia, do Lwowa, nie wiem, ale dam znać. Śledź ich kroki... ja kanclerzowi sprawię przenosiny!
Rozśmiał się dziko.
— Zdrów mi bywaj!
Pocałowali się raz jeszcze, Krzychnik odprowadził go do progu, dalej nie śmiejąc. Samko wybiegł, na siodło skoczył, za Wojtaszkiem się obejrzał, cmoknął na konia i ruszyli. Noc była rajska — do Piekar.





VI.

Po weselu król zaraz do Niepołomic jechał dla spoczynku, zkąd się miał znów do ulubionego udać Grodna, kędy pono pod ten czas działa lano; kanclerz zaś dla spraw różnych na zamku pozostał w Krakowie, zkąd się wybierał z żoną do Knyszyna.
O Zborowskich całkiem jakoś ucichło, chociaż na rozjezdnem, król, przy zręczności, po kilkakroć powtórzył hetmanowi, że oni wszyscy zdrajce są, że przez nich się mnoży i utrwala opór u szlachty, że oni nienawiść sieją, a nada-li się okoliczność, surowo i bez litości przeciwko nim wystąpić potrzeba.
Krzychnik znikł z Franciszkańskiej ulicy spiskując po kątach, a marszałek, choć dostawszy dwa tysiące jurgieltu, za przejednanego uchodził, równie zajadle w duszy przeciw królowi powstawał jak bracia. Ta tylko była pomiędzy nimi różnica, że on milczał i malował się, a oni ustąpiwszy knowali i nieprzyjaciół zbierali, króla czyniąc tyranem nieznośnym.
Kasztelan gnieźnieński niczego się nie domyślał i o niczem nie wiedział.
Samuelowi nie starczyło podżeganie, przygotowywanie się, i jego powszednie zabawki, więc krążył ciągle niespokojny, zagrzać nigdzie miejsca nie mogąc, a często potajemnie do Włodkowej zajeżdżając, gdzie wesoło dni parę spędziwszy, szukał potem innych rozrywek.
To jego snucie się po kraju wszakże, na pozór niewinne, cel swój miało. Nigdy i nigdzie się nie pokazał Zborowski, żeby przeciwko królowi i Zamojskiemu nie próbował ludzi sobie jednać do kupy.
Ale mu się to teraz wcale nie powodziło. Wiedziano w kraju o tej przez Zborowskich wypowiedzianej Batoremu wojnie i o postanowieniu jego, najsurowszego odwetu. Nikt się na zemstę narażać nie chciał. Surowemi słowy zbywali go ci nawet, co mieli powody do żalu i niechęć w sercu.
Szczupłą bardzo mógł około siebie zebrać gromadkę takich jak Boksicki nieznaczących ludzi, lub znanych warchołów. Mało czyniąc tajemnicy z tych przejażdżek, często po miejskich gospodach publicznie głos podnosząc, a obrońców króla napadając i lżąc.[5] Zborowski więcej sobie szkodził niż do przyszłej jakiejś roboty przygotowywał.
Z Krzychnikiem tymczasem trwała korespondencja, listy się mnożyły, a ów przebiegły podczaszy, pod wrażeniem bezsilnego gniewu, wywnętrzał się nieopatrznie.
Nieopatrzniej jeszcze listy te pan Samuel rzucał, tak że Wojtaszek je wszystkie mógł czytać, i na wąs motał. Liczone one leżały w otwartej szufladzie, lecz wszystkim do nich zaglądać było można.
Z Wojtaszkiem, którego w myśli to zabijał, to żenił Samuel, wreście koniec chciał uczynić. Sprzykrzyła mu się choć piękna Motrunka, a Anusia też nalegała o pozbycie się jej u ojca.
Wojtaszka więc z nią połączyć, dać im albo ziemi kawał, albo jurgielt, śpiewaka we dworze zatrzymując, miał już mocne postanowienie.
Jednego też dnia, a było to znowu w Białym Kamieniu, przywoławszy do siebie lutnistę, oświadczył mu Samuel, że z Motrunką się miał ożenić, przyczem mu zagroził po swojemu: — Jeżeli ci żywot miły!
Wojtaszek dumnie się rozśmiał.
— Żywot miły mi jako i wam — odparł — i Motrunka pod czas miła, ale żebym się miał żenić i nią sobie świat wiązać?
— Musisz...
— Ho! ho! — odparł Wojtaszek — ja musu nie znam... Jam wolny człek, tak jako i wy.
O mało za to porównanie nie porwał się do niego Samuel, ale ilekroć na Wojtaszka miał się rzucić, zawsze go coś wstrzymywało.
— Mówiłem ci raz, jeśli żywot miły — powtórzył — a ty wiesz, że ja nadaremno nie obiecuję. Miejże rozum, do ślubu się gotuj. Nie było ci jej bałamucić.
— Jam jej nie bałamucił — zawołał lutnista. — Chyba ona mnie... a temum ja nie winien. Wojtaszek wyżej patrzy.
— Aby tylko jeszcze wyżej nie zawisł — rozśmiał się p. Samuel. — Jeżeli ufasz, że ja ci dla twego piania życie daruję, mylisz się. Już mnie ono do łez nie pobudza, już ja nie ten, a i twój śpiew teraz brzęczenia komara nie wart.
Wojtaszek, który dumnym był tym swym głosem i kunsztem nadewszystko, rzucił się i wyszedł z izby. Samuel mu dał iść.
Braciszek Zapatelli miał tedy ślub dawać, chociaż księdzem nie był.
Na pierwsze o to wezwanie, włoch się śmiać począł i odpowiedział, że nie jest kapłanem, ale że pomimo to, ślub dać gotów, tylko on nic wart nie będzie.
— Co? dla takiego trutnia! — zawołał Zborowski. — ho! ho! ślub twój jeszcze dla niego zanadto dobry. Ja mu będę księdza lepszego szukał? Habit nosisz! Do mnie katolicki ksiądz nie pojedzie żaden.
— Pewnie, kiedy dominikanom takie wyrządzasz despekta! — zaśmiał się Zapatelli. — No! no, mnie się widzi, że Wojtaszek do ślubu nie dostoi, a trzeba będzie go wiązać, ja mu ręce tak skrępuję, że krew tryśnie.
Włocha to bawiło, że mu ślub dawać kazano.
— Taki ślub! — myślał sobie — a! czemu nie... Musi mi przecie za niego zapłacić, a jeszcze jego pieniędzy ani koloru nie znam, ni odoru!
Motrunka zapowiedziane ślubowiny wzięła na prawdę za pewne już i uchwalone... pyszniła się niemi. Ale gdy o nich mówić poczęła i nalegać na Wojtaszka, omało jej nie wybił.
Poszła na skargę do Samuela.
— Już my go uchodzimy! — rzekł jej spokojnie — tylko ty mi się gotuj, ja dzień naznaczę. Hajduków, gdy potrzeba, czterech go przyprowadzi i potrzyma, Zapatelli ręce wam zwiąże i pobłogosławi, a potem do łożnicy... i koniec.
W Wojtaszku, z którego cały dwór się wyśmiewał, mówiąc o tem weselu i prześladując go Motrunką, krew się gotowała ze złości.
Sprobował raz jeszcze prosić Zborowskiego.
— Dajcie mi pokój z Motruną, ja was proszę i mówię wam, dajcie mi z nią pokój. Jam czegoś lepszego wart...
— Chyba szubienicy! — zakrzyknął Samuel. — Słyszałeś! Dziewczynęś uwiódł, była poczciwą, mnieś zdradził, musisz przypłacić.
— Nie pobudzajcie mnie do szaleństwa — rzekł lutnista.
Samuel zawrzał, nieposłuszeństwo to go we wściekłość wprawiało, rzucił się po raz pierwszy w życiu na Wojtaszka, pochwycił za suknię, w twarz uderzył, pod nogi cisnął i zdeptał.
Ledwie mu go służba z rąk wyrwała, boby go był w śmierć zakopał, a ludzie mieli rozkaz w podobnych wypadkach ofiarę precz odnosić, bo potem, ubiwszy, cierpiał długo.
Pochwycono więc umęczonego straszliwie i ponieśli go słudzy na łóżko, gdzie wkrótce przybiegła Motrunka i już go nie odstąpiła.
Samuel ani się spytał czy żyw. Dopiero w parę dni przypadkiem się dowiedział, że go smarują i pielęgnują.
Żal mu się go nagle zrobiło. Poszedł do niego, siadł u łoża, ale Wojtaszek oczy spluszczył i patrzeć na niego nie chciał; usta zamknął, nie odpowiadał. Cyrulik mówił, że jedno żebro miał zgruchotane, ale już się zrastało. Powoli do sił powracał, ale milczał i nie mówił nic. Kilka razy sobie lutnię podać kazał, popatrzył na nią, wziął do rąk, i nim głos wydała, postawił. Zdrowie wracało, mógł już na łóżku siedzieć. Motrunka ciągle była przy nim, nie odpędzał jej, ale i z nią mówić nie chciał, i z nikim. Gdy w izbie nikogo nie było, wstawał ostrożnie, próbował się przechadzać, ręce wyciągał, w zwierciedle twarzy się swej przypatrywał. Powoli też co miał lepszych rzeczy zbierać począł i do izby znosić, ale je chował pod łóżko.
Z dworzany i służbą jak zawsze źle był, tak i teraz pozostał. Nie miał nikt nad nim litości, bo on też z nikim się dawniej nie obchodził po ludzku, a dumą zrażał każdego i szyderstwem.
Jednego dnia, gdy Samuel po łowach spoczywał, wpadła do jego izby, łamiąc ręce, Motrunka.
— Wojtaszka niema! Albo się utopił, lub kto wie co się z nim stało!
Na wołanie Zborowskiego zbiegła się służba.
Prawdą było, że Wojtaszek zniknął, ale nikt nie miał pojęcia, ani kiedy, ani jak się mógł wymknąć. Wierzchowca znowu najlepszego w stajni zabrakło, kulbaki z rzędem, a wiele rzeczy Wojtaszkowych też w izbie się nie znalazło.
W kilka dni potem, reszty niedopalone w lesie świadczyły, że je tam, uwieść nie mogąc, zniszczył.
Motrunka zachorowała z rozpaczy, ale i pan Samuel nie był rad, ani spokojny, choć pogardliwie powtarzał, iż mu lekko było, że się pozbył nieznośnego darmozjada.
Teraz nawet tęsknił już za jego śpiewem niekiedy.
Wysłani na zwiady do Złoczowa i do Lwowa ludzie, tyle tylko dojść mogli, że w istocie go widziano w mieście i na gościńcu, że nie zdawał się uchodzić, ani spieszyć, lutnię dobywał i grał i śpiewał, a ludzie mu się przysłuchiwali i zachwycali.
Tknęło coś Zborowskiego, aby listy Krzychnika przejrzał, czy są wszystkie. Zdało mu się, że żadnego nie brakowało. Odetchnął.
Do Krakowa do braci i do Piekar dał znać, aby, jeżeli się gdzie Wojtaszek pokaże, łaskawie się z nim obeszli i zatrzymywać się go starali. Ale o lutniście nigdzie nie było słychać.
Tęsknił za nim i gwałtowność swą sobie wyrzucał trochę Zborowski; wreście potrosze zabył. Miał zawsze nadzieję, że ten zbieg powróci.
Słuchu o nim nie było.
Zajęła też Zborowskich sprawa z Zamojskim, bo do niego się nateraz ograniczyli, tak gorąco, iż o wszystkiem innem zapomnieli.
Stanowczo napad na kanclerza był uchwalony. Nie kto inny go miał dokonać tylko Samuel ze swoimi ludźmi, gotowymi za nim w ogień i w wodę. Liczba potrzebna już się dopełniała.
Posłano do Knyszyna wyśledzić napewno, ilu i jakich, jak zbrojnych bierał z sobą ludzi hetman, gdy na przykład z Zamchu lub Knyszyna udawał się do Krakowa.
Wysłany na zwiady Boksicki przywiózł bardzo szczegółową wiadomość, z czego się dwór składał, ile było hajduków, czeladzi, wozów, kto dowodził, kto jechał u boku Zamojskiego. Wszystko to razem, chociaż na spokojny czas dosyć było pokaźne, nie przechodziło głów sześćdziesięciu, a Samuel tak swoim ufał, że w równej liczbie nie wahał się napaść, z tem tylko, aby na dwa oddziały była siła podzieloną i z dwu stron naskoczyła równocześnie. Lub w lesie na drodze, albo na noclegu chciano napaść hetmana, nie zbyt od Krakowa blizko.
A że zbieranie ludzi, dopełnianie dworu i cały ten zachód mógł zwracać oczy i budzić podejrzenia, puszczona była umyślnie pogłoska, którą wszędzie powtarzano, że Samuel sprzykrzywszy sobie żywot banity w kraju, miał zamiar do Włoch na wieczne wyjechać czasy, syna dla nauk w Niemczech zostawując.
Głoszono też, że Krzychnik zapewne towarzyszyć mu będzie, widząc, że w kraju, oprócz prześladowania, nic się już Zborowscy spodziewać nie mogą. Zatem oba mieli pozostać za granicą i osiąść w Malcie, jako ludzie rycerscy dla walki z niewiernymi i t. p.
Miała ta wieść pewne pozory prawdopodobieństwa, tak że jej nieznający bliżej Zborowskich uwierzyć mogli. Z jednej strony tem się ubezpieczając Samuel, z drugiej jawnie ludzi ściągał, gromadę swoich hajduków powiększał, a po gościńcach i gospodach, niemal otwarcie nieprzyjaciół króla i hetmana szukał, do siebie ich ściągając. Mało też kto wierzyć chciał, ażeby Zborowscy w kraju dając za wygranę, mieli poza granicami jego szczęśliwszych dla siebie wyczekiwać czasów.
Widywano Samuela snującego się po gościńcach, zajeżdżającego do dworów, przesiadującego po miejskich gospodach całemi tygodniami i niespieszącego z wyjazdem tym do Włoch, o którym mówiono ciągle i zawsze się on odwlekał. Dla baczniejszych jawnem to było, że upatruje i wyczekuje zręczności jakiejś, aby zamiar swój rozprawienia się z kanclerzem przyprowadzić do skutku.
Za Wojtaszkiem też kiedy niekiedy słano, śledząc, gdzieby się on znajdował i chwytano o nim wiadomości, że tam i ówdzie po dworach śpiewając i grając, zabawiał się, przenosząc z miejsca na miejsce.
Samuelowi, aczkolwiek w gotowości był i plan miał osnuty, nie tak łatwo przychodziło doprowadzić go do spełnienia, bo zawczasu nigdy wiedzieć nie mógł, kędy się uda hetman i gdzie jak długo będzie przebywać. Czatować więc musiał, języka dostawać i ubezpieczać się, aby na zbyt przeważną siłę nie rzucił się, lub w takiem miejscu gdzie pomoc rychła nadbiedz mogła.
Rzeczy więc, choć obmyślane i postanowione szły w odwłokę, a Samuelowi się to wielce przykrzyło, bo wolałby był więcej ważyć a prędzej skończyć.
Wojtaszek zaś, zepsute chłopię, nieszczęśliwy żywot wiódł opuściwszy Samuela, który dla niego nadto był pobłażającym, potem zbyt okrutnym, ale przecież dbał o niego i coś on znaczył przy nim — był mu potrzebnym.
Gdzieindziej zaś po małych dworach lutnista obudzał chwilową ciekawość, słuchano go chętnie, podziwiano, ale nigdzie na dłuższy czas lekkiego człeka nikt nie chciał zamawiać. Odprawiano go z małym podarkiem i trzeba było iść dalej. U panów a magnatów, którzy muzyki swoje mieli, nie zbywało i na śpiewakach, na cytrzystach i t. p. a nie znano się tak na muzyce, aby Wojtaszka odróżnić od innych i dać mu prym nad nimi.
Im dłużej więc trwała ta przymusowa włóczęga Wojtaszkowa, tem mocniej żałował, że porzucił pana Samuela i nie potrafił się z nim zgodzić. Do żadnej innej pracy zepsute i rozpróżnowane chłopię nie czuło się zdolnem. Umiał wprawdzie czytać i pisać, pieśni swe dla niektórych osób kaligrafował i sprzedawał, ale wszystko to na życie, do jakiego był nawykł, nie starczyło.
Uchodząc z Kamienia, chociaż co mógł z sobą w sakwy zabrał Wojtaszek, niewiele tego było, bo konia na długą podróż nie mógł obciążać. Tak więc lutnista markotny wielce, czas jakiś pokrążywszy po dworach, których panów znał z widzenia lub ze sławy, nigdzie stałego nie mogąc znaleźć pomieszczenia, bo, mimo biedy, wymagającym był, wysoko się cenił i żądał wiele, zawsze w końcu do Lwowa powracał, kędy w przedniejszej gospodzie u ormianina Szeremiego przesiadywać był zwykł. Tu maleńki alkierzyk zajmował, a dniami i wieczorami trzymał się w wielkiej wspólnej izbie gościnnej, z lutnią w ręku, pobrzękując na niej, nucąc potroszę, okazyi czekając, aby go kto do śpiewu zaprosił taki, coby potem podarkiem mu się wywdzięczył.
Trafiali się tu możni przejeżdżający, bo Szeremiego gospoda była niemal jedyną, szczególniej dla tych, co na wschód dążyli; czasem i dzień i dwa przyjmowany, pojony, karmiony, obdarzony, Wojtaszek używał dobrego bytu, ale potem chude dni długie następowały, gdy w gospodzie pospolici tylko ludzie spoczywali, a lutnista za swój miły grosz musiał posilać się i pragnienie gasić. A że u Samuela z młodu do życia bardzo dostatniego był nawykły, lada czem się nie ograniczał, trzeba mu było przysmaków pańskich, wina i konfektów.
Przykrzyło mu się więc to życie na łasce losu.
Ten i ów mu wprawdzie, głos jego posłyszawszy, obiecywał polecić go któremu z panów z Tarnowa, z Melsztyna i t. p., ale się na próżnych obietnicach kończyło.
Na dłuższe wycieczki po kraju nie stawało Wojtaszkowi ani pieniędzy, ani wytrwałości, bo rozpieszczony był, leniwy i często zrana siadłszy z lutnią na kolanach na pościeli, brząkając i dumając pół dnia strawił napróżno.
W godzinach, gdy przejeżdżający goście zwykli byli śniadać, lub wieczorach[6] u gospodarskiego stołu w wielkiej izbie, zrzuciwszy pychę z serca, Wojtaszek przywdziewał najlepszą swą odzież włoską modą, brał lutnię i szedł tam, z boku się przysiadając na ławie, pobrzękując a podśpiewując.
Naówczas gospodarz Szeremi, człek dobry, na zapytanie gości opowiadał jak to był przedziwny śpiewak i lutnista, któremu równego i na królewskim dworze było poszukać.
Zaciekawieni podróżni dowiadywali się, iż tego wędrownego muzyka, za mały podarek można było posłyszeć i poili go, karmili albo obdarzali, aby im śpiewał.
Ale się to nie każdego dnia trafiało, i na gości coraz nowych potrzebując tak pracować Wojtaszek, na swój los ciężko bolał. Więc się wymykał w świat z gospody, jeździł po dworach, a zażywszy niewczasu, powracał nazad do Szeremiego. Był tu bezpiecznym od Samuela, bo ten miał inną własną gospodę we Lwowie.
Jakie myśli chodziły po głowie nieszczęśliwemu, łatwo zgadnąć. Rachował zawsze, że Zborowskiego zdradzając, zyska coś za to u króla. Do wykonania jednak przystąpić nie mógł, potrzebował, aby go ktoś polecił i ułatwił mu. Na Franciszkańską ulicę, do Piekar, nie śmiał się udać i zadaleko mu było.
Przeciągał więc pobyt we Lwowie, o dawnym panu tu i owdzie dostając języka.
Naostatek na coś się już ważyć musiał, bo coraz mu gorzej być zaczynało. W początkach konia z rzędzikiem, którego z Kamienia uprowadził, utrzymywał w gospodzie, aby zawsze go mieć, gdy wyjechać zechce; lecz okazało się, że trzymanie go na stajni w mieście, niemal tyle kosztowało, co człowieka. Gdy więc bieda przycisnęła, musiał się postarać o to, aby wierzchowca zbyć, co mu przy pierwszej zręczności Szeremi ułatwił, sam na tem zarabiając.
Pozostawszy pieszo, gnuśne chłopię już się prawie z miasta dalej wybrać nie mogło i pozostało niewolnikiem przy gospodzie.
Ormianin też coraz się z nim poufalej obchodził a mniej go szanował, gdy Wojtaszek miał się za bardzo wielkiego człowieka. Słyszał on po świecie o tem, co głośnem było, że Ciołek u króla Aleksandra sobie głosem i lutnią łaskę pozyskał i najwyższe dostojeństwa, że Grzegorz z Sanoka niegdy śpiewem także w początku zdumiewając, do arcybiskupstwa się wznieść potrafił.
Jemu się też zdawało, że głos i kunszt do równych losów prawo mu dawały. W istocie jeden i drugi podziwiali wszyscy, ale oprócz pieśni i przygrywek nie umiał nic Wojtaszek, a dumą tak śmieszną i przesadzoną grzeszył, że nią wszystkich zrażał.
W czasie tego pobytu u ormianina, do którego co przedniejsi ludzie zajeżdżać byli zwykli dla słynnej kuchni jego, a szczególniej dwór i urzędnicy królewscy na Ruś posyłani, miał zręczność Wojtaszek wiele się dowiedzieć i nasłuchać. Nie zważano nań bardzo, gdy w kącie zasiadł, i swobodnie rozpowiadano, co po świecie krążyło.
Sprawa Zborowskich niejeden raz pobieżnie bywała wspominaną, z czego się mógł przekonać Wojtaszek, że pilne oko na nich miano, podejrzewano pilnie, poszlaki spisku chwytano, ale dowodów jawnych nie miał nikt... On zaś daleko więcej wiedział niż wszyscy i mógł łatwo naprowadzić na drogę. Lecz jak i do kogo było z tem się udać?
Osnuł już sobie, że sprzedając dawnego pana, mógł za to miejsce lutnisty otrzymać na dworze królewskim, bo choć Batory szczególnego zamiłowania w muzyce nie miał, trzymał ją przecie wedle dawnego obyczaju i dla gości.
Zwolna Szeremi z nim rozmawiając, dowiedział się całej jego historyi i o tych nadziejach, jakie żywił. Nie lubił on Zborowskich, ani chciał ich oszczędzać, ale znał ich zuchwalstwo i nieubłaganą mściwość, ostrzegł więc Wojtaszka, aby się wprzód dobrze zabezpieczył i opiekę sobie zapewnił, nimby przeciwko Samuelowi i Krzychnikowi wystąpił.
Ormianinowi i o to szło też, aby dom jego na zemstę nie był narażony. Ale już dalej lutniście czekać i ociągać się trudno było, postanowił przy pierwszej zręczności z niej korzystać.
Pora była, gdyż zjadłszy konia z rzędzikiem, potroszę sukien, które się zdawały zbyteczne, Wojtaszek już coraz musiał skromniej się posilać, a często wodą gasić pragnienie. Nawykłemu do zbytków u Samuela, życie to stawało się nieznośnem.
Właśnie o tym czasie wieści groźne chodzić zaczęły były, że się tatarowie wtargnąć na Podole zabierali; król więc i wojsko wysyłał i ciągle tędy od niego jeździli do niego z rozkazami jego urzędnicy i dowódzcy.
Z tatarami bowiem, choć poselstwami kosztownemi trapili króla, które podejmować i obdarzać musiano, nigdy pokoju być pewnym nie mógł Batory. Carzyków różnych było tylu, iż choć kilku pokój obiecywało, zawsze ich jeszcze zostało dosyć, aby znienacka wtargnąć i w jassyr ludzi uprowadzić. Baczność na nich być musiała nieustanną.
Nie było też niemal dnia, żeby ktoś z Krakowa do wojska na kresy ku Dzikim polom nie spieszył, lub z doniesieniem od wojsk do króla nie jechał. Szło tylko o to Wojtaszkowi, kogo wybrać miał, aby mu się zwierzył.
Wedle myśli swej, lutnista życzył węgra, bo ci największe mieli zachowanie u króla, a żaden z nich nie miał powodu Zborowskich oszczędzać; gdy między polakami, choć przyjaznymi i wiernymi Batoremu, wielu się mogło znaleźć takich, co z różnych powodów na Zborowskich się porywać nie byli skłonni. Z wielu pańskiemi rodzinami łączyły ich dawne koligacye, które choć dziś nie wiązały już, zawsze występować nie dozwalały krwią z sobą połączonym.
Z niecierpliwością wyczekując zręczności, Wojtaszek dosiadywał w izbie i każdego przejeżdżającego nietylko postawę badał, nie dość że mu się przysłuchiwał, ale szedł do stajen orszak zobaczyć, z ludźmi pogawędzić. Wszystko to czynił tak zręcznie, od niechcenia, jak gdyby go tylko próżnowanie ku temu pobudzało.
Zaczynały już mu te czaty się przykrzeć, gdy jednego popołudnia zajechał w kilkunastu ludzi konnych, średniego wieku mężczyzna, z którego twarzy rysów łatwo było można poznać węgierskie pochodzenie. Tylu naówczas węgrów ciągle wjeżdżało do Polski i po niej się kręciło, że ten typ był łatwym do rozróżnienia. Narodowy strój węgrów, ich uzbrojenie i rzędy na konie, ułatwiały tę dyagnozę.
Wojtaszek miał oko bystre, zaraz więc w stajni obliczywszy konie, przypatrzywszy się ludziom, oceniwszy ich uzbrojenie, mógł się domyśleć, że jechał mąż jakiś znaczny, a zatem albo od króla wysłany, lub z królem w stosunkach będący.
Był to właśnie jakby zesłany dla niego człowiek, którego mógł życzyć sobie.
Z alkierza gospodyni przez szparę we drzwiach lutnista mógł się temu panu przypatrzeć. Był w istocie węgier zamożny, wesołego oblicza, niebardzo pańsko, więcej rycersko i jako urzędnik wyglądający, żywy, dobrej myśli, podśpiewujący sobie, który ani na jadło, ani na napój nie żałował i oświadczył gospodarzowi, iż choćby dalej tego dnia na Podole mógł ciągnąć, ale znalazłszy gospodę miłą, chce sobie u niego spocząć.
Rozumie się, że ormianin nie miał nic przeciwko temu.
Z mowy cudzoziemca łamanej, bo się polszczyzną, łaciną i niemczyzną sztukował, zmiarkował Wojtaszek, że nie od dziś musi być w Polsce, a co zatem szło, że zapewne przybył z królem i do jego dworu wojskowego lub cywilnego należał.
Tak długo wyczekawszy się na zręczność, lirnik postanowił spróbować szczęścia. Wdział na siebie ostatnie już włoskie ubranie czyste i wytworne, wziął lutnię od niechcenia w rękę, i jak gdyby wcale o gościu nie wiedząc, wszedł śmiało do izby, gdzie na ławie miejsce zająwszy, nogę na nogę założył i począł brzdąkać na cytrze i nucić piosenki.
Wszystko to było obrachowane doskonale. Biegał po strunach lutni, jak gdyby nie wiedząc sam co czyni, brzdąkając od niechcenia; śpiewał i urywał coraz nowe polskie i włoskie piosnki, ale i gra i śpiew ów były na popis wybrane, aby dały wyobrażenie wielkie słuchaczowi o talencie grajka i śpiewaka.
Szło o to, czy ten, przed którym się tak wdzięczył, miał znajomość rzeczy i w niej upodobanie. Od tego zależało wszystko.
Podróżnym, o którym mowa, był ów Cobar, co królowi na łowach towarzyszył, młody przyboczny Stefana węgier, razem z towarzyszem swym Zybergiem używany ciągle do poufnych posłannictw, a właśnie teraz wyprawiony na Podole do tych wojsk, które się tam przeciwko tatarom zbierały, z rozkazami.
Szczęściem dla Wojtaszka osobliwem, Cobar nietylko lubił muzykę, ale na niej się znał dobrze, a był znużony, znudzony, więc na pierwszy dźwięk lutni obudził się, ożywił, a posłyszawszy urywek śpiewu, stanął zachwycony.
Chociaż Wojtaszek ze spuszczoną głową wcale się na niego patrzeć nie zdawał, najmniejszy ruch i oznaka wrażenia baczności jego nie uszły. Dodały mu one śmiałości, z powagą pewnego siebie kunsztmistrza rozsiadł się wygodnie, położył lutnię, ziewnął, wziął ją napowrót, począł strun próbować i palców, dokazywać sztuk różnych, i ciągle udając, że Cobara ani widzi, ani o nim wie, dla samego siebie począł nucić.
Mówiliśmy jak pięknie, gdy chciał, śpiewał, jak głosem i wyrazem pieśni umiał trafiać do serca — więc tu, gdy szło o los własny, gdy potrzeba było wywrzeć wrażenie, zachwycić, ująć sobie słuchacza, zażył całej swej umiejętności.
Cobar jak przykuty w tem miejscu gdzie go pieśń zastała stał, poruszyć się nie śmiejąc.
Wojtaszek opiewał serca swojego tęsknice w bardzo wdzięcznej kanconie, którą sam był nieosobliwie z włoskiego przepolszczył. Wiersz był słaby, ale muzyka prześliczna, a głos i wykonanie zachwycające.
Gdy już tę strunę poruszył, zażądał drugiej popróbować; lutnię otarł, włosy utrefione poprawił i od niechcenia znowu, wesołą a swawolną jakąś piosenkę dobył z piersi.
Dwa te śpiewy stanowiły sprzeczność, różniły się od siebie nadzwyczajnie, ale to podnosiło wrażenie, jakie czyniły. Cobar, który czasem na dworze króla słyszał lutnistów tych tuzinkowych, którzy trzymani byli dla formy i dla gości, a wcale się nie mogli pochwalić, aby celowali talentami, spragniony czegoś lepszego, niesłychanie był rad trafunkowi.
Obawiając się, aby mu nie uszedł grajek i pieśniarz, z którego pomocą mógł bardzo przyjemnie wieczór przepędzić, zbliżył się do niego i pozdrowiwszy, chwalić począł talent jego.
Skromnie, milcząco przyjął te pochwały Wojtaszek i śmielej tylko popisywał się dalej, nie skąpiąc głosu, ni palców. Cobar też pochwał nie skąpił, usiadł naprzeciwko i dawał znaki nadzwyczajnego śpiewem rozradowania.
Przyniósł mu wina przedniego kubek, który Wojtaszek przyjął.
Zwolna zawiązała się rozmowa.
— Takiego lutnisty tu w Polsce i ze świecą szukając, nieznaleźć — odezwał się węgier — jakże to może być, abyś waćpan nie miał miejsca stałego i tak się błąkał?
— Przepraszam miłość waszą — odparł Wojtaszek — ja bo niby miejsce przy pewnym dworze mam, i tylko teraz chwilowo...
— U kogóż w. mość jesteś? kto jest tak szczęśliwy, iż tak doskonałego pozyskał sobie lutnistę?
— Zostaję przy panu Samuelu Zborowskim — odparł wyraziście Wojtaszek.
Dosyć było Cobarowi usłyszeć to imię, aby mu muzyka i śpiewak z głowy precz poszły, a sprawa pańska zapukała do serca. Trafiała się doskonała zręczność wybadania sługi Zborowskich, właśnie pod ten czas, gdy najwięcej mówiono o ich zamiarach, o knowaniach, a podróż Samuela na Niż dała powód do pogłoski, że on się tam miał hetmanem ogłosić.
Wcale się Cobar nie spodziewał na kogo miał trafić, a śpiewak mu się wydał doskonałym do tego, aby z niego co zechce wyciągnął.
Nie pokazał, ażeby go to nazwisko miało poruszyć.
— Pan Samuel? — odparł — a gdzież on się teraz znajduje... powiadano, że go tu w kraju nie było?
— Nie było go, ale powrócił — rzekł Wojtaszek. — Niedaleko nawet ztąd jest w gościnie.
Węgier głową potrząsnął.
— Toć pewno niedarmo — rzekł — kręci się tu, bo o tatarzech słychać, ino ich nie widać... nikt tu teraz bezpiecznym nie jest.
Zagajona w ten sposób rozmowa, gdy odrazu bez przygotowania padła na pana Samuela, Wojtaszek nie miał czasu się rozmyśleć co pocznie, będzie-li udawał wiernego sługę, czy odrazu z serca zrzuciwszy brzemię, ma się przyznać Cobarowi ze swą nienawiścią, ucieczką... i położenie mu swoje odkryć jawnie.
Węgier czekając na odpowiedź, gdy się zbliżył do lutnisty, spotkał jego oczy wlepione w siebie i taki wyraz walki na twarzy, iż łatwo mógł wnieść, że śpiewak wahał się odkryć, a miał coś do odkrycia.
Powtórzył więc zapytanie:
— A no! mówcie śmiało, co tu pan Samuel porabia? Bo juści chyba z tatarami nie trzyma...
Wojtaszkowi serce w piersi zakołatało — albo teraz, lub nigdy — rzekł w sobie — dawno rzecz postanowiona.
Nie ma co go oszczędzać, zbója tego i zdrajcę! Niech za to pokutuje, co przez całe życie broił.
Mam go żałować? Albo on mnie się kiedy litował?





VII.

Wstał z ławy Wojtaszek i choć już mocne postanowienie miał, potem mu się czoło okryło, głos zadrżał w piersi, gdy mówić zaczął.
— Sługą jestem Zborowskiego — rzekł — ale i mnie już nadojadło patrzeć i słuchać, co się tam u niego i z nim dzieje. Mówicie, że z tatary nie ma zmowy? a kto może za to ręczyć? Onby z djabłem sojusz zawarł, żeby mu do tego pomógł, co on chce.
Cobar uszy nastawił i zbliżył się.
— A czegóż to on tak chce? — zapytał.
— Albo to wy i cały świat o tem nie wie? — zawołał uśmiechając się złośliwie Wojtaszek i zamilkł.
A po chwili zamruczał.
— Oj! knują się tam, knują i kują u pp. Zborowskich niedobre rzeczy!!
Ciężko mu przychodziło tak odrazu ze wszystkiem się wygadać, może też obrachował, że nie zawadzi się podrożyć i począł śpiewać.
Cobar wysłuchawszy jednej strofy piosenki, przerwał niecierpliwy czegoś się więcej dowiedzieć.
— Jak mi Bóg miły — zawołał — żal was dla Zborowskich! Wybyście łatwo mogli doskonałe miejsce znaleźć na królewskim dworze. Głos macie śliczny, a i muzykant z was niepośledni.
— Ja bo od dzieciństwa się w tem ćwiczę — rzekł Wojtaszek — alem się popadł w takie ręce, że z nich się wyzwolić trudno.
Węgier coraz bardziej uradowany, nie rzucając już tej zdobyczy, nalał mu coprędzej kubek wina, przepił do niego, dobył czerwony złoty węgierski z kieszeni i wsunąwszy mu w rękę, znowu rozmowę ostrożną zawiązał o Samuelu.
Wojtaszek pił i coraz się bardziej ośmielał. Po dwu kubkach pierwszych wprędce trzeci znalazł się pełnym, a węgier począł mówić, próbując lutnistę.
— Ja tam nie wiem, co o Zborowskich trzymać, a szczególniej o waszym panu Samuelu. Ma nieprzyjaciół, żgają na niego, że na króla nastaje, że mu jest wrogiem, a to wszystko przez kanclerza.
Gdyby p. Samuel zamiast wojnę prowadzić z Zamojskim, udał się śmiało pod opiekę króla, przeciw niemu, lepiejby na tem wyszedł pewnie.
Spoglądał mówiąc to na Wojtaszka, który wciąż pot ocierając z czoła, wzdychając, jakby się męczył i z sobą walczył, po słówku z ust dobywał.
Wreszcie dobrawszy chwilę, gdy Cobar się zatrzymał nieco, jakby czekał na odpowiedź, coraz to wyraźniej począł się zdradzać z tem, co myślał.
— Miłościwy panie — odezwał się do Cobara — ciężka to rzecz sługą być, gdy to co pan czyni, człekowi na sumieniu cięży, a tu nie wiedzieć co wybierać, albo zdrajcą być, albo drugich, niewinnych na zdradę narazić.
Chciałoby mi się to z onej służby uwolnić z czystem sumieniem.
— A nie jestżeś człek wolny? — spytał węgier.
— I owszem, jestem nim — rzekł Wojtaszek — ale lat tyle wisząc przy dworze, człek się przywiązał, a dłużej na żaden tu sposób nie można trwać, bo uszy więdną słuchać, zgroza bierze patrzeć co tam radzą i do czego się sposobią.
A! nie! nie! bodaj z głodu mrzeć, a dłużej na tej służbie trwać nie myślę! — dokończył.
Węgrowi gdy się tak szczęśliwie powiodło, co, prawdę rzekłszy, więcej winu obficie nalewanemu przypisywał, niż własnej zręczności w badaniu, nie chciał zaniedbać tak dziwnie pochwyconego wątku.
Posadził tedy na ławie obok siebie Wojtaszka, parę pieśni mu jeszcze dał odśpiewać, raczył go ciągle węgierskiem winem, i w końcu zupełnie podchmielił.
Lutnista się całkiem otworzył przed nim.
— Ja o wszystkiem wiem — rzekł — na wszystko patrzyłem, słuchałem... nie miał dla mnie tajemnic p. Samuel, mogę wskazać, co oni z bratem Krzychnikiem knują... ale głowę mi za to wezmą, gdy mieć obrońcy nie będę!
— Jakto! nie będziesz miał obrońcy? — krzyknął Cobar — ale ja ci słowo daję, król weźmie na dwór, da ci miejsce u siebie, między swymi cytrzystami. Ja w tem! Włos ci z głowy nie spadnie, tylko trzeba, żebyś otwartym był, powiedział wszystko, wskazał, aby można winowajców ścigać, a króla od ich zbrodniczych zamachów uchronić.
Wojtaszek już dobrze podpiły, uderzył się w piersi.
— Jak Bóg miły! Powiem wszystko, odkryję! — zawołał — byleście się mną zaopiekowali. Dosyć już gorzkiego ich chleba jadłem.
Miał w istocie ochotę wielką wynurzać się i opowiadać zaraz, ale językiem już nie władał, bełkotał, i nietylko śpiewać, ale mówić nie mógł. Po pijanemu zeznanie na nicby się było nie przydało, Cobar to zaraz rozważył.
Wprawdzie jechać miał nazajutrz w dalszą drogę, ale sprawa była zbyt wielkiej wagi, ażeby dla niej nie opóźnić się bodaj. Szło o życie króla, z czem się nie taił Wojtaszek. Każde słowo miało znaczenie ogromne. Musiał wybadać tego przez opatrzność mu nastręczonego śpiewaka, dobyć z niego co tylko wiedział.
Dokonanie, rad nie rad, węgier musiał do dnia następnego odłożyć, a tu znowu na myśl przychodziło, że Wojtaszek wytrzeźwiwszy się ulęknąć może zemsty Samuela, ujść mu z rąk, zmienić usposobienie.
Począł więc od tego, iż go ujął sobie najuroczystszem przyrzeczeniem jurgieltu, miłości króla i opieki, bezpieczeństwa na wszelki raz, byle mu, nic nie tając, odkrył co tylko wiedział i słyszał.
— Dobrze — rzekł Wojtaszek zmęczony i napojem zwyciężony — ale miłościwy panie, po tym winie, com je wypił, chyba nie dziś myśli zbiorę i potrafię całą sprawę wyłuszczyć. Więc jutro...
— Jutro! — podchwycił niespokojny Cobar — no, cóż robić, niechaj będzie jutro, tylko że ja tyle mam ważnych rzeczy na głowie, gotówem zapomnieć. Wiesz co...
Tu dobył pugilaresu i ołówka z kieszeni. — Mam zwyczaj zapisywać naprzód, co którego dnia jest do zrobienia; zanotuj mi tu, że jutro o Zborowskich co wiesz, masz mi wszystko porządnie opowiedzieć.
Wojtaszek się bynajmniej nie zawahał i najwyraźniej się rozpisał, że jutro o zamiarach pp. Zborowskich przeciwko królowi szeroko i dokładnie Cobara uwiadomi.
Notatkę do kieszeni schowawszy węgier, z miną niby obojętną, kazał słudze swojemu odprowadzić do jego izby lutnistę, rozebrać go i położyć, a sam drżąc z niepokoju i niecierpliwości, pozostał w izbie dla przygotowania się na jutro.
Znając już potroszę ptaszka, którego przyłapał, Cobar wiedział, co miał czynić, aby rzecz do dobrego doprowadzić końca. Nie wątpił, że król i Zamojski bardzo mu za to odkrycie wdzięcznymi będą.
Ponieważ Zyberg nazajutrz czekał na towarzysza, z nim mając ciągnąć dalej, ażeby go to opóźnienie w pochodzie nie strzymało, siadł naprzód listy pisać, donosząc Zybergowi, aby dalej szedł sam w imię Boże, gdyż jemu się tu zręczność nadawała jedyna wykrycia zamachów przeciwko królowi, której zaniechać na żaden sposób nie godziło się.
Z listem tym natychmiast gońca umyślnego wyprawił.
Przywołać potem kazał kucharza swego i zalecił mu, aby nazajutrz rano wytworne sporządził śniadanie, postarał się o małmazyę, o wina, o przyprawy, i wyprawił bankiet, na jaki się tylko mógł zdobyć.
Nie dosyć na tem, bojąc się, aby to śniadanie nie starczyło na dosyć długo, zwołał jeszcze gospodarza i przykazał mu zosobna, także co mógł najsmaczniejszego przyprawić, nie zważając na to, co kucharz warzyć będzie.
— Nie pytaj mnie, na co się to wszystko zdało — rzekł — rób co każę, zapłacę jak należy, bez targu. Wolnoć mi fantazyę mieć jako i drugim.
Rachował na to, z czem się mu Wojtaszek po pijanemu wygadał, że był wygłodzony, zbiedzony długą włóczęgą, i że dobre jadło, dobre wino, doda mu odwagi i usta otworzy.
Cobar daleko więcej kunsztu zażywał biorąc się do lutnisty, niż go tu było potrzeba, bo Wojtaszek i dla zemsty i dla chęci podźwignięcia się na wszystko już był gotów i ani myślał się cofać.
Węgier ledwie z niecierpliwości usnąwszy nieco nadedniem, rychło wstał, czekając na Wojtaszka, który kamiennym snem po winie spał bardzo długo i nierychło, blady, zmęczony, strwożony ukazał się Cobarowi, już na niego oczekującemu w izbie u zastawionego suto stołu. Ptasiego mleka tylko brakło.
Węgier komedyę odegrywał tę, że mu nadzwyczaj było pilno, że musiał zaraz dalej ciągnąć. Dla niepoznaki nawet część swych ludzi i wozów wyprawił niby przodem, przykazawszy im, aby w miejscu naznaczonem czekali, a sam do stołu zasiadł z Wojtaszkiem.
Zaczęło się od traktamentu własnego, kucharza węgra... i już się ten zbliżał do końca, gdy ormianin gospodarz wszedł, żaląc się, że on też nie wiedząc o niczem, śniadanie pańskie sporządził, że jemu prawo przysługiwało swych gości żywić.
— A! bodajcież, bodajcie! — zerwał się węgier. — Ja czasu nie mam! po co mi to twoje śniadanie, my go jeść nie będziemy.
Wtem, jakby się rozmyślił nagle, spojrzawszy na Wojtaszka.
— Ha! pal cię djabli — zawołał — kiedy już gotowe coś miał dać, przynosić każ a żywo. Szkoda wyrzucać za okno.
— Po pieczeni palce sobie oblizywać będziecie! — rzekł ormianin.
Nanowo tedy siedli jeść, przyczem Cobar nie przestając, nalewał.
Wśród jedzenia i popijania zażądał pieśni węgier; Wojtaszek począł najlepszym swym głosem nucić, że w istocie słuchać było czego.
— Wam bo nie gdzieindziej, tylko u króla na pokojach pieśni zawodzić — wykrzyknął zachwycony węgier, i dobywszy mieszka, kilka węgierskich dukatów na przypieczętowanie słów swoich mu ofiarował.
Wojtaszkowi dusza się radowała.
— Miłościwy panie! — zawołał — alem ja na usługi króla gotów całem sercem... ino rozkazujcie, jam wasz...
Tymczasem o wczorajszem ani słowa, jakby Cobar zapomniał o tem i nie myślał.
— Daję wam słowo — rzekł — miejsce przy dworze z jurgieltem jakbyście w ręku mieli. Ale mnie pilno! Jechać muszę! Godzina późna! Wołać gospodarza... Dawaj rachunek zbójco!
Rachunek tedy z ormianinem czynić mając, sięgnął Cobar do kieszeni, pugilaresik wczorajszy dobył i począł go przeglądać.
— Ach! — zawołał nagle, ukazując Wojtaszkowi jego notatkę. — Na śmierć o tem zapomniałem... Czytajże coś mi to wczoraj tu napisał... hę? Miałeś mi jakąś historyę o Zborowskich opowiedzieć, dla króla JMci ważną?
Tego Wojtaszkowi potrzeba było, czekał tylko i trwożył się, czy Cobar nie puści sprawy w zapomnienie.
— Gotówem — odparł natychmiast — gotówem słowa dotrzymać, ale miłościwy panie, ni mniej ni więcej, ja głowę moją ważę, bo z panem Samuelem sprawa a z szatanem lub oprawcą, wszystko jedno. Nie gubcie mnie, jeżeli nie macie mocy ani uczynić co mi obiecujecie, ani mnie od okrutnej pomsty obronić.
Widzę ja wprawdzie, że możnym jesteście, ale mało na tem... nie wiem, czy do króla przystęp macie i czy mi wyrobicie coście przyrzekli.
— Masz na to rękę moją — odparł Cobar. — Słuszna rzecz, że się ladakomu nie chcecie zwierzyć. Ja się zowię Cobar, mogliście słyszeć o mnie, bo przy osobie króla stoję, mam jego zaufanie i teraz oto z panem Zybergiem do wojska na Podole jestem wysłany.
Ufa mi pan mój, możesz i ty mnie zawierzyć! Mów śmiało, ale prawdę, ja za łaskę królewską ci ręczę, bo jak srogim jest nieprzyjaciołom swoim, tak dla wiernych umie być łaskawym.
Wojtaszek w ramię go pocałował.
— Miłościwy panie — odparł — nic wam nie zataję. Panowie Zborowscy, szczególnie dwaj, dawny pan mój Samuel i pan podczaszy Krzychnik, naposiedli się, aby króla trucizną zgładzić, a hetmanowi zasadzkę gotują, z której żyw nie wynijdzie. Każdy jego krok śledzą i wiedzą... Ale to co ja na wiatr mówię, azali mnie małemu człeku uwierzycie, rzecz dla was wątpliwa będzie zawsze, a ja chcę pokazać czarno na białem, dowodnie, że niedarmo mówię to przeciwko nim.
— Jakim sposobem — przerwał Cobar zdumiony.
— Listy wam wykradnę i przyniosę, które pan Krzychnik do Samuela pisywał i pisze — rzekł Wojtaszek. — W listach tych wszystko stoi... będziecie je widzieli in originali, gdzie i o truciznie mowa i o obmyślonej napaści.
Zdumiał się nadzwyczajnie węgier, ale zarazem uradował.
— Jakim sposobem myślicie dostać tych listów? — zapytał.
— Będę głowę ważył — odparł Wojtaszek — bo sądzę, że przecie mnie za to nie opuścicie i nie wydacie oprawcy. Wprost pojadę ztąd gdzie wiem że listy są i da-li Bóg, to je pochwycę i przywiozę.
Pot mu z czoła spływał, gdy to mówił.
— Jeśli się pan Samuel zawczasu opatrzy — dodał — żem listy skradł i pogoni za mną, wy listów pozbędziecie a ja życia, bo jemu człowieka zabić jak drugiemu wróbla.
— Cóż więc chcesz? — zapytał Cobar.
— Pojadę sam — odparł Wojtaszek — bo inaczej nie może być. Zastanę go, czy nie, listy tam są. Może mnie jakich godzin kilka strzyma, ale w powrocie trzeba, abym miał o kogo się oprzeć, bo uchowaj Boże... nagna mnie...
Nie dokończył lutnista.
— Koni pięć albo sześć — rzekł węgier, namyśliwszy się — mogą ci towarzyszyć. Dam ludzi najlepszych, pokierujesz nimi jako sam chcesz, ale nie baw się, bo ja też czasu nie mam, a to sprawa taka, że jej na półmiski rozkładać niezdrowo.
— Będziecie czekali we Lwowie? — zapytał Wojtaszek.
— Co robić! muszę — rzekł Cobar. — Gdy o życie króla idzie, wszystkie inne sprawy, by najpilniejsze, na bok muszą ustąpić. Jedź a powracaj...
Węgrowi się niebardzo może chciało na Zyberga dowództwa zdawać i zamiast na wojnę iść, siedzieć bezczynnemu w gospodzie, lecz rzecz była, jak naówczas mówiono, gardłowa.
Wojtaszek mało czasu miał do rozmyślenia się, wiedział z doświadczenia jedno, iż Samuel go potrzebował, im dłużej był pozbawiony, tem więcej za nim tęsknił i do łaski zawsze, nałajawszy i nagroziwszy, przypuścić był gotów. Na to więc rachował napewno.
Nie mógł przypuścić, aby mu w duszy czytał pragnienie zemsty i na pół już dokonaną zdradę. Sumienie bynajmniej lutniście nie dokuczało. Wyliczał wszystkie męczarnie, jakie ponosił od dzieciństwa, znęcania się, szyderstwa; wiedział o wszystkich zbrodniach swego pana i wyobrażał sobie, iż go Pan Bóg za narzędzie kary wybrał sobie.
Jeśli go na chwilę litość objęła, wnet sobie przypominał co cierpiał.
— Nie daruję — powtarzał — niech łotr i zbój ginie...
Ojciec pięknej Anusi! — śmiał się gorzko — a tak? A ona lepsza od niego? Onaby mnie na pal dała wbić i chodziła patrzeć, śmiejąc się jak będę konał, alboby za żebro na haku powiesić kazała i napawała się jękiem, wołając, abym śpiewał! Znam ci ją i wiem co się w jej sercu dzieje. Nie przebaczy mi nigdy, żem ją nocką napadłszy, wyściskał, a obronić mi się nie mogła, a skarżyć się wstydziła.
Teraz mi w oczy pojrzeć nie śmie, gdy ja jej śmiało patrzę.
Jaszczurka! A wprzódy mnie tym wzrokiem wabiła i kłamała... a płakała, gdym śpiewał.
Tyle razy już Wojtaszek z panem zrywał i godził się, zbity z pod jego obcasów kutych wychodził poraniony, a potem do łask powracał. Zdawało mu się, że i teraz gdy się pokaże, ukorzy, do nóg schyli, zaśpiewa, wszystko znów pójdzie w zapomnienie.
Szło tylko o to, jak zastanie Samuela... na pijaństwie, czy na pokucie; na zgryzotach, czy szalejącego. Z dwojga wolał go przy stole i po pijanemu widzieć, niż z sumieniem się borykającego.
Nie wiedział nawet, czy był w Białym Kamieniu. Gdyby go nie zastał, mógł Boksicki lub inny który zasadzić go do czabanki.
Na pół drogi porzuciwszy swoich towarzyszów, których w małej gospodzie pod lasem umieścił, polecając im, aby konie mieli każdego czasu gotowe, i gdyby przybył, zaraz z nim dalej pędzić mogli, sam Wojtaszek pod wieczór, umyślnie się opóźnił do dworu.
Pomyślał sobie, że najbezpieczniej może będzie podkraść się niepostrzeżonemu. Wczęstokole[7], który otaczał dwór, znał miejsca, gdzie koły wyjąć było łatwo i wcisnąć się do środka. Mógł więc, bo psy na niego ujadać nie ważyły się, pocichu pode dwór się wkraść, do Motruny do okna zapukać i u niej się ukryć. Ona mu usłużyć musiała, tego był pewnym.
Tak i uczynił. Konia spętanego puścił na łączce, siodło i rząd przychował w dole, o którym wiedział, że go tylko lisy znały, a sam już o gęstym zmroku znalazł się pod opasującym dwór częstokołem.
W domostwie jasno było i gwarno, co dowodziło pana w domu, a o tej godzinie gwar znaczył, że u stołu pił i zabawiał się. Wszystko się tam naówczas około niego skupiało, mógł więc Wojtaszek próbować pójść pod okno, dobrze sobie znane, Motrunki.
Tu także światełko płonęło.
Miał z nią znak dawniej umówiony, że trzy razy po dwa pukał. W okiennice więc, zbliżywszy się, zaczął wedle zwyczaju stukać.
Wewnątrz nic się długo nie odzywało. Powtórzył drugi i trzeci raz pukanie. Zaszeleściało coś trwożliwie, otworzyło się okno. Blada, wynędzniała schorzałej Motrunki twarz, obwinięta rąbkiem, wyjrzała.
Wojtaszek dał znak, aby wyszła.
W chwilę potem siedzieli razem pod szopką pustą; dziewczyna zapłakana ze strachu, Wojtaszek zły i niecierpliwy. Chciał naprzód wiedzieć, co się z panem działo i czy mógł się mu na oczy pokazać.
— Broń cię Boże, jeżeli życie miłe — odpowiedziała Motrunka — samam słyszała, gdy niedawno jeszcze powtarzał: Siłam mu przebaczał, a no przebrał miarę. Dostanę-li go, skórę z niego zedrzeć każę żywcem, końmi go dam roztargać. Jak zginie, to mi ten jego śpiew przestanie dokuczać, który mi w uszach brzmi, chodzi za mną, we dnie i w nocy nie daje mi spoczynku.
Wojtaszek się zadumał.
— Mało to on razy się tak odgrażał? — odparł — przeciem dotąd żyw.
Dziewczyna mu się na szyję rzuciła, błagając, aby nie próbował. Opowiadała, że teraz Samuel po całych dniach chodził struty, sam do siebie mówiąc, pięścią w piersi się tłukąc, pod czas włosy sobie rwąc z głowy.
— A no, przecież biesiaduje i słychać z biesiadnej izby śmiechy i wrzawę, jak za najlepszych czasów — przerwał Wojtaszek.
— Boksicki z innymi próbują go czemś zabawić — odparła Motrunka — przebrali włocha księdza za kobietę i dziwy z nią dokazują, alem widziała przez drzwi, że siedzi rękami sobie twarz zasłoniwszy i ani patrzy, ani słucha. Wara teraz temu, na kogo się porwie, bo mu kości pogruchocze.
Zadumał się Wojtaszek. Chciał właśnie nagle się ukazać w takiej chwili zatęsknienia, ale dziewczyna mu się do nóg rzuciła, prosząc, aby poczekał do jutra.
Gdzie się było przechować do rana?
Wojtaszek nie miał, oprócz niej, żywej duszy sobie przyjaźnej we dworze, i wiedział, że każdyby był rad go zgubić. Nikomu więc się zwierzyć, nikogo o pomoc prosić nie mógł, a gdyby go kto postrzegł, był pewnym, że natychmiast wyda, dodając jeszcze, iż zasadzkę zamierzał na Samuela.
Niebezpieczeństwo było wielkie, bo i około pięknej Motrunki kręciło się dużo dworaków, zazdroszcząc sobie i każdy jej krok podpatrując, mogli szukając jej trafić na Wojtaszka.
Noc nadchodziła, a w izbie jadalnej ciągle jeszcze taż sama panowała wrzawa. Wojtaszkowi nie chodziło o to, aby się do Samuela dostał, byle mógł przekraść się do tej szuflady, w której papiery składał, i gdzie się na pewno spodziewał znaleźć listy Krzychnika.
Stół, w którym ona była, stał w sypialni Samuela, nieopodal od jego łoża. Jeden był tylko sposób wykradzenia pism tych — albo pod niebytność Zborowskiego, lub gdy spał. Sen miał Samuel twardy, i rzadko go nawet światło i hałas mógł obudzić, gdy raz oczy zamknął. Lecz potrzeba było odwagi niezwykłej, aby korzystać z takiej chwili, przyczem światło było koniecznie potrzebne, bo papierów leżało dosyć, a wszystkich z sobą zabierać nie mógł Wojtaszek.
Nazajutrz, mówiła Motrunka, zapowiedziane były łowy z sieciami, i do dnia wszyscy na nie mieli wyciągnąć. Czekać na to? Wojtaszkowi pilno było, bo Cobarowi ludzie i on sam wyglądali jego powrotu.
Wstał nagle lutnista, nie zważając na obejmującą go rękami i usiłującą wstrzymać dziewczynę, pomyślał małą chwilę i odepchnąwszy ją, śmiałym krokiem wprost poszedł ku drzwiom jadalni, otworzył je nagle i stanął wprost naprzeciwko Samuela.
Wszyscy, którzy go spostrzegli, wiedząc o strasznym pańskim gniewie, krzyknęli ze zdziwienia i przestrachu. Zborowski posłyszawszy krzyk podniósł głowę... zobaczył stojącego Wojtaszka i osłupiał.
Stół biesiadny osobliwy widok przedstawiał. Główną przy nim rolę odegrywał stary, napiły mocno, śmiejący się głupkowato włoch, mnich przebrany za kobietę, z głową zawiązaną namitką, na której wianuszek nałożono, łącząc z sobą dwa godła zupełnie różne: dziewiczą wiązankę kwiatów i zamężnych niewiast zasłonę. Dokoła mnicha, który wykrzywiał usta i wdzięczył się do otaczających, stała młodzież, skubiąc go, oblewając, szturgając i nie dając pokoju.
Przy stole Anusi dawno nie było. Dworzanie i czeladź, a nawet proste hajduki zmięszani razem, jak lalką bawili się tą maszkarą, a śmiechy rozlegały dokoła.
Na stole opróżnionych dzbanów, powywracanych kubków, porozlewanego wina i miodu, opróżnionych mis siła stało w wielkim nieładzie.
Samuel zobaczywszy Wojtaszka, chociaż u boku ani noża ani szabli nie miał, bo siedział rozpasany i upojony, porwał się oburącz naprzód szukając żelaza. Wstał, zachwiał się na nogach i padł na siedzenie, gdy tymczasem dwór jego od przebranego mnicha cały się rzucił ku drzwiom na Wojtaszka i objął go kołem.
Jakiś czas oczyma mierzyli się pan i sługa. Zborowskiemu usta drgały, oczy czarne zataczały się groźno, to na śpiewaku spoczywając, to odwracając od niego ze wstrętem. Walczył z sobą co począć ma i na ustach błąkał się już rozkaz.
— Wziąć go i w dyby zakuć.
Ale ani Samuel sam, ani nikt nigdy nie mógł przewidzieć co on pocznie, tak zmienne uczucia z kolei nad nim panowały, a najsilniejsze brało przewagę.
W chwili, gdy wyrzec miał — zakuć go w dyby, a ten wyrok byłby go rozjuszył i poprowadził dalej aż do śmierci wyroku może, Wojtaszek się poruszył, przebił przez tłum, zaszedł z boku i tu miejsce zabrawszy, głosem śmiałym i donośnym zanucił ulubioną Samkowi pieśń, której on słuchając zawsze płakał.

O! wy moje lata młode!

Zborowski pobladł i widać było, jak w nim zburzone namiętności, nagle jak podcięte, ustąpiły rozrzewnieniu. I to się przyczyniło do wrażenia, że pieśń ta dawno w nim grała, a słyszeć jej nie mógł. Jak złamany pochylił się Samuel, a ośmielony lutnista głos coraz podnosząc, strojąc go na najczulszą nutę, nietylko pana, ale wszystkich słuchaczów oczarował.
Ci co go niedawno rozszarpać chcieli i gotowi się byli rzucić na niego, stali wstydząc się tego co doznawali. Spuszczone głowy widać było i ręce pozałamywane.
Zborowskiemu dwa strumienie łez rzuciły się z oczów i zaszlochał. Wszystkie wspomnienia młodości, jej nadzieje nieziszczone, zmarnowane marzenia wielkie, upadek domu, poniżenie własne, ścisnęły mu serce; o zemście nad Wojtaszkiem już ani mógł pomyśleć, zapomniał zdradę, gniew się rozlał i wypłynął ze łzami.
Lutnista śpiewał, a choć się pieśń krótka o trzech strofach skończyła, powtórzył ją jeszcze. Tymczasem dokoła co stało, patrzało na tego cudotwórcę.
Zborowski nic nie mówiąc, wysunął rękę do kubka nalanego, który stał przed nim, i choć drżała a napój się rozlewał, podał go Wojtaszkowi. Wymógł na sobie lutnista, że się nizko pokłonił. Zrozumieli wszyscy, że to było przebaczenie i zgoda, a Boksicki i inni pomyśleli, że jednak niepospolitej potrzeba było odwagi, aby w ten sposób sobie wyjednać u zagniewanego przejednanie.
Gdy nareście pieśń ta przebrzmiała, Wojtaszek nie chcąc dopuścić rozbudzenia zupełnego, zaczął drugą wesołą, miał bowiem zwyczaj tak je przeplatać. Twarze smutne się wyjaśniły i w upojonej gromadzie tu i owdzie do chóru głosy się nastrajały.
Zborowski tymczasem dał znak, aby Wojtaszkowi jeść i pić zastawiono. Nie spytał się go nawet, co przez ten czas robił, gdzie był. Pogroził mu tylko i zamruczał.
— Nie próbuj ty mnie. Prawda, uchodziło ci bezkarnie, ale u mnie jeden raz dosyć, więcej już nie będzie komu się ze mnie naśmiewać.
Nikt pewnie takiego się końca nie spodziewał, a ci co mieli się już rzucić na Wojtaszka, otoczyli go dopytując i dając mu rady, opowiadając jak pan za nim tęsknił i t. p.
Zwolna niektórzy się z izby wycofywać zaczęli, liczba biesiadników zmniejszała, a włoch mnich, który w krześle pozostał, bo się o swej sile ruszyć nie mógł, z głową zwieszoną za poręcz, z ustami otwartemi, w których czarne, popsute zęby sterczały, spał i chrapał.
Podniósł się z siedzenia swojego i p. Samuel do sypialni chcąc iść i kazał sobie rękę podać Wojtaszkowi, który go poprowadził. A jak nieraz bywało już, sam go rozebrał.
Na stole, w którym leżały listy i papiery mu potrzebne, stały świece.
Rozmarzony, drzemiący już Samuel dał się rozdziać, rzucił na pościel, potoczył oczyma po izbie, bo mu, gdy głowę na poduszkę złożył, zawróciło się w niej nagle, i wyjęknął niewyraźnie do lutnisty:
— Śpiewaj!
Wojtaszek siadł na ziemi, trochę podumał nad wyborem piosenki i natychmiast cicho, smutno, powoli nucić zaczął, właśnie jak niańka przy dziecka kolebce.
Zborowskiemu natychmiast się oczy zamknęły i zasnął.
Nikogo więcej nie było w izbie.
Można-li było zaufać snowi Samuela, nie mógł się on nagle przebudzić i otrzeźwić, jak to mu się nieraz trafiało pod silnem wrażeniem?
Wojtaszek właśnie rozmyślał nad tem. Tymczasem bardzo zręcznie głos tak mierzył, osłabiał, ażeby gdy pieśń miał dokończyć, nie dało się to prawie czuć śpiącemu.
Samuel głęboko, mocno usypiał, a lutnista siedział, to na niego, to na stół spoglądając.
Jedna chwila miała o losie Wojtaszka rozstrzygnąć — stawił życie na kartę.
Zborowski spał. Lutnista się podniósł z ziemi pocichu, spojrzał jeszcze na niego i przystąpił do stołu. Wiedział, gdzie papiery leżały. Stała zwykle u nieopatrznego pana szuflada otworem, popróbował ją otworzyć — na ten raz znalazł zamkniętą. Znając obyczaj wiedział, że klucz nie mógł być gdzieindziej jak w sukni, którą miał na sobie, a tylko co ją zrzucił. Poszedł więc przetrząsać kieszenie i znalazł go w istocie.
Trzask otwieranego zamka i odsuwanej szuflady nie obudził śpiącego, śmiało więc, przysunąwszy świecę, Wojtaszek rozpoczął pośpiesznie przetrząsać listy i cisnąć je za pazuchę.
W niedawno wrzawliwym domu panowała cisza, wszystko się zdawało usypiać... lutnista pospieszał, gdy wtem szelest się dał słyszeć podedrzwiami i podniósłszy oczy, w szparze drzwi przemkniętych spostrzegł Wojtaszek dwie czarne ogniste źrenice wlepione w siebie. Pierwszą myślą jego było rzucić się i... zamordować. Zostawując szufladę otwartą, skoczył żywo, lecz drzwi popchnąwszy, znalazł pod niemi — Motrunkę... Ochłonął natychmiast.
— Stój tu — rzekł — pilnuj, aby nikt panu snu nie przerywał, mnie kazał papierów szukać.
Zbywszy się w ten sposób dziewczęcia Wojtaszek, co żywiej powrócił do stoła, ręką drżącą począł znowu przebierać listy i ciągle się oglądając na śpiącego, który przez sen dyszał i stękał, dobił się nakoniec do dna.
Za suknią miał cały stos pochwyconych listów. Zasunął żywo nazad szufladę, zamknął ją i klucz napowrót wsunął do sukni Zborowskiego.
Rachował, że w ten sposób może się nie tak rychło dopatrzą kradzieży, aby za nim w pogoń się puścić mogli. W każdym razie czasu miał przed sobą dosyć do rana, aby na wypoczętym koniu dostać się do Cobarowych ludzi i pod ich osłoną puścić się ku Lwowu.
Zborowski się szczęściem nie przebudził, a Wojtaszek świec nawet nie pogasiwszy, bo się lękał, aby nagła ciemność nie zbudziła śpiącego, wysunął się z sypialni.
Motrunkę zastał jeszcze w progu na straży.
— Idź spać — szepnął jej — ja także padam ze zmęczenia, już dłużej nie wytrwam.
Z zuchwalstwem niesłychanem, które dotychczasowe powodzenie podniosło jeszcze, Wojtaszek wprost z sypialni pobiegł w dziedziniec, wśród ciemności łatwo znane sobie pale wyszukał, które mógł wyjąć, wysunął się z podworca i biegiem pośpieszył do konia.
Tu pierwszy go spotkał zawód. Spętanego konia w czasie niebytności jego wilki napadły i zdusiły. Miał tylko czas spojrzeć na leżącego, około którego kilka par oczów świecących w ciemnościach się snuło i piechotą musiał dalej pędzić do gospody, w której ludzi Cobarowych pozostawił.
Zabrało mu to daleko więcej czasu niż rachował i dzień się zrobił dobry, a potem słońce do góry podniosło znacznie, nim w śmierć znużony pośpiechem i trwogą dostał się do gospody.
Tu także nie mógł spoczywać ani chwili, pogoń groziła. Konia od jednego z ludzi wziąwszy, puścił się natychmiast do Lwowa, nie gościńcem, bo zawsze się obawiał, że gonić go będą, ale małymi ścieżynami przedzierając ku niemu.
Pod miastem samem, na skraju lasu postrzegł w istocie pędzących na koniach, które całe okryte pianą i potem pod razami jeźdźców wysilały się, Boksickiego i kilku hajduków. Dał im się wyminąć i zaraz po nich małemi uliczkami dostał się do ormianina gospody. Tu z siodła się zsunął na ziemię i nadchodzący śpiesznie Cobar kazał go zanieść nieprzytomnego do izby, gdzie go wodą i winem w usta wlanem otrzeźwiono.
— Masz listy? — zapytał węgier.
Wojtaszek uderzył się po piersiach śmiejąc.





VIII.

Nierychło nazajutrz pan Samuel się przebudził, a i służba jego po wczorajszej uczcie ściągała się powoli, ziewając, wielu z pozawiązywanemi głowami i plastrami, obwiniętemi rękami, bo niekażdy cało wyszedł z tej zabawy.
Rozbudzony natychmiast sobie przypomniał Wojtaszka i rozkazał go przywołać do siebie, gdy mu ranną polewkę do łóżka przynosił ulubiony Michał.
Rozbiegła się czeladź, lecz napróżno lutnisty szukano, nikt go od wczorajszego wieczora nie widział. W dawnej izbie jego nie było nawet śladu, aby w niej nogą postał.
Wszyscy byli pewni w początku, że jak inni, napiwszy się poszedł kędyś na siano i znużony odpoczywał.
Spodziewano się go zobaczyć co moment, ale czas do południa upłynął, a Wojtaszka nie było ani słychu. Leżący na łożu swem Samuel dopiero teraz spostrzegł, że na podłodze leżało kilka wyrzuconych z szuflady listów, a przez źle domkniętą w pośpiechu wyglądały papiery.
Pewnym był tego Zborowski, że nieład nie mógł być jego sprawą, tknęło go to i rzucił się zaraz do stołu. Pamiętał, że ostatni list Krzychnika leżał na wierzchu. Otwarłszy zaledwie, już się mógł roboty domyśleć... listy były do góry nogami poprzewracane tak, że najdawniejsze leżały na wierzchu. Pobieżne spojrzenie przekonało go, że najważniejszych brakło.
Zborowski nie krzyknął ale zaryczał z wściekłości, tak że w domu całym wszystko zadrżało. Pierwszy przypadł Boksicki.
Znalazł pana stojącego jeszcze u stołu i nie mogącego mówić, tak go objął gniew. Trząsł się i miotał. Wskazywał Boksickiemu papiery, ale on ruchu tego zrozumieć nie mógł.
— Bestia! zdrajca! pies ten — rozpoczął wreście Zborowski — na koń, w pogoń, łapać... porwał mi papiery. Schwytanego nie przywozić, powiesić na pierwszej sośnie. Trupa tylko widzieć chcę, żywego nigdy.
I padł na łoże, zachodząc się z tego gniewu.
Boksicki musiał rozpytać, ale ze Zborowskim mówić teraz było niepodobna. Gdy wspomniał Wojtaszka, porywała go wściekłość i usta mu się pianą okrywały. Co napadł i chwycił w rękę rwał i szarpał na kawałki.
Puściła się nakoniec pogoń nie jedna, bo wszyscy chcieli się zasłużyć panu, a nie było człowieka, któryby Wojtaszka zgubić nie pragnął. Oprócz więc Boksickiego, który zabrał najlepszych ludzi, kto tylko mógł się wyrwać, skoczył na konia i rozbiegli się tak na wszystkie strony, że chyba cudem mógł ujść lutnista.
Znaleziono na wpół rozszarpanego konia w lesie, a niedaleko od niego siodło i rząd, po których poznano, że koń Wojtaszkowy być musiał. Spodziewano się więc go dognać, ale lutnista umiał się im wymknąć, a nóg nie żałując, do Cobarowych ludzi dostał się nim pogoń do gospody dobiegła.
Co się działo tymczasem w Białym Kamieniu, tego żaden język nie wypowie.
Po niewczasie pan Samuel ręce łamał lamentując, że przebaczył, i że natychmiast zdrajcy obwiesić nie kazał. Wyrzucała mu to Anna, która z największą zajadłością przeciwko niemu instygowała.
Wszystko to przychodziło po niewczasie.
Gdy ochłonąwszy z pierwszego szału, Zborowski się wziął do przejrzenia papierów, przekonał się łatwo, że te, które mu skradzione zostały, wszystkie jego i Krzychnika obwiniały, tak dowodziły ich zamachów na króla i kanclerza, że o celu tej kradzieży powątpiewać było niepodobna.
Wszystko w ten sposób zostało zdradzone, a podczaszy mógł się spodziewać, że na mocy jego własnoręcznych pism, pochwycić go każe król i sprawę mu wytoczyć.
Samuel mógł się ucieczką salwować, podczaszemu groziło niebezpieczeństwo.
Nie było więc ani chwili do stracenia i natychmiast listy potrzeba było wyprawić z ostrzeżeniem, aby się wszyscy Zborowscy na baczeniu mieli.
Boksicki drugiego dnia powróciwszy do Kamienia, przywiózł dokładniejsze wiadomości: dowiedział się o pobycie Wojtaszka u ormianina, o przybyciu Cobara, i o tem, że gdy Wojtaszek powrócił, węgier z nim, zamiast do wojska się udać, zawrócił do króla polującego w Niepołomicach. Kusić się o odbicie lutnisty nie było można i na niewieleby się to przydało, bo listy miał Cobar w ręku, a te mocniej nad niego świadczyły.
Posłańcy Samuela do siostrzeńców Stadnickich, do Włodkowej, do braci, przybywszy z listami, poruszyli tu co żyło. Z Krakowa się dowiedziano, że Cobar tam przybył z lutnistą i że ten zaraz miejsce u króla i jurgielt otrzymał.
Spodziewał się węgier od swojego pana wdzięczności i pochwały, jakoż oboje go nie minęło, ale Batory go przyjął cale inaczej niż on myślał.
Wiedział już, że wyprawiony na Podole Cobar, nie dojechawszy do wojska i zdawszy co miał na Zyberga, powraca.
Król, nawet dla starania i pieczołowitości o swe życie, takiego wykroczenia nie przebaczał.
Tryumfujący złożył w obronie swej listy węgier i stawił lutnistę.
Król przebiegł oczyma papiery i kazał je sobie tłumaczyć.
Słuchał wyrażeń dosadnych, w nich zawartych, obojętnie prawie, choć przeciwko niemu wymierzone były.
Nareszcie, gdy się czytanie to skończyło, z którego jawnem było, że na życie Batorego czyhała trucizna, a na Zamojskiego ludzie Samuelowi i on sam, rzekł król obojętnie prawie:
— Co ty myślisz, Cobar, żeś ty mi nowinę przywiózł, o której ja nie wiedziałem? Prawda, żem dowodu nie miał w ręku, alem tak był pewnym tego co oni knują, jakbym ich podsłuchał. Znam tych ludzi... Gardła im niczem nie zapchać dumy ich nasycić niepodobna... głowy z karków postrącać potrzeba, dopiero od nich będziemy bezpieczni.
Z uśmiechem szyderskim, ale nie przywiązując do nich wielkiej wagi, król listy Zborowskich ukazał Zamojskiemu, biskupowi Myszkowskiemu, Tęczyńskim.
— Cóż tu poczynać z nimi? — wołał. — Wytoczyć im sprawę! Nie będzie ich kosztowało wyprzeć się i zaprzysiądz własnej ręki. Alboż Łaskiemu nie powiedział Samuel: — Skarż się na mnie, ja się wyprę.
Musimy ich pochwycić na uczynku, a naówczas...
Król się uśmiechnął i rzekł pogardliwie:
Mortuus canis non morderet (zdechły pies nie kąsa).
Gdy się to działo na zamku, po dworach panów Zborowskich, po domach z nimi skoligaconych rozchodziła się trwoga.
Krzychnik najmocniej zagrożony, zaledwie otrzymał wiadomość od Samuela o tem, że listy jego były w ręku króla, w godzinę potem już go na Franciszkańskiej ulicy nie było. Zbiegł pieszo naprzód do Piekar. Tu się nie czując bezpiecznym uszedł do najmłodszego ze Stadnickich, ale i tu obawiając zdrady, w małym poczcie wiernych sług natychmiast puścił się do granicy i nie odetchnął, aż ją przekroczywszy był na terytoryum cesarskiem.
Tu się pana „Rady cesarza“ nikt nie śmiał tknąć.
Marszałek listami mniej był zagrożony, ale, choć pisania unikał, i tylko to go obwiniać mogło, iż Krzychnik o nim dawał świadectwo, że tak samo myśli jak i on, wyjechał także z miasta. Bronił się jednak otwarcie, iż o niczem złem nie wiedział. Wszyscy oni teraz pośpieszyli o ratunek do Jana, z wyjątkiem Samuela, który ani mógł, ani już chciał się oczyszczać. Banicyę mając na sobie w dodatku, wiedział że mu pochwyciwszy nie przebaczą.
Najbardziej na sercu mściwem leżało, iż zdrajca się wymknąć zdołał. W listach do Stadnickich młodych zaklął na krew, która w żyłach ich płynęła, aby się starali nieodzownie, per fas czy per nefas, siłą, zdradą, w jakikolwiekbądź sposób, jakimkolwiek kosztem Wojtaszka pochwycić i jego mu dostawić.
Publicznie powtarzał Samuel z udaną krwią zimną:
— Nie będę miał spokoju, póki go nie dostanę. Pasy z niego będę darł! pasy! pasy!
Jeden ze Stadnickich, w którego żyłach istotnie żywiej Zborowskich krew płynęła, umyślnie z tem się udał do Krakowa, aby Wojtaszka pochwycić.
Cobar, jak był przyrzekł, wyrobił mu u króla zaraz miejsce lutnisty. Opieka pańska i nazwisko królewskiego nadwornego sługi, dawało mu wprawdzie bezpieczeństwo, zasłaniało go od Zborowskich, ale inne korzyści, jakich się tu spodziewał Wojtaszek, ominęły chciwego odznaczenia się i zbogacenia młodzika.
Miał król wprawdzie cytarzystów i śpiewaków, ale ci więcej dla gości i dla formy przy dworze się czepiali i cierpiani byli, niż mu potrzebni. Sam król rzadko miał ochotę rozrywać się muzyką. Najmilszą mu była, gdy w niepołomskich lasach psy ją grały. Królowa JMość miała swoich i osobno się jej dwór trzymał, a najczęściej oba one nie w jednem miejscu się znajdowały. Naostatek młody i nowy na dworze, nieznany nikomu Wojtaszek panów Zborowskich, zawczasu w starych lutnistach króla miał nieprzyjaciół. A gdy się na dworze zjawił i ze sztuką swą popisał, obudził zazdrość i niechęć ku sobie większą jeszcze.
Cobar, który go miał w swej opiece, niezawsze przy królu stał; najczęściej go Batory wysyłał to do wojska, to z rozmaitemi poufnemi poleceniami, nietylko w Polsce, ale i za granicę. Naówczas Wojtaszek zostawał sam jak palec, otoczony nieprzyjaciółmi, a zyskać sobie ludzi nie umiał.
Cierpiał więc na każdym kroku. Wyśmiewany, popychany, wcale nie dobiwszy się tego, o czem marzył.
Wiedziano za co miejsce otrzymał, jurgielt i opiekę; zwano go więc zdrajcą i imię to do niego przylgnęło tak, że nieinaczej między muzykami, jak nim go mianowano.
Mógłby to był sobie wynagrodzić łatwo, po mieście chodząc i do śpiewania się najmując przy weselach, chrzcinach, a zabawach bogatych mieszczan, ale na miasto sam się puszczać nie śmiał, bo tam łatwo było popaść w ręce panów Zborowskich, którzy więcej jeden gwałt popełnićby się nie wahali.
Musiał się więc w tych wycieczkach wystrzegać i dobrze oglądać na wszystkie strony. Stadniccy za nim krok w krok chodzili.
Sam on wiedział i czuł, że długo tu wytrwać nie potrafi i że zdrada się nie opłaciła. Do czasu jednak cierpieć musiał i milczeć.
Historya Wojtaszka stała się głośną w mieście i po kraju, ciekawych było wielu, co go widzieć i posłuchać pragnęli, ale pogardę mu okazywano; a nawet ci, co nie lubili panów Zborowskich, dla niego też wielkiej łaskawości nie mieli.
O niewiele szło, ażeby się Wojtaszek w ręce Stadnickiego, a przez niego do dawnego pana nie dostał.
Kilka miesięcy upłynęło i lutnista się nieco obył ze swem położeniem, a nawet zabezpieczył, że go Samuel nie będzie śmiał na zamku szukać i z pod boku króla porwać.
Zaczął więc chodzić swobodnie i sam jeden.
Stadnicki młody na to tylko czyhał, a podbudzała go do pilności Włodkowa, która szczególniej dawniej lutnistę lubiła, a teraz go nienawidziła.
Czeladź Stadnickiego zasadziwszy się na Wojtaszka, gdy z miasta powracał z lutnią na plecach, nucąc sobie nieopatrzny, zastąpili mu drogę.
Wąsaty, ogromny siłacz pokłonił mu się, nie puszczając go dalej. Miał z sobą w towarzystwie takich jak sam drabów sześciu.
— Czołem Wojtasiu! jak się masz! — zawołał. — Trudno cię poznać, tak na białym chlebie królewskim ciała ci przybyło.
— Daj mi pokój, nie znam cię — odparł Wojtaszek — puszczaj...
— Poczekaj mało — rzekł hajduk — a to i pamięć widać straciłeś. Jam sługa panów Stadnickich, a oni mają polecenie was, gdyby się trafiło, ująć i dostawić p. Samuelowi, boś się odchodząc zapomniał z nim pożegnać i rachunek o jurgielt pono nieskończony. Coś ci się od dawnego pana należy.
— Puszczajże — krzyknął Wojtaszek — jam królewski sługa. Jak śmiesz mnie wstrzymywać.
Wtem drab go za kołnierz pochwycił, drudzy obstąpili, ścisnęli, objęli i Wojtaszek pchany musiał iść z nimi.
Gdy się to działo prawie przed samą bramą zamkową, przechodził właśnie tamtędy Dzierżek z dwoma sługami Zamojskiego. Wszyscy oni znali Wojtaszka, który parę razy był brany na pokoje do kanclerza dla śpiewu. A że historyę jego wiedzieli, łacno się domyślili, co się święci. Dzierżek więc nie mieszkając pobiegł na zamek do dworzan króla.
Nikogo tak dalece nie obchodził lutnista, ale bądź co bądź, należał do dworu i pochwycenie go było zuchwalstwem karygodnem. Natychmiast więc Mroczek, który był pod ręką, wyprawiony został w pogoń z dziesięciu ludźmi, aby Wojtaszka odebrać, nimby go dalej pośpieszyli uprowadzić.
Wojtaszek ze swymi przewodnikami był zaledwie w Grodzkiej ulicy, gdy Mroczek przypadł konno.
Ci co prowadzili lutnistę, domyślając się odsieczy, chcieli się z nim skryć do kamienicy, ale nim dopadli do wrót, Mroczek już był przy nich.
— Stój, jakim prawem! To jest lutnista króla!
— Mylicie się, miłościwy panie — odparł Stadnickiego sługa — to jest wychowaniec i lutnista panów Zborowskich. Uciekł z ich domu, pochwyciwszy co do niego nie należało. Złodziej jest i my go musimy dostawić dawnemu panu do porachunku.
— Nikt go wam nie schowa do kieszeni — krzyknął rotmistrz — możecie i pozywać i dochodzić, ale tymczasem wolnego człowieka z królewskiej służby nikt nie ma prawa samowolnie chwytać.
Puszczać mi go zaraz...
Drab chciał jeszcze próbować oporu, gdy Mroczek dał znak swoim ludziom, którzy nacisnęli tak, że musieli go Stadnicczycy wypuścić.
Wojtaszek dopiero odetchnął, bo duszę już miał na ramieniu i był pewnym, że z życiem nie ujdzie.
Mroczek go natychmiast między swoich wziął i na zamek odwiózł nazad.
Ta pilność około Wojtaszka i inne pogłoski niepokojące, którym towarzyszyło złowrogie milczenie króla i Zamojskiego, Zborowskim dawały do myślenia. Nie bez przyczyny wnosili, że i hetman i król najstraszniejsi byli, gdy patrzyli zdaleka, upatrywali chwili i nawet grozić ani przestrzegać nie raczyli.
Samuel o sobie myśleć nie mógł, bo zdawało się, że nieodwołalnie był potępionym w oczach pana. Za nim wszelkie staranie było próżne, ale Krzysztofa i Andrzeja chciano uratować, a rodzina ich dalsza nie wierzyła, ażeby tak daleko zabrnęli, by ich nie można na brzeg wyciągnąć.
Udali się do kasztelana... Andrzej pojechał do niego, bo ten był najzręczniejszy, a umiał pana gnieźnieńskiego przekonać i skłonić.
Ten stał zupełnie poza szrankami, w których się obracali tacy zwolennicy cesarscy, agenci czynni Rudolfa. Andrzej przybył do niego z użaleniem i gotową powieścią.
— Spisek na naszą zgubę uknuto — mówił do niego. — Niegodziwy ten ulubieńczyk Samuela, Wojtaszek, fałszywe podrobione jakieś zawiózł listy z doskonale naśladowaną ręką Krzysztofa. W listach mowa o truciźnie, o zasadzkach, o zabójstwach.
Król zdrajcy muzykantowi dał miejsce u siebie w kapeli i milczy. Zamojski także... wiemy co to ma znaczyć.
Poczną może od Samuela, pójdą potem do Krzychnika, od niego do mnie, a gotowo się skończyć na was, panie kasztelanie, bo kto chce psa uderzyć, kij znajdzie.
Z początku kasztelan nie dowierzał, ale Andrzej z nadzwyczajną zręcznością pracował nad nim póty, aż go namówił i przekonał o tem, iż powinien jechać do Krakowa i raz się z królem stanowczo w sprawie familii rozmówić.
Kasztelan pojechał.
Nie miał tu łask szczególnych, ale miał wiarę u króla i hetmana.
Począł od tego ostatniego, lecz Zamojski, gdy zagaił zaledwie, przerwał mu tem, iż z królem o tem, nie z nim mówić trzeba.
— Ja w tej sprawie — dodał — nic przez się nie czynię i czynić nie będę.
Zatem wyrobił sobie posłuchanie u króla Jan, a wchodząc, już po twarzy pana poznał, że się domyślać musiał o co chodziło.
Z całym zapałem czującego się niewinnym człowieka, wniósł sprawę pokrzywdzonej i spotwarzonej familii swojej Jan, błagając króla, aby fałszom złośliwych nieprzyjaciół Zborowskich nie dawał wiary.
Kasztelan mówił gorąco, łzy mu nawet z oczów płynęły, unosił się, ukarzał, prosił, a ile razy spojrzał na twarz króla, aby zbadać wrażenie, nie znajdował na niej, ani litości, ani najmniejszej oznaki złagodzenia.
Prawda, że Batory w ogóle niełatwym był do zwrotu w przekonaniach, a do przebaczenia nieprzyjaciołom nieskłonnym wcale. Nie znano prawie przykładu, aby urazę osobistą darował. Sprawy jego w Polsce to usposobienie podniosły jeszcze i spotęgowały. Od elekcyi samej trwała z początku otwarta, potem tajona walka z cesarskimi partyzantami, którzy mieli stolicę swą we Wrocławiu, znanych dowódców, wyznaczone sumy i wciąż podkopywali powagę, znaczenie, trwałość rządów Batorego.
Na jednego Łaskiego, który padłszy królowi do nóg, nawrócił się szczerze i wiernie mu służył, było stu Czarnkowskich, Uchańskich, Gostomskich, Tarnowskich, którzy zajmowali miejsca w senacie, a listy wysyłali do Wiednia i stali na żołdzie cesarza.
O tem wszystkiem Batory był uwiadomiony, donoszono mu. Ani zwycięztwa, ani powodzenie w polityce wewnętrznej nie mogły nawrócić tych, co nie chcieli być nawróconymi, znajdując dogodnem czerpać ze dwóch źródeł.
Batory obchodził się z tymi przeciwnikami ze wzgardą i nie miał nad nimi litości.
Na łzy kasztelana popatrzywszy obojętnie, król poruszył ramionami.
— Nie wątpię — rzekł — o szczerości waszej, mówicie co wam mówiono, ale was tak okłamano, jak mnie oszukać chciano. Trudno się jednak łudzić, gdy dowody czarno na białem trzyma się w ręku.
— N. Panie — pochwycił kasztelan — raczcie sobie przypomnieć tego pisarza w Grodnie, który tak rękę waszą umiał naśladować, żeście wy sami podpisu jego od własnego rozpoznać nie mogli. Alboż się nie mógł znaleźć zły człowiek, który rękę braci moich naśladował dla ich zguby?
— Czekaj chwilę, kasztelanie — odparł król — uczynię cię samego sędzią.
To mówiąc wyszedł król i mało co zabawiwszy, powrócił z wiązką papierów w ręku.
Kasztelan rzucił się na nie chciwie i przepatrując, zdrętwiał... Nie było najmniejszej wątpliwości. Pieczątki, pismo, papier, wszystko się składało na to, ażeby wszelką wątpliwość usunąć.
Zrozpaczony starzec, któremu papiery z rąk wypadły, zakrył sobie oczy i nie powiedział już ani słowa.
Batory zabrał papiery i z łagodnością się odezwał:
— Widzicie, że z mej strony nie podejrzenie jest, ale pewność zupełna. Przeczytajcie listy, przekonacie się z ich treści, jak nieprzebłaganą nienawiścią pałają dla mnie. Muszę więc pilnym być, czuwać i bronić się. Uniewinnić Krzysztofa i Samuela w oczach moich nic nie zdoła.
Ostrzeżcie ich, aby się z kraju wynosili, bo ja, nie dla siebie, ale dla kraju, dla jego spokoju, nieubłaganym być muszę.
Kasztelan zabolawszy okrutnie musiał odejść z niczem i tegoż dnia przybyłemu marszałkowi oświadczył, iż Krzysztofowi nic nie pozostawało nad ucieczkę; a Samuel też, chciał-li być cały, wynosić się musiał.
— Co do was — dodał — i na was ciężą podejrzenia, ale nie tak ciężkie. Możecie się oczyścić może.
Po tej ostatniej próbie, kasztelan dotknięty głęboko postępowaniem braci, chociaż ich bronił z obowiązku, zerwał prawie z nimi stosunki.
Andrzej także stanął na boku, nie poczuwając się do winy braci i chcąc wytrwać na stanowisku. Potajemnie zaś wspomagał i radził Krzysztofowi, gotów był ratować Samuela.
Zborowscy, którzy i tak trzymali z Czarnkowskim i głównymi partyzantami Rakuszan, zbliżyli się do nich, podwoili gorliwości.
O najmniejszych rzeczach, cokolwiek się działo na dworze, między senatorami, w Polsce, w Wiedniu przez Wrocław i korespondentów był cesarz uwiadomiony. Spodziewano się tam albo na Batorego śmierci, lub jakiegoś wybuchu malkontentów, na których czele mógł stanąć cesarz, który oświadczał, że nie przestanie się starać o koronę polską i że ją mieć musi.
Po nieudałej próbie pochwycenia Wojtaszka, którego tylko przytomność umysłu Dzierżka i pośpiech Mroczka ocalił, przestraszony lutnista już się na krok z zamku nie ruszał, a i tu nie czuł się bezpiecznym. Wiedział dobrze, że pokryjomu, zręcznie go porwawszy ztąd, Zborowscyby sobie winy dowieść nie dali, a znał czem ich zemsta była.
Odgróżka ta Samuelowa: Będę z niego pasy darł! nie była próżną. Kto wie coby z nim kazał uczynić, gdyby raz miał w swojem ręku! Nauczył się teraz Wojtaszek, jak smutny los czekał zdrajcę. Pogardzano nim na zamku, zemsta czyhała poza jego murami.
Nawykły i chciwy oklasków, nie miał nawet zręczności teraz pozyskania ich i chwilowego nasycenia miłości własnej.
Całemi dniami siadywać musiał na ławie w antykamerze, czekając, azali nie zawołają na pokoje.
Najczęściej nie wzywani muzycy się potem rozchodzili, ale wszyscy inni swobodni, wysuwali się na miasto, zabawiali po browarach, zapraszani śpiewali po domach, zarabiali potroszę grosza i mogli się rozerwać. On zaś ani nosa nie śmiał wytknąć za bramę... nikt się o niego nie troszczył. Wiódł najsmutniejsze w świecie życie i w końcu musiał prosić swego opiekuna Cobara, aby mu przyszedł w pomoc radą jaką.
Węgier dotrzymawszy słowa, czuł się zupełnie zwolnionym z dalszych obowiązków względem Wojtaszka.
Ruszył ramionami, skrzywił ustami i pytał, czego ostatecznie jeszcze żądać może, otrzymawszy to, co życzył.
— Panie miłościwy — odezwał się Wojtaszek — ale ja tu umieram jak trawa w posuchę. Nie mam do kogo zagadać, wszyscy odemnie uciekają...
Zginąć tak chyba przyjdzie, nareście człowiek i lutni i śpiewu zapomni, bo tu nikt ani słucha, ani żąda muzyki.
— Na to ja ci nie poradzę — odparł Cobar. — Chcesz porzucić muzykę a zaciągnąć się do wojska? Dobrze. Zresztą radzić nie umiem — rozśmiał się — nigdy muzykiem nie byłem.
Wojtaszek próżno się zżymał i narzekał, nic nie zyskał.
Parę razy, gdy książęta niemieccy byli na zamku, a Batory nie wiedział jak ich przyjmować, wołano muzyki... Naówczas starzy tak manewrowali, aby nie dopuścić do głosu Wojtaszka, i tylko gdy razem śpiewali wszyscy, mógł się dać słyszeć. Naówczas choć się wyrywał i głos podnosił, umiano go zagłuszyć.
Po dawnem życiu targanem namiętnościami, gorączkowem ale utrzymującem w ciągłem naprężeniu wszystkie władze, Wojtaszek popadł w rodzaj odrętwiałości, która go jak rdza jadła.
Do tego męczeńskiego stanu przyczyniły się tęsknice. Tęsknił nawet za tem i za tymi, których znienawidził; przypominał sobie Biały Kamień, Złoczów, Zaborów i inne miejsca pobytu, zabawy, walki, strachy... Anusię gniewną, rozkochaną Motrunkę, a nawet pijane biesiady wrzaskliwe, w których Samuel tak był straszny.
Żałował niemal swojego kroku, za który ukarany został nie jednem cięciem, ale powolną męczarnią.
Po kilkakroć zrywał się już lutnię pochwyciwszy i swój mały węzełek, zbiedz gdzieś do Niemiec, do Czech, bodaj do Moskwy, lecz po drodze mogli go Zborowscy porwać i powiesić na pierwszej z brzegu gałęzi.
W takich rozmysłach czas mu upływał na królewskim dworze. Mógłby był mieć jakąś rozrywkę zbliżając się do dworu królowej, ale ten się składał z kobiet po większej części podżyłych lub starych, a królowa sama, jeśli nie pisała listu do Szwecyi, nie doglądała apteczki i ogródka, nie modliła się, to odpoczywała w bardzo szczupłem kółku, o śpiewie i muzyce nie myśląc.
Zawczasu już, jakby przeczuwała swój stan wdowi, chodziła w czerni cała — uśmiech prawie się nigdy nie zjawiał na jej ustach.
Tak samo było z królem zajętym wojną, łowami, polityką swą, węgrami zresztą, którymi się przeważnie otaczał, a nie szukając rozrywki żadnej, oprócz myśliwstwa.
Pracowano tu wiele, a zabawa była prawie niesłychaną rzeczą... nie czuł nikt jej potrzeby. Wyjątkową było ono wesele z maszkarami, ale i to już teraz do wspomnień należało.
Nieco może jaśniej bywało na pokojach kanclerza, i tu czasem dźwięk lutni się słyszeć dawał, ale on towarzyszył pieśni nowej Jana Kochanowskiego i musiał się posłuszny do niej nałamywać.
Nie mając co począć, a siedząc ciągle na zamku, Wojtaszek do kościoła uczęszczał, do zakrystyi zachodził i księżom usługi swe ofiarował, które były chętnie przyjęte.
Wdziewał komeżkę, a piękny głos jego w chórze wszystkich zachwycał.
Miłość własna Wojtaszka przynajmniej cokolwiek była połechtaną.
Księża, z którymi się zapoznał, nie znając jego przeszłości, słysząc głos, widząc chłopaka roztropnym, zaczęli go do stanu duchownego namawiać. Ale do tego on nie miał powołania.
Wychowany w domu, w którym religia poszanowana nie była, bo Samuel liczył się do nowatorów i za katolika nie uznawał, a w istocie żadnej nie miał wiary, Wojtaszek nauczał się drwić z obrzędów, lekceważyć duchownych i myślał naówczas z innymi, również lekkomyślnymi, że stara wiara musi zginąć...
Nie dał się więc pociągnąć, ale tymczasem do zakrystyi tak uczęszczał jak do kręglarni, dla zabawy.
Ale i ztąd go przeszłość wygnać miała.
Mówiliśmy wyżej o dwóch Dominikanach, nad którymi głośne było okrutne znęcanie się Zborowskiego, pod pozorem jakiejś na nich potwarzy, a w istocie spowodowane tem, że oni na utrzymanie żony Samuela przy wierze katolickiej wpływali.
Wojtaszek będący naówczas nieodłącznym od swego pana, patrzał na uwięzienie Dominikanów i znał ich dobrze. Oni go też pamiętać musieli, jako pomocnika swego oprawcy.
Jednego razu, gdy Wojtaszek swym zwyczajem zabierał się do śpiewania w chórze i miał komeżkę przywdziewać, ujrzał wchodzącego jednego ze dwu księży, co się ledwie z rąk Zborowskiego wyrwać potrafili, Ojca Cesława.
Dominikanin zobaczywszy go, poznał odrazu i zmarszczył się surowo.
— A ty co tu robisz w miejscu poświęcanem? — zawołał patrząc na niego.
— Należę do śpiewaków królewskich — odparł Wojtaszek — cóż za dziw, że na Wawelu w kościele śpiewam?
— Ty! do śpiewaków króla! — przerwał zgorszony Ojciec Cesław — a cóż za bezbożnik cię tu wprowadził? A oczyściłeśże się ty z tego brudu, w którym grzęzłeś po szyję razem z twoim dawnym panem?
Wojtaszek milczał, śmieszkiem nadrabiając. Tymczasem księża się katedralni zbliżyli i słuchali.
— Ma śliczny głos — odezwał się kantor, przechodząc.
— Ale zajrzyjcie mu do duszy! — ogniście krzyknął O. Cesław. — Taż to z kałuży grzechu i nieprawości wydobyta żmija!
Wszyscy księża przytomni przysłuchiwali się z nadzwyczajną ciekawością.
— Ale to śpiewak króla JMci — dodał jeden.
— Spytajcież go, czyim wprzódy był — mówił O. Cesław — a nie tykając ręką, bo się powalacie, miotłą go za próg wyrzućcie i to miejsce, po którem chodził, ogniem wypalcie, święconą wodą obmyjcie...
Milczeli wszyscy, Dominikanin nie ustawał.
— Przecież to ulubieniec Samusia Zborowskiego, łotra, co do świętych strzelał obrazów, co księży znieważał, co Wapowskiego, świętego męża jeszcze świętszej niewiasty, ubił. To jego wychowaniec, kochanek, pieszczota...
I ksiądz ze wstrętem odwrócił się od Wojtaszka, w którego rękach komeżka drżała. Wszyscy duchowni w zakrystyi zgromadzeni, ze zgrozą i jakąś niechęcią spoglądali na śpiewaka. Nikt mu jeszcze nie śmiał powiedzieć, aby sobie szedł precz, ale na wszystkich twarzach stał ten wyrok wypisany.
I Wojtaszek też go zrozumiał. Komeżkę rzucił natychmiast, kapelusik swój z piórem włoski[8] porwał do ręki, i słowa nie mówiąc, skłoniwszy się zaledwie księżom wyniósł się precz z zakrystyi, w której więcej nie postał.
Żałowano go tu dla głosu, ale niepodobna było, wiedząc kto on był i zkąd pochodził, dopuszczać do udziału w nabożeństwie.
Byli tacy, co się użalali nad losem jego i myśleli nawracać, ale Wojtaszek dumny już im nie nastręczał ku temu zręczności i kościół zdaleka obchodził.
Znowu więc powróciły godziny długie nudów i siadywania na ławie w izbie, w której wszelka służba zawołania oczekiwała, racząc się piwem i grubiańskiemi szyderstwy.
Wojtaszkowi czasem przychodziła ochota kamień sobie przywiązać do szyi i pójść do Wisły...





IV.[9]

Rok tak prawie upłynął. W położeniu pp. Zborowskich nic się nie zmieniło. Nad nimi zawsze wisiała groźba pomsty króla, bo ten nigdy nie przebaczał. Milczenie jego i cierpliwość dowodziły tylko, że pierwszej zręczności czekał, aby nieprzyjaciół pognębić. Nie mogli się oczyścić, nie śmieli żądać, aby im winy dowodzono... pozostali w tym stanie niepewności i obawy, który jest ze wszystkich najnieznośniejszym.
Lecz p. Samuel, który już później kilkakroć, wraz z Krzysztofem próbował się odzywać do kozaków, dla uzyskania u nich hetmaństwa i dokuczenia niem królowi, z Niżu otrzymał tylko wymijające, niestateczne odpowiedzi.
Przyjmowano posyłane podarki, na listy obu ich odpisywano, nawet po polsku, ale tak ogólnemi słowy, iż z nich nic wyciągnąć nie było można.
Drugi raz na Niż się puszczać nie miał ochoty Samuel, nadto jeszcze świeże było pierwszej wyprawy wspomnienie.
Krzysztof, który się też pono zawiódł na w. księciu moskiewskim i czekał napróżno od niego jurgieltu, gdy ten wymagał naprzód, aby on zarobił nań — nie kontent był i z cesarza, którego zwał się radą, ale mu nic poradzić nie umiał, aby prędzej osiągnąć tron polski.
Wiadomą tylko była wielka nań pożądliwość Rudolfa, który mówił i powtarzał ciągle, że musi koronę tę mieć. Utrzymywał też i teraz po wstąpieniu na tron Batorego całą gromadę płatnych szpiegów i pokątnych pomocników, którzy wiele obiecywali, nic nie robili, a nieustannie dopominali się pieniędzy, pod pozorem jakichś dla cesarza werbunków.
W raportach z Wrocławia opisywano na pociechę Wiednia, że Batory był żółty, chory, zmęczony, że życia długiego nie obiecywał. Z tąż samą nieżyczliwością odzywano się o królowej, o którą zresztą Rudolf, otwarcie mówił, że nie dbał. Miała ona swe wyposażenie osobne i do niczego więcej praw nie mogła sobie rościć.
Gdy Zamojski i Batory pracowali niezmordowanie około uporządkowania Polski, zabezpieczenia jej pokoju na granicach, zgotowania lepszej przyszłości, popod nimi robota podziemna kretów tych nie ustawała ani na chwilę.
Oczekiwano śmierci Batorego, jak gdyby ona wkrótce im zapewnioną była.
Nie ulega też wątpliwości, iż się ją przyśpieszyć starano i że gdyby nie pilny dozór Buccelli i innych lekarzy, ostrożność Zamojskiego, obawa i nieufność, które pobudzały do strzeżenia króla, przyśpieszonoby mu koniec ten, którego tak pragnęli sprzedani rakuskiemu. Zdawało się im, że pierwsze doświadczenie, jak opieszałość wiele popsuć może, zabezpieczy od powtórnego błędu i nauczy, jak tu szybko działać potrzeba.
Wszystko zresztą było w gotowości. Cały zastęp sprzymierzeńców liczył cesarz w Polsce i na Litwie; miał w W. Polsce Górkę, w Krakowie jednego z Tarnowskich, miał czynnego Uchańskiego, Gostomskiego wojewodę rawskiego, i na pozór ogromnie czynnego, wiele obiecującego Czarnkowskiego. Partya ta zaraz po zgonie Zygmunta Augusta sformowana, miała się czas zorganizować i ukrzepić.
Wyczekiwanie dłuższe raczej mogło osłabić i rozprządz to wojsko, niż je powiększyć i wzmocnić. Liczono już odpadki, cesarz się gniewał. Szło więc głównie o to, aby bodaj gwałtownym czynem koniec panowaniu temu położyć. Struć, zabić, byle się pozbyć. Ze wszystkich, którzy należeli do tego obozu, jedni tylko Zborowscy okazywali się najśmielsi do czynu, a z nich Samuel najpewniejszym, iż się nie cofnie.
A zatem czas i godzinę trzeba było naznaczyć, związać się słowem uroczystem i kroczyć wprost do czynu. Samuel się na to godził, Krzysztof przystawał, Andrzej się nie sprzeciwiał.
Wszystkich znudziło i wyczerpało oczekiwanie. Samuel obesłał ich, aby zjazd postanowić gdzieś na Rusi i umowę zawrzeć twardą.
W ciągu roku obawy jakiejś niespodzianki od króla osłabły. Ponieważ on się ociągał, można go było uprzedzić.
Trzej bracia naznaczyli sobie dzień zjazdu w Złoczowie. Zdawało się im, że bezkarnie dotąd kręcąc się po kraju, jakby na nich uwagi nie zwracano wcale, mogli być zapomniani. Samuel choć banita, zawsze w kilkadziesiąt do stu koni przenosił się z miejsca na miejsce, z jednego majątku do drugiego, to ku granicy, to ponad nią się snując.
Opowiadano o nim raz, że się wybiera na Wołoszczyznę, to że idzie na tatarów, to że się do Włoch wynosi a kraj opuszcza zupełnie.
Krzysztof nazywało się że bawił na Morawie, gdzie miał jakieś bajeczne posiadłości, że się znajdował u cesarza, i że go nie było w Polsce, ale w istocie prawie się z niej nie oddalał.
Naostatek Andrzej nie ukrywał się z sobą, jawnie przemieszkiwał w Krakowie, stawił się na wielu zjazdach, brał udział w naradach, tylko od dworu unikał i z kanclerzem się nierad był spotykać.
Wszyscy oni mylili się mocno, sądząc, że czy przez niedbalstwo, czy przez lekceważenie nie zwracano już na nich uwagi. Kanclerz dla samego króla, którego się głosili nieprzyjaciółmi, musiał ich pilnować, król zaś obawiał się ich więcej dla Zamojskiego.
Mroczek przez niewidzialnych swoich pomocników śledził każdy krok, wiedział o każdem poruszeniu, miał doniesienia o tem nawet, co między sobą mówili i układali.
Zjazd więc umówiony do Złoczowa także mu nie był obcym. Zabezpieczył się, aby i tam mieć kogoś, coby mu doniósł o jego skutku.
Było to w początkach kwietnia, ale wiosna, choć leniwo, już się czuć dawała i powietrze nieco ociepliło. Złoczów położony w kotlinie, na uboczu, wśród lasów i wzgórzów, w cichym kącie, zdawał się panom Zborowskim miejscem bardzo stosownem do takiego zjazdu, któryby nie nastręczał się ciekawym oczom. Tu oni mogli na stary zamek sobie zajechać pocichu, nie zwracając uwagi, przesiedzieć w nim dni parę i niepostrzeżeni się rozsypać, każdy w swoją stronę.
Łatwo się domyśleć, że pierwszy, niecierpliwy Samuel przybył tu gospodarzyć i przygotować przyjęcie dla braci. Orszak jego wedle dawnego zwyczaju, składał się z hajduków, dworzan, czeladzi i mógł nazwać doborowym, bo i ludziom i koniom nic zarzucić nie było można.
Próżnię, jaką po sobie zostawił Wojtaszek, wypełniał już inny młokos, Prokopek, który wieśniacze tylko pieśni śpiewywał i zprosta grał na teorbanie, ale był ulubionym pana, bo drżał przed nim i na twarz padał.
Mnich włoski dawno był, pokłóciwszy się ze Zborowskim, w podartym habicie, zmuszony dwór jego opuścić, natomiast miał teraz on żyda, którego przezwał Rabi Jehuda, śpiewającego Majufes, jeżdżącego konno i służącego za pośmiewisko, ale obdzierającego Samuela bez miłosierdzia.
Oprócz tego na wozie jechali karzeł i karlica, ubrani dziwacznie, usługujący też Samuelowi, ale tych on tylko z domu brał rzadko dla parady. Życie wiodło się jak przedtem bez zmiany. Anusia bawiła w Białym Kamieniu, a dorastający syn Aleksander, do którego więcej może teraz, niż do córki był przywiązanym, rzadko miał pozwolenie towarzyszenia mu i mieszkania razem.
Przez dziwny jakiś srom, nie życzył sobie Samuel, aby syn ten patrzył na jego życie. Trzymał go zdala, z nauczycielami i pod dozorem bardzo szczęśliwie dobranych przewodników, czuwających nad jego ukształceniem.
Sam on cynicznie się wyrażał czasem.
— Nie chcę, aby na takiego jak ja wyrosnął łotra i zbója. Zobaczycie, ten sławę imienia Zborowskich podniesie, ten na bohatera wyrośnie.
I przepowiednia ta się później, choć w niedługiem życiu Aleksandra ziściła. Bolał nad tem często Samuel, że go nie widział, tęsknił za nim, ale go do siebie nie powoływał. A gdy Aleksander przyjeżdżał, nie przyjmował go zwykle w Białym Kamieniu, ale gdzieś indziej i ze skromniejszym dworem. Sam on przy synu starał się być innym. Wprawdzie warcholstwa nigdy nie mógł zrzucić z siebie i pozbyć go zupełnie, ale o wiele się stawał poważniejszym.
Aleksander miał usposobienie rycerskie, sposobił się też głównie do służby wojskowej.
I na ten zjazd nie wziął go z sobą Samuel. Trzej bracia mieli być sami, nie mając z sobą tylko sługi swe zaufane.
Jana nie powoływano nawet, tak że o zjeździe nie wiedział.
Samuel przybył zwieczora dnia jednego, nazajutrz przyjechał Krzysztof, naostatek Andrzej nadciągnął, a pierwszem jego słowem było narzekanie, że zjazd mu się zdaje cale niepotrzebnym i zbytecznym.
— Co tu już omawiać, o czem radzić! — rzekł. — Od lat kilku wodę warzymy i tyle tylko, że jej w garnku coraz mniej.
Krzysztof nie odpowiedział nawet na to. Samuel zafrasował się o jadło i napitek, chcąc naprzód grzeszne pokarmić ciało. Miał z sobą małmazyi beczułkę.
U stołu, który Michał w kuchni rozpowiadając o Niżu i o jakichś sławnych kaczkach, które tam piekł (a spływał z nich olej), przygotował prawdziwą ucztę szlachecką. Zawiesisto, pieprzno, słono, korzenno, przychodziły na stół misy, a odchodziły czyste. Popijano dobrze i umysły się nastroiły zgodnie a na wysoką nutę.
Drugi obrus zdejmowano, gdy Krzysztof precz służbę rozpędziwszy, zawołał że czasu nie tracąc, radzić należało.
— Zagajaj! — odparł Samko.
— Dawno to zagajone — rzekł podczaszy — króla się trzeba conajprędzej pozbyć, a jeśli jego nie można, to hetmana. Czas tracimy czekając. Cesarz się niecierpliwi i łaje. W kraju malkontentów już jest tyle, że byle się noga powinęła, my weźmiemy gorę[10]...
Batory dla nas pracuje... wszystko robi co może, aby go naród znienawidził. Otoczył się węgrami, z polskich swobód szydzi i wprost im zagraża. Na sejmie jeśli się odezwie, to gorzkiem słowem. Nikomu nie pozwoli ani krzyknąć, ani się poskarżyć. Wszyscy go mają dosyć, wszyscy widzą, że potrwa to dłużej, nasze privilegia podeptane zostaną, i na co my od Ludwika pracowali, za jednym zamachem w proch się obróci. Co tu znaczy człowiek, gdy chodzi o cały kraj i cały stan ten szlachecki.
— Oto już wodę warzysz — przerwał Andrzej — to są stare i oklepane rzeczy.
Krzysztof, mający się za daleko rozumniejszego i przebieglejszego niż Andrzej, niecierpliwie się zżymnął.
— Dajże mi wyłuszczyć rzecz, jak ona dziś stoi — zawołał. — Niedosyć, że nam dojadł ten groźny stan, dokuczył on już wszystkim niemal, ale milczą, bo się boją, a nie poczną nic, bo im też strach. My się musimy za wszystkich stawić i święcić.
Samuel potwierdził, ale tylko milczącem uderzeniem pięścią o stół, aż szyby w ołów oprawne okien zadrżały.
— Chcieliśmy to rychlej i bezpieczniej skończyć — mówił dalej Krzysztof — dając królowi lekarstwo... bo nieboraczysko chory, ale zawczasu się to przez Samuelową nieopatrzność wydało; teraz w podróży, krom gotowanych jajec, nic w gębę nie bierze.
— Co ty na mnie winę składasz — krzyknął Samuel — a z czyjegoż to listu wyszło? nie z mojego!
— A pocóżeś ty listy chował tak, że ten łotr twój faworyt i wiedział o nich, czytał i skraść mógł. Toć nie moja wina.
Samuel klnął tylko djabłami i zamilkł.
— Teraz tam kuchni, wody, ja myślę, że powietrza pilnują około króla — dodał Krzychnik — że darmo nawet myśleć o czemś. Gdy król w Grodnie, to tam Buccella i kuchmistrz stoją przy garnkach, a w Niepołomicach Branicka starościanka.
— Tak — wtrącił Andrzej — i z tego powodu zmyślili na króla, że starościankę pokochał, choć on wcale do takiego kochania się nie nadał. Tam chyba Cobar albo który z jego węgrów za niego kocha... ale zawsze dobrze, że plotą o tych miłostkach, bo i królowej to uszu dochodzi i ludzie z niego szydzą.
— Ale to baśń — rzekł Krzychnik — ja najlepiej wiem. Bałamuctwo... Król Branickiemu za pilność około łowów tenutę odpuścił, a ludzie to składają na starościankę. Śmiech myśleć o tem.
A no z Wrocławia raportowali cesarzowi o romansie, bo ztamtąd co tylko mogą na króla wymyśleć posyłają, ale nic nie robią. Słowami ręce chcą zastąpić.
Słuchali wszyscy, a Krzychnik mówił dalej.
— Więc około króla nie ma co nam ani projektować, ani robić. Otoczony jest swoimi węgrami, a gdy w podróży, to prowadzi za sobą taką kupę straży i ludzi...
Nie dokończył pan podczaszy.
— Inna rzecz z kanclerzem — rzekł po chwili. — Ten się czuje w domu i bezpieczen. O nas choć wie, to nie dba. Jeździ do Knyszyna, z Knyszyna do Zamechu i tam, gdzie myśli miasta i grody fundować, w małym orszaku, czasem w kilku ludzi. Nic łatwiejszego, jak na noclegu w pierwospy najść i zarąbać.
Zwrócił się do Samuela.
— Toć to rzecz dawno zmówiona — odparł Samuel — ale trzeba ją napewno poczynać, aby burdy nie zrobić daremnej, bo nas połapią i pościnają, a on wyjdzie cały. Więc musimy wprzódy wiedzieć, nim się w podróż puści, ile ludzi i jakich z sobą prowadzi, gdzie nocować ma, w jakim dworze, jaki tam dostęp, ilu miejscowej czeladzi. Przy nim zwykle idzie rotmistrz Mroczek, znam go z wojny, śmiała i zajadła bestya, nie głupi, ale ja się go nie boję. Innych też, co przy Zamojskim są, wiem. Lud dobrany, a no nie taki, ażebym ja się go uląkł.
W tych czasach kanclerz właśnie pociągnie do Krakowa...
Chciał dalej mówić, gdy podczaszy mu przerwał.
— A no, przed czasem o tem począłeś, stój. Pogadamy no...
— Wodę warzysz — rzekł dąsając się Andrzej. — O czem tu gadać? Postanowiono na kanclerza głowę?
— Postanowiono — zawołał Samuel ze śmiechem — to jest jam postanowił i ja idę, a Krzychnik i ty będziecie zdaleka patrzeć, jak banita za was żywot i gardło stawi.
— Boś ty do tego najsprawniejszy — odezwał się Andrzej.
Samuel się pokłonił.
— A ta mi cześć za wszystko płaci — zawołał. — Wy oba do kancelaryi jesteście, a ja do topora, wy majstry, a ja czeladnik! Tylko to trzeba też wiedzieć, że gdyby sami majstrowie byli jak wy, nigdyby do żadnej roboty nie przyszło.
Marszałek z podczaszym spojrzeli na się i nie chcąc drażnić coraz goręcej występującego Samuela, zamilkli.
— Panowie majstrowie, słucham dalej rozkazów — dodał Samuś.
Krzysztof w stół patrzył chwilę i palcami po nim grał, bo w nim się krew ruszyła. Andrzej w strop oczy wlepił.
— Więc pewno wiecie, że kanclerz jedzie do Krakowa temi czasy, i jakim szlakiem? — spytał podczaszy.
— Tak jest — odparł Samuel — a nietylko to wiem, ale prohabiliter datum, kiedy wyruszy i kogo z sobą będzie mieć.
Gościniec to zwykły, wiadomy, więc i popasy i noclegi zawsze też same, bo on z drogi nie zbacza nigdy.
Ja zaś tak się gotuję, abym krok w krok za nim szedł, z boku o milę, o pół mili, a dobiorę sobie takie miejsce do najścia go, gdzie mi najwygodniej będzie. Może nawet się uda człowieka dostać, co pocichu wrota otworzy, aby dwór obstawić, nim się zbudzi, albo go i w łożu wziąć...
— Byleby się udało — szepnął Andrzej. — Wy sobie go wyobrażacie nieopatrznym i bezpiecznym, a ja myślę inaczej. Wie on, co się wkoło niego dzieje i ma się na ostrożności. Jeżeli nie on, to Mroczek patrzy daleko, a ma oczy ostrowidza.
Śmiał się Samuel.
— Dali-Bóg nie będą one lepsze od moich — rzekł — bo oni o mnie tak jak nic nie wiedzą, chyba że się po kraju włóczę. Ale to trwa tyle czasu, iż oni się ze mną obyli i na mnie nie zważają. Powiadają sobie: jedzie Samuś pić i z dobrymi towarzyszami hulać... niech tam sobie.
Pójdę więc w ślad za nim i mam nadzieję go przydybać nim się do Krakowa dostanie.
— Ludzi dużo masz? — zapytał Krzychnik.
— Nie pytaj wielu, ale jakich — rzekł Samuel — łeb w łeb taki lud, że nie zawahają się przeciw dziesięciu stanąć jednemu. Miałem ich na Niżu. Turków była ćma, nas garść, a trzeba patrzeć było jak się bili. Zamojski nie prowadzi i trzydziestu z sobą, licząc z woźnicami, czeladzią i pachołkami, a ja mieć będę samych dobornych moich więcej trzydziestu, krom tych, co w odwodzie, to także nie obłamki, a i ja za kilku stanę.
Byleśmy go w ciepłem gnieździe przydybali, nie wyjdzie z niego cały. Wszystka sprawa w tem, gdzie i jak. Będę prowadził go mając na oku póty, dopóki nie nadarzy się takie miejsce.
— A jak się nie nadarzy? — zapytał Andrzej kwaśno.
— To nie może być — zawołał Samuel — ja te wszystkie dwory znam, w najgorszym razie, gdy już się pod Kraków będzie podsuwał (ale ja mu tak daleko iść nie dam), wezmę go gdziekolwiekbądź.
— A dalej co? — spytał Andrzej — bo nam tu wszystko obrachować trzeba. Nie idzie o ciebie jednego, Samku, a o nas wszystkich. Wiedzą ludzie, że my razem się trzymamy. Więc gdy się uda, to co?
Samuel trochę się zamyślił.
— Na razie — rzekł — trzeba będzie ujść nieco, ale byle Zamojskiego nie stało, cała szlachta się na naszą i cesarską stronę obróci.
— A jakby się nie udało? — zapytał Andrzej.
Samuel porwał się zniecierpliwiony do najwyższego stopnia.
— Jakże może się nie udać? — zawołał — siły obrachowane, ja idę na pewno. Udać się musi.
— Trochę cierpliwości — wtrącił marszałek. — Może się i tak złożyć, że ty nie będziesz mógł wcale nic począć? Co wówczas?
— Rzecz się opóźni tylko, ale przez to nie przepadnie — rzekł Samuel — ale ja wam zaręczam, że tym razem musimy z nim skończyć. Wodzim się z tem zadługo, mnie już ręce świerzbią.
Krzychnik dumał.
— Byle kanclerza nie stało — rzekł — my z Czarnkowskim, z Chodkiewiczami na Litwie, sprawę cesarską wyprowadzimy na stół i oddziały się znajdą, które elekta będą popierały, a gdy się te zjawią, wszystek kraj odstąpi Batorego.
— A no wojna domowa? — odparł Andrzej — zła rzecz.
— Wojny nie będzie — rzekł Krzychnik. — Kto mu zostanie? jego chłopska piechota i zaciągi cudzoziemskie. Tym gdy się lenung da lepszy i one go odstąpią.
Trochę milczeli, ale zbytniego zaufania w te swe plany nie okazywał z nich żaden. Samuel jeden najśmielszym był.
— Na czas choćby mi przyszło się gdzie schować — rzekł — długo to nie potrwa. Wszystko jest na Zamojskim. Nie stanie jego, runie cała ta szopa na ich głowy. On ją jeden trzyma.
Znowu nastąpiło milczenie, panowie bracia spoglądali po sobie, jakby myśli swe odgadywać chcieli, ale tylko jeden Samuel miał je wypisane na czole, bo ten się z niczem nie taił. Andrzej, choć szedł z braćmi, niezupełnie ufał, że się im uda, Krzychnik chciał narzucić Samuelowi najmniejsze nawet środki wykonania, bo w jego siłę i impet, ale nie w głowę wierzył. Teraz zaś po odkradzeniu listów, mniej niż kiedy mu ufał, znajdując, że niebacznym jest i na ludziach się nie zna.
— Cóż się stało z tym łotrem Wojtaszkiem? — zapytał Andrzej — król go wziął?
— A myśmy go przez Stadnickiego królowi już z rąk byli wydarli — rzekł Samuel — ale kanclerza ludzie, bodaj głową nałożył, natychmiast przyskoczyli i wychwycili. Na dworze jest. Ci co go widzieli, powiadają, że do siebie niepodobny, jak wędzonka wygląda.
Nie tracę nadziei — dodał — że ja go jeszcze dostanę, a dostawszy, to dopiero się ucieszę!
Usta zagryzł Samko i zamilkł nagle. Ręce, które trzymał na stole, zacisnęły mu się tak, iż krew z nich uszła.
Chwilę trwał ten gniew wewnętrzny, milczący, a podczaszy począł znowu.
— Tedy wszystko tak jak skończone, ale (obrócił się do Samuela) na wszystko w świecie, na cześć twoją i naszą zaklinam, niechże raz będzie koniec. Nam już nikt dziś wiary nie daje. Odgrażamy się, odgrażamy, boczym, trwa to lata całe, ludzie się śmieją z nas i powiadają: — Nie mogą nic. Pojechał Samuel na Niż, nic nie wskórał, posyłał z listami do Kozaków Krzysztof, nie zyskał też nic, oprócz pięknego pokłonu. Obrócili się do cesarza, ten im już jurgielty poodejmował, bo widzi, że są do niczego. Moskiewski też się odwraca od nich. Co oni warci? Gęby szerokie, a ręce bezsilne.
Gdy to mówił, po Samuelu przebiegały rumieńce i bladość naprzemiany. Zerwał się z siedzenia.
— To znaczy — zawołał gwałtownie — iż na mnie spada wszystka wina, bo ja waszą jestem dłonią i ręką. Ale, gdybyście wy mnie nie wstrzymywali, jabym dawno porachunek skończył i z wilkiem i z Zamojskim. Wy wszystko ważycie i mierzycie na łuty i na skrupuły, a ja nie rachuję nieprzyjaciela, tylko moje męztwo. Tego mi dotąd nie brakło. Mówicie teraz, że trzeba kończyć. Dobrze, więc czy dogodnie będzie z tem, czy nie, ja koniec zrobię. Padnie hetman albo ja.
Tu głową potrząsnął.
— Ale chyba ja nie — dodał — on się ubezpieczył; wpadnie mi w matnię nie opatrzywszy się.
— Kiedyż się to ma stać? — zapytał Andrzej — bo nam wiedzieć trzeba, gdzie być i jak się na wszelki wypadek gotować.
— Chcecie, żebym wam dzień, a może godzinę i minutę wyznaczył — wykrzyknął Samuel — samiż zważcie? To odemnie nie zależy.
— Mniej więcej — szepnął Krzysztof.
— Bardzo rychło, najdalej w maju — odezwał się po namyśle krótkim Samuel — tak mi się zda. Wyjazd do Krakowa postanowiony, a ja już na niego po drodze czekać będę.
— Jedną on ma drogę? — badał Andrzej.
— Jedną — potwierdził Samuel. — Gdyby ją odmienił, zawczasu mi dadzą znać, bo tam mam przy nim kogoś...
Andrzej posłyszawszy to zadumał się.
— A on nie ma kogo swojego przy was? — zapytał.
— Nie może być, moich ludzi znam wszystkich na wylot, nowego żadnego nie przyjmuję, nie boję się — zawołał Samuel.
— No i Wojtaszkaś się nie bał? — rzekł Krzychnik.
— Nieprawda, nieprawda! — niecierpliwie począł miotając się Samuel — obawiałem się go zawsze i śmierć jego była u mnie postanowiona, ale ten człowiek to czarnoksiężnik był i djabelskie kunszty znał. Mnie przy nim serce miękło, ludzi najnieprzyjaźniejszych sobie opanowywał, kobiety szalały za nim. Na taką siłę mojej za mało. Szatan był wcielony.
Siedzieli czas jakiś milczący, aż Krzychnik począł badać, już nie po raz pierwszy, o listy swoje, o ile je sobie przypominał, które mianowicie zabrane zostały i znajdowały się w ręku króla; na co niechętnie i krótko odpowiadał Samuel, potem rozmowa się wszczęła o Janie, w jaki sposób bronił on Krzychnika.
— Mówią, że listy zrazu poznał, iż były moje — odezwał się Krzysztof — dopiero się potem rozmyślił, że też je podrobić mógł fałszerz, bo są tacy ludzie, co i pisma i pieczęci umieją naśladować. Ja się ich zaprę.
— A kto o nie teraz pytać będzie? — odezwał się Samuel — to rzecz już pogrzebiona; jabym też złożył na Wojtaszka, że przez niego ci, co nas zgubić chcieli, listy fałeszne podrzucili. Ale co dziś już o tem rozprawiać? Gdyby król wierzył w te papiery, a chciał z nich robić użytek, dotądby już pewnie wypłynęły.
Jan obmył je łzami i tak się na niczem skończyło.
Andrzej, który podobno najostrożniejszym z nich był, rozpoczął o innych sprawach i z przełaju zagadnął Samuela o syna, o córkę, o Włodkowę, a naostatek o to, jak on po kraju z taką gromadą ludzi, ba i wozów się przejeżdżając, te swoje wędrówki tłumaczy.
— Bo — dodał — jeżeli ty ich nie wytłumaczysz ludziom, oni je sami Bóg wie na co składać będą i paplać nie do rzeczy.
— Jam o tem myślał — odparł Samuel — ale cały świat wie, że ja do Włoch z Krzychnikiem razem się wynoszę, bo tu nie mam co robić. Powiadam, że na Maltę nawet dopłyniemy, aby tam jako rycerze z pogany walczyć. O tem więc wszyscy ludzie wiedzą i nikogo nie dziwi mój tabor, bo juści Zborowski gdy kraj opuszcza, z sakwą jedną za kulbaką wyciągnąć nie może. Bez dworu i sprzętu nie mogę być, a więc i bez broni. Na całej Rusi już się ze mną pożegnali, bom głośno zapowiedział, że nie zmieni się li u nas na lepsze, to mnie już nie zobaczą.
To mówiąc Samuel poświstywać i śmiać się zaczął.
— E! co tam długo wędrować i ważyć — rzekł — wszystko już opatrzone i obmyślane, a mnie się serce raduje, że koniec zrobię i ludziom okażę, iż nietylko językiem, ale i ręką jeszcze nieuschłą potrafię. Kanclerz ubezpieczony... na mnie, jak się zdaje, nawet wielkiego baczenia nie dają.
Tak aż do popołudnia czas upłynął nad ciągłem powtarzaniem wszystkiego, co napaść na kanclerza czyniła potrzebnem. Radził Krzychnik, wtrącał się p. Andrzej, rozpytywali o ludzi, o broń; widać było niepokój ich, a razem i pragnienie, aby się to skończyło.
Podczaszy szczególniej nalegał na to, iż cesarz wymówki czynił, nikomu już nie ufał, pieniężne wypłaty wstrzymał i ze stu tysięcy przeznaczonych na ten cel, połowę ledwie wydawszy, więcej już dawać nie chciał, z powodu, że wielu jego dawniejszych stronników jawnie przeszło do króla Stefana.
Mówiono potem wiele o królu, a Andrzej, który najbliżej dworu stał i najlepiej wiedział, co się tam działo, nastawał na to, że nieubłaganym był, srogim, a coraz się surowszym jeszcze być obiecywał.
Powtarzano jego wyrazy, że kaganiec szlachcie nałoży, że ją szanować królów swych nauczy, że i prawa niedorzeczne zmienić będą musieli, bo są takie, z któremi wojny prowadzić skutecznie niepodobna i t. d.
Tak cały ten czas w Złoczowie upłynął na wzajemnem ubezpieczaniu się i zapewnianiu, że teraz już koniec być musi i że on szczęśliwie dla nich wypadnie.
Samuel do Złoczowa przybył z małym pocztem, część jego po drodze, a Boksickiego na żądanie, dla ważnych jakichś pokupek, zostawiwszy we Lwowie. Miał w nim zupełne zaufanie Samuel i człowiek się na nie zasługiwać zdawał; ale w czasie służby jego u Zborowskiego zaszło coś, co położenie i usposobienie zmienić mogło. We Lwowie Boksicki zetknął się przed kilku miesiącami z przyrodnim bratem, którego nie widział od bardzo dawna. Ten się zwał Parżnicki.
Powitanie po latach długich było łzami obmyte.
— Gdzież ty się obracasz? — zapytał Boksicki, myśląc już brata zaciągnąć do służby Samuela.
— Przy kanclerzu jestem — rzekł Parżnicki. — Koniuszym mnie uczynili i dobrze mi z tem jest. W podróżach mu towarzyszę.
Posłyszawszy to Boksicki zrazu się nawet z tem wydać nie śmiał, gdzie służy, ale brata zaczął odmawiać, ażeby skąpego i surowego Zamojskiego — bo taka o nim chodziła fama — rzucił, a innego szukał miejsca. Obiecywał mu je wyrobić.
Parżnicki na to zgóry odrzekł:
— Uchowaj Boże! Ja się ani ruszę. Kamień na miejscu obrasta. Albo mi to źle? Naprzód że jurgielt nigdy nie zalega, potem że i podarki się trafiają. Prawda, że ani na obrokach, ani na stajennych przyborach człek nie zarobi, bo rygor wielki, ale też zapłata dobra i gdy człeka doświadczą, to go popychają.
A przytem — dodał — co kanclerz, to nie żaden inny pan albo półpanek. Ten całą gębą królewski synowiec i ma przed sobą przyszłość znaczną. Kto wie? na tron go może wezmą?
Poczęli tedy we dwu po swojemu politykować, a Parżnicki się okazał daleko zręczniejszym, bo brata skonwinkował, że służba u kanclerza nie miała równej, a kto się do niej dostał, winien się pilnować, aby nie stracić miejsca.
Nie mogło też inaczej wypaść, tylko że bracia nawzajem się ugaszczając, pod wieczór zawsze oba byli podchmieleni, serca się im otwierały i tajemnic dla siebie nie mieli. Boksicki nawet obawiając się o życie brata, wygadał mu się w końcu z tem, że na kanclerza czyhano i t. p.
— Ja tam oczywiście niebardzo wiem, co się na pokojach dzieje — odparł Parżnicki — ale ci mogę za to zaręczyć, że kanclerz jest o wszystkiem uwiadomiony, bo swoich ludzi wszędzie ma, i że jeżeli na niego napaść chcą, to rychlej on na was napadnie. Jam tego tak pewien, jak Pan Bóg na niebie.
Boksicki słuchając brata znacznie ostygł i począł dumać o własnej skórze. Inaczej mu się teraz wydawała sprawa, bo, pomimo osobistego męztwa Samuela, widział, że on słabszym był, i że z innymi sługami jego mógł też głowę położyć stojąc przy nim.
Za drugim razem, gdy się zeszli, Parżnicki począł namawiać, aby Boksicki raczej trzymał z nim i kanclerzowi pomagał. Oburzył się na to Boksicki, ale gdy raz i drugi rozgadali się, zmiękł i jakoś spowolniał.
— Od ciebie nic innego nie będą żądali, tylko abyś nas zawiadamiał, z jaką siłą, gdzie i kiedy będzie Samuel się znajdował, a odwodził go od napaści, w której on głową może nałożyć.
Jak do tego przyszli, że się potem porozumieli i najzaufańszy sługa Samuelowy stał się narzędziem w ręku brata i posługaczem kanclerza, to tylko słabość natury ludzkiej może tłumaczyć.
Boksicki mówił sobie, że Samuela w ten sposób od zagłady zachowa.
Zmówili się więc między sobą bracia, i gdy Zborowski rachował na to, że kanclerza weźmie nieopatrznego, tymczasem Zamojski o każdym jego kroku zawiadomionym być miał i bezpiecznie podróż odbywać.
Lecz nie chcąc zdradą i podstępem nic czynić, Zamojski głośno się odzywał z tem, tak aby to doszło Zborowskiego, że banicyę na sobie mając, nie powinien się w juryzdykcyi jego, jako starosty krakowskiego ukazywać, bo go chwyci jako banitę.
Z tej już nienowej, bo wznowionej pogłoski, choć uszu jego dochodziła, Samuel sobie żartował.
— Niechaj Panu Bogu dziękuje, gdy sam cało ujdzie z moich rąk, a o moją banicyę nie frasuje się. Ja o niej dobrze wiem, że zwietrzała od śmierci Henryka i że przez to samo nic nie warta, że pod Połockiem mnie widząc z niej nie korzystano. Nie stało mi się nic dotąd, więc nic stać nie może.
Było to jego najmocniejsze przekonanie.
Gdy Zborowski w Złoczowie dni parę spędził na próżnej gadaninie i snuciu planów przyszłości, Boksicki tymczasem z bratem się o to umawiał, aby o ile możności zapobiegać napaści i odwodzić od niej, ażby pod Kraków kanclerz się zbliżył, gdzie już ona stanie się niepodobieństwem.
O ile gwałtownym był Samuel na razie, tak, gdy się sprawa przeciągała, nużył się nią, na ludzi ją zdawał, obojętniał. Rzucić się na dziesięćkroć większą siłę był zawsze gotów, ale długo wytrwać na stanowisku natura mu nie dopuszczała. I teraz przewidzieć było można, iż w pochodzie za jadącym kanclerzem znuży się prędko, na ludzi zda wszystko i da się im poprowadzić. Boksicki wiedział, że kląć i łajać będzie, ale w końcu ostygnie i do czego innego się zwróci.
Ponieważ podróż Zamojskiego już była na te dni oznaczoną, a nieznacznie się zbliżyć potrzeba było do niego tak, aby krok w krok za nim postępować, nie zwracając na siebie podejrzeń, pan Samuel wprost ze Złoczowa zamierzył puścić się z całym swym orszakiem w podróż i posłał do Lwowa po tę resztę wozów i ludzi, która się przypóźniła, tak aby dnia 21 kwietnia mógł ztąd wyruszyć z całą swą siłą i taborem.


KONIEC TOMU DRUGIEGO.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd gramatyczny; prawdopodobnie brak w tym miejscu słowa rozgniewał.
  2. Hist.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Chodkiewiczów.
  4. Dwa mamy podobne, ale nieco się różniące od siebie opisy tego charakterystycznego widowiska, w Bielskim i Paprockim. Jeden drugi dopełnia i prostuje. Paprocki był tam naówczas, patrzył sam, a dlatego tylko niedosyć, jak powiada, „dokładne dał opisanie“, bo drudzy zasię woleli upatrzyć kędy mieszek z gotowym dziesiątkiem złotych, a misternie go oderznąć, co i mnie samemu uczynili. A dlatego za złe nie miej, jeśli się co dla frasunku nieporządnie napisało, bom zbył w ciżbie piętnaście talerów i maćka połowicę. (Paprocki, Herby).
    P. A.
  5. Przypis własny Wikiźródeł  Najprawdopodobniej błąd w druku; zamiast kropki winien być przecinek.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wieczerzać.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – W częstokole.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Najprawdopodobniej winno być włoskim.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – IX.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – górę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.